Dickson Gordon R. - Childe 08 - Gildia oredownikow.pdf

(1460 KB) Pobierz
Dickson Gordon R. - Childe 8 -
Gordon R. Dickson
Gildia Orędowników
( The Chantry Gild)
Przełożył Mirosław R. Jabłoński
 
Rozdział 1
Tuż przed świtem Amanda Morgan obudziła się we frontowym pokoju
malutkiego mieszkanka wynajmowanego przez rodzinę, która poważnie ryzykowała,
dając jej schronienie. Podłogę pokoju dzieliła z nią młoda dziewczyna, która była
jednak nadal pogrążona we śnie, tak jak i reszta domowników.
Amanda spała w bezkształtnej brązowej koszuli; noszenie tego stroju zostało
wymuszone na mieszkańcach tej planety oraz bliźniaczej Mary, przez siły okupacyjne
władające teraz oboma światami. Amanda wstała i, nie wkładając swoich wysokich
do kostek traperskich butów, kucnęła obok pożyczonej maty do spania i zrolowała ją.
Złożyła matę w rogu pomieszczenia, po czym niosąc buty w jednej ręce, wyszła
po cichu na korytarz. Przeszedłszy nim, skorzystała ze wspólnej łazienki na jego
końcu, a potem zeszła wąskimi, drewnianymi schodami prowadzącymi na ulicę.
Tuż przed drzwiami domu zatrzymała się, żeby włożyć buty. Koszula miała
kaptur, który Amanda naciągnęła teraz na głowę, chcąc ukryć twarz. Otworzyła cicho
zatrzask i wślizgnęła się w mętne od mgły światło przedświtu pustych ulic Porfiru.
Było to niewielkie miasto na subtropikalnej wyżynie Hysperii – północno-wschodnim
kontynencie Kultis, planety Exotików.
Szła szybko ulicami wyznaczonymi przez szarzejące, niepomalowane, drewniane
fasady czynszówek. Większość miejscowych Exotików, wyrzuconych z ich wiejskich
rezydencji, została sprowadzona tutaj i zmuszona do zbudowania dla siebie tych
domów, tuż pod okiem władz; i fakt, że narzucony projekt i materiały czyniły
z budynków ogniowe pułapki, nie był do końca niezamierzony przez
pomysłodawców, gdyż okupacja planet Exotików, Mary i Kultisu miała w zamyśle
wygubić ich mieszkańców – tak wielu, jak to możliwe i ich własnymi rękami.
Amanda pomyślała o śpiących we wnętrzach domów; poczuła, że serce skurczyło
jej się w piersi na myśl o opuszczeniu ich – tak matka mogłaby zareagować na
konieczność porzucenia dzieci i pozostawienia ich w rękach brutalnych
i nieprzyjaznych opiekunów. Ale przysłana jej wiadomość była tą, która miała
pierwszeństwo przed wszystkimi innymi; Amanda nie mogła zrobić nic innego, jak
się jej podporządkować.
Skręciwszy kilka razy w różne ulice, wślizgnęła się w końcu między dwa
budynki, a potem wynurzyła się na otwartym dziedzińcu za nimi. Tuż przed nią
wznosiło się otaczające teraz całe miasto drewniane ogrodzenie sześciometrowej
wysokości, do wzniesienia którego zostali zmuszeni mieszkańcy Porfiru.
Zatrzymała się u podstawy płotu i sięgnąwszy przez rozcięcie w swojej szacie,
poluźniła coś. Kiedy wstrząsnęła ciałem, na ziemię wokół jej stóp upadła lina. Wyszła
z kręgu i pochyliła się, żeby podnieść ją za zawiązaną już na jednym końcu pętlę.
 
Zebrała resztę liny i w zwojach długości przedramienia rzuciła z powrotem na
rzadką trawę niekultywowanego gruntu u swych stóp; potrząsając sznurem zwinęła
go ponownie w luźne pętle trzymane lewą dłonią, co miało sprawić, że nie będzie na
nim supłów. Później, chwytając linę prawą ręką jakiś metr od drugiego końca, tego
z ruchomą pętlą, strząsnęła ją, przesuwając przez owo oczko i tworząc w ten sposób
większy krąg, którym zakołysała kilka razy w powietrzu, chcąc poczuć jego ciężar
i zbalansować go, a potem cofnęła się o krok od podstawy ściany.
Powiodła wzrokiem w górę ogrodzenia, ponad wąski chodnik, który pozwalał
strażnikom patrolować teren bez potrzeby wystawiania się na widok w większym
stopniu niż wysuwając głowy ponad zaostrzone końce sterczących pionowo kłód
tworzących płot.
Wybrawszy jeden konkretny szpic pala, zatoczyła prawą dłonią kilka
wdzięcznych kręgów, a potem wypuściła pętlę w górę. Rzucała lassem od wczesnego
dzieciństwa, na dalekiej planecie będącej miejscem jej urodzenia, na jednym
z niewielu Młodszych Światów, gdzie hodowano konie różnych ras. Rzut był płynny
i celny; pętla zawisła na górnym końcu wybranej kłody.
Szarpnęła linę, a potem uwiesiła się na niej, mocno zaciskając pętlę. Następnie,
korzystając z pomocy sznura, zaczęła wspinać się po wewnętrznej stronie ściany, aż
dotarła na chodnik strażników. Rozluźniła linę zaciśniętą na czubku kłody, a potem
powiększyła pętlę i założyła na siebie sznur w ten sposób, że diagonalnie opasywał
jej ciało, biegnąc od jednego ramienia w stronę przeciwległego biodra, a dalej pod
nim. Wykorzystując część liny podwoiła tę pętlę, a resztę sznura zrzuciła na ziemię
po przeciwległej stronie ogrodzenia, po czym przeszła tam i na modłę wspinacza
górskiego zaczęła opuszczać się po zewnętrznej stronie płotu. Stojąc już pewnie na
gruncie, ściągnęła resztę liny otaczającej koniec kłody nad jej głową. Owijając się
sznurem w pasie, zmierzała ku mrokowi rosnącego w pobliżu lasu.
Las skrył ją, i już jej nie było.
Ale nie odeszła niezauważona. Jeden z wcześnie obudzonych mieszkańców domu
wyjrzał przez okno z tyłu budynku i dostrzegł jej odejście. Pech chciał, że był jednym
z niewielu miejscowych, którzy kolaborowali z Siłami Okupacyjnymi – gdyż byli
dobrzy i źli Exotikowie, tak jