Kraszewski Jozef Ignacy - Barani kozuszek.doc

(1108 KB) Pobierz

      Barani Kożuszek : opowiadanie historyczne z końca XVIII w.

 

      Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

      TOM PIERWSZY

      

      Ulica przed pałacem, w którym sławny swojego czasu (1790 r.) pan Jan

      Marwani sprawiał dla bawiącej się Warszawy reduty, jednego wieczora późnej

      jesieni wcale ciekawym zabawić się mogła widokiem.

      Błoto po deszczu, który nie przestawał, było ogromne. Ścisk przybywających

      na zabawę i tych, co szczęśliwym pod oknami i przy wysiadaniu przypatrywać

      się mogli tylko, niesłychany, wrzawa ogłuszająca. Dwie niezbyt jasno

      przyświecające latarnie, w których grube łojówki topniały, nie dosyć od

      wiatru obwarowane, smugami bladymi rzucały na błoto i wskazywały kałuże,

      bo w nich się blask ich odbijał.

      Najrozmaitszego autoramentu powozy, poczynając od paradnych karet i

      karyklów, aż do sznurkami powiązanych fiakrów i wózków, jedne po drugich

      cisnęły się do ganku. Woźnice, łając, smagali batami zbyt najeżdżających,

      dyszle stukały o pudła lub gwałtownie zatrzymanym koniom ponad łby się

      wysuwały. Z okien powozów ukazywały się głowy przybywających gości,

      przelękłych lub zagniewanych.

      Ciemność panująca dokoła, bo oprócz dwóch latarni Marwaniego i kilku

      maleńkich, z którymi chłopcy biegali, innego światła na ulicy nie było,

      zwiększała jeszcze nieład i utrudniała dostanie się do pożądanego ganku.

      Tu pomimo świeżo postawionej, żółtej jeszcze bariery, która miała budowę

      ochraniać od nacisku tłumu, stał zastęp ciekawych tak zbity, iż tylko

      głowy nadeń wystające widać było.

      Przypatrzyć się im godziło zaprawdę, choć deszcz kropił chłodny i gęsty.

      Takiego zbiorowiska charakterystycznych fizjognomij trudno było gdzie

      indziej znaleźć. Począwszy od starców - żebraków i żebraczek, którzy mimo

      spóźnionej pory roku przywlekli się tu, rachując na to, że zabawa i

      wesołość do szczodrobliwości pobudzają, aż do czeladzi i sług, kapot

      mieszczańskich, przyodziewków rzemieślniczego gminu, Żydów i

      rzezimieszków, wszystkiego było tu pełno. Młodzież a starzy pod gołym

      niebem i okapem, z którego deszcz się lał długimi nićmi srebrnymi, tak się

      tu zabawiała wesoło jak ci, którym już muzyka w sali przygrywała. Słychać

      ją było to ciszej, to głośniej, gdy się drzwi przymykały lub otwierały.

      Głuche burczenie basetli wtórowało śmiechom tłumu.

 

 

      

 

      Barani Kożuszek : opowiadanie historyczne z końca XVIII w. Strona 3/184

 

      Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

      Chłopaki od szewców z gołymi głowami, w skórzanych fartuszkach, bosonogie,

      w pantoflach ze starych butów powykrajanych, rej wodzili dowcipkując.

      Witali oni każdego wysiadającego i każdą przybywającą maskę jakimś

      rubasznym dowcipem, od którego zaraźliwe powstawało parskanie.

      Porządku uchwycić nie było tu komu. Dwaj dragoni, najęci przez

      antreprenera, zajmowali stanowisko ważniejsze przy kasie u drzwi, bo tu

      trzeba było strzec rozsypanych pieniędzy, po które drapieżne palce sięgnąć

      mogły.

      Powozy zajeżdżały jak najbliżej ganku, do którego suchy przystęp przez

      kałużę gęstego błota zabezpieczały dwie kładki; ale z dachu tu właśnie

      najobficiej ciekło, a po bokach dwie rynny drewniane strumieniami

tryskały.

      Wysiadający więc musieli, nim się pod ochrończy dach dostać mogli,

      prześlizgnąć się przez kładkę, błogosławieni z góry od deszczu, a potem

      przebyć ganek dosyć długi, z obu stron gęsto ciekawymi obstawiony. Nacisk

      do tych pierwszych miejsc widowiska był tak wielki, że bariery

      trzeszczały, a ci, co przy nich zajmowali stanowisko drogo okupione,

      łokciami i nogami od uduszenia bronić się musieli.

      U samych drzwi, wiodących do obszernych sieni, stała w prawo budka, w

      której bilety wnijścia sprzedawano, a z obu jej stron dwaj dragoni wąsaci,

      dobrani tak, aby wrażali tłumowi uszanowanie. Koło niej i tam, gdzie

      służba płaszcze i okrycia zdejmowała, nosząc się z nimi pod ścianami,

      ścisk był nie mniejszy jak w ulicy. Lecz tu lokaje najemni i pańscy,

      więcej już z widowiskami podobnymi obyci, nie okazywali ani tak wrzawliwej

      ciekawości, ani takiej uciechy z masek przybywających.

      Znaczniejsza ich część, służbą znużona, cisnąc na ramionach płaszcze i

      futerka, szukała sobie wygodnego miejsca do spoczynku. Niektórzy, mimo

      wrzawy i dochodzącej tu muzyki, popychania i kułaków, pod ścianami już

      drzemać próbowali. Żwawsi między sobą, dla zabicia czasu, zabierali się do

      gry kartami zatłuszczonymi.

      Reduty pana Marwaniego, tak jak heca, nie należały do zabaw wielkiego

      świata i tonu. Towarzystwo tu zbierało się najróżnorodniejsze i nie

      najlepsze, lecz ci, co się bawili wówczas nieustannie, tak pospolitymi

      zabawami znudzeni byli, tak one im spowszechniały, iż chętnie po kryjomu

      zabłąkać się byli radzi w najbrudniejszy kąt, aby w nim znaleźć rozrywkę.

      Ciekawość ta chorobliwa służyła wielu za wymówkę i tłumaczenie, gdy nią.

      jaką intrygę pokryć było potrzeba.

 

 

      

 

      Barani Kożuszek : opowiadanie historyczne z końca XVIII w. Strona 4/184

 

      Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

      Na takiej więc reducie łatwo pod maską spotkać było można najświetniejsze

      imiona i osobistości głośne, jakich by się tu spodziewać nie godziło.

      Jaśnie pan Marwani, człowiek pochodzenia zagadkowego, mówiący po polsku z

      cudzoziemska, mały, czarny; z włosem drobniuchno pokręconym na głowie,

      szepleniący dla zbytniego pośpiechu, bo ledwie gębą i sobą starczyć mógł

      na wszystko, ukazywał się u kasy, którą trzymała otyła i wystrojona

      kobieta, krzycząca jak przekupka, we drzwiach sali, po różnych kątach

      sieni. Niknął czasem w jakichś przejściach i drzwiach, dla niego tylko się

      otwierających, ale na najmniejszy hałas, nad skalę wrzawy powszedniej

      wyrastający, zjawiał się natychmiast zaperzony. Miał biedaczysko co robić

      i pomimo chłodu jesiennego pot musiał ciągle ocierać z czoła. Reduta

      obiecywała się nadzwyczaj świetną, gdyż szczęściem dla niej, dnia tego

      mniej niż zwykle zagrażała jej konkurencja pałaców i teatru.

      Około kasy biletów nie można było nastarczyć; jejmość odbierająca

      pieniądze dwakroć już grube pończochy, przygotowane na zsypanie ich, pod

      swoje krzesło składała. Napływ nie ustawał. Wprawdzie maski były niezbyt

      wykwintne, postacie dosyć pospolite, domina proste i lada jakie płaszczyki

      przeważały, lecz między tym tłumem oko wprawne kasjerki wyróżniało wcale

      piękne stroje, rączki białe w pierścieniach i mankietki koronkowe.

      Pan Marwani znał dobrze świat ówczesny, z którym miał do czynienia,

      wiedział, że elegancją ani przyborem świeżym nie może walczyć z panami

      wielkimi, że u niego nie szło o przepych, ale o bezgraniczną swobodę. Nie

      starał się więc ani o sprzęt nowy, ani o oświetlenie inne nad rurkowe

      łojówki, ani o bardzo przednią muzykę.

      Sale były obszerne, otoczone ławami wybitymi trypą wytartą i krzesłami nie

      pierwszej świeżości; muzyka na podwyższeniu, złożona z kilkunastu

      samouczków, podpita, rżnęła od ucha, raźno, nie troszcząc się zbyt o

      czystość tonów. Miała ona jednak w sobie coś dzikiego, rozkiełznanego,

      upojonego jak sami muzykanci i wlewającego szał w słuchaczów. Chociaż basy

      monotonnie, jakby drzemiąc, mruczały, skrzypce za to, flet, klarnet, zele

      i bęben dokazywały okrutnie. Najbardziej skostniałym nogom tańcować się

      chciało. Zachodząć z boku orkiestry tej, można było dostrzec wypróżnione

      piwa butelki, które ożywienie jej tłumaczyły.

 

 

      

 

      Barani Kożuszek : opowiadanie historyczne z końca XVIII w. Strona 5/184

 

      Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

      Skrzypek pierwszy, mąż wzrostu okazałego, ubrany aż do zbytku elegancko, z

      rękawami zakasanymi, stał twarzą zwróconą do swych muzykantów, policzkiem

      niemal leżąc na skrzypcach i nogą a sobą konwulsyjnie wściekły takt

      wybijał. Podkomendni jego, pomiędzy którymi i kapoty widać było, i odzież

      wątpliwego charakteru i nazwiska, należeli do stellae minores; dyrektor

      kapeli widocznie miał się za sponiewieranego wirtuoza. Czasem też zamiast

      prostej melodii, przymrużywszy oko, twarz jeszcze mocniej do skrzypców

      przytulając, wygrywał fantazje osobliwe, które zwracały nań ciekawe oczy

      jego towarzyszów i niekiedy ich bałamuciły. Twarz jego rozpłomieniona, pot

      z czoła rzęściście spadający świadczyły, że obowiązek swój spełniał z

      furią i namiętnością.

      Był to reputowany wielce naówczas Szaławski (przezwany Żurawiem, może dla

      wzrostu), który słynął z tego, że na dzień butelek wódki parę wypijał, nie

      licząc innych chłodzących napojów. Gdy nie grał, spał. Mówił mało, a gdy

      go kto wyzwał na rozmowę, poczynał ją i kończył od siebie:

      — W innym, panie, kraju toby mnie złotem zasypali, ale tu człek musi

      rzępolić do tańca.

      Wieczór pana Marwaniego był w największym swym blasku.

      W pośrodku sali widać było kupę masek: Węgrzyna z olejkami, Żyda z

      kramikiem, Kozaka olbrzymiego, kilku Turków w turbanach ogromnych,

      Hiszpanów w kryzach, chłopa Podlasiaka z kobiałką i astrologa w stroju

      dziwacznym. Cyganka-wróżka, w czerwonej kołdrze na białej koszuli, cała

      obwieszona świecidłami, napierała się dłoni przechodzących, którym do ucha

      szeptała coś piskliwie. Odchodzili od niej wszyscy prawie zagniewani i

      burczący.

      Pośród tego tłumu, którego stroje niekoniecznie zamożność wskazywały, stał

      i wielki but, którego cholewa ponad głowę jego się wznosiła, milczący i...

      jak but głupi. Pod kutasem, który go zdobił, dwa otwory służyły mu do

      orientowania się wśród ścisku.

      Wszystkich oczy jednak szczególnie na siebie zwracała kobieta w

      przepysznym stroju jakiejś królowej Golkondy czy bajecznego państwa

      nieznanego. Ubiór jej był tak fantastyczny, iż na odgadnienie jego

      charakteru próżno się kusić było; ale malowniczy, bogaty i świetny bardzo,

      wszystkich zachwycał.

      Prawda, że i postać, którą okrywał, mogła obudzić uwielbienie, i choć

      twarzy jej pod maseczką wcale widać nie było, domyślano się piękności tak

      nadzwyczajnej oblicza, jak cudownym było, co jej towarzyszyło.

 

 

      

 

      Barani Kożuszek : opowiadanie historyczne z końca XVIII w. Strona 6/184

 

      Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

      Kibić, rączka, nóżka, płeć nieco odsłonionego popiersia były idealnego

      rysunku, kolorytu i blasku.

      Na złotych włosach, które w zwojach objętych spadały jej na szyję i

      ramiona, królowa miała diadem z klejnotów różnych, misternie złożony,

      jaśniejący kamieniami drogimi. Nie były to ani szkła, ani czeskie

      kamienie, ani owe szmaragdy Krasickiego za trzy grosze, ale rzeczywiste

      brylanty, rubiny i szafiry, tak jak prawdziwych pereł kilka sznurów białą

      jej pierś zdobiło. Na sukni z ciężkiej materii jedwabnej drapowała się

      przejrzysta z koronek złotych druga; pas cały był lśniący od mozaiki

      ametystów i pereł, na rękach obręcze złote zwijały się, pospinane

      brylantowymi fermoarami. Spod sukni nawet wyglądające trzewiczki błyskały

      kamykami.

      Strój taki, na redutę wzięty, był jakby wyzwaniem. Niepodobna było

      odgadnąć, która z wielkich pań tak się przepysznie dla towarzystwa tak

      niewybrednego mogła ubrać.

      Znawcy oceniali klejnoty same na krocie, a nikt pochodzenia ich nie umiał

      się domyślić. Lecz nad nie bardziej może intrygowała piękność sama. Zbiegi

      z wielkiego świata, znający doskonale i panie wszystkie, i ich klejnoty,

      ani właścicielki ich, ani pochodzenia odgadnąć nie mogli. Obchodzono ją,

      przybliżano się, poglądano, wyzywano na rozmowę, sądząc, że się zdradzi

      głosem. Odpowiadała piskliwie, dziwacznie. Łamano sobie nadaremnie głowy.

      W niewielkim od niej oddaleniu wskazywano sobie mężczyznę, który z nią

      miał wejść na salę, lecz teraz trzymał się ciągle w pewnej odległości, nie

      spuszczając jej tylko z oka. Z tego też domyślać się niczego i na żaden

      ślad wpaść nie było można. Miał na sobie strój francuski, elegancki,

      pochodzenia paryskiego, kamizelkę suto szytą, mankiety koronkowe, u

      trzewików sprzączki brylantowe, na ramionach czarne domino, na peruczce

      kapelusik zręcznie rzucony. Z pewnej już otyłości i ruchów domyśleć się

      było łatwo człowieka nie pierwszej młodości. Maniery wskazywały, że do

      świata większego należał.

      Królowa czasem rzucała nań okiem, jakby tylko przekonać się chciała, że

      się przy niej znajduje, zresztą zajętą była intrygowaniem tych, co się do

      niej cisnęli. Otaczano ją kołem wielkim i coraz nowi przybywali do niego.

      Niektórzy, ruszając ramionami, odchodzili zrozpaczywszy, by mogli tę

      zagadkę odgadnąć. Powszechnym prawie było zdaniem, że jedna z pań

      należących do rodziny królewskiej (szeptano nazwisko) była tą królową, a

      klejnoty zapożyczonymi ze źródeł wielu.

 

 

      

 

      Barani Kożuszek : opowiadanie historyczne z końca XVIII w. Strona 7/184

 

      Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

      Znawcom się zdawało, iż niektóre z nich tam a tam, na tych a tych osobach

      widywali. Wszystkie te przypuszczenia jednak, pod surową wzięte krytykę,

      nie wytrzymywały jej.

      Pomiędzy tymi, którzy z największą ciekawością przypatrywali się

      nieznajomej, byli dwaj młodzi ludzie, nie mogący się bliżej docisnąć, ale

      nie spuszczający jej z oka. Trzymali się pod ręce i coraz to sobie wzajem

      spostrzeżeń swych udzielali. Chociaż zdawali się przyjaciółmi wielkimi,

      różnił ich st...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin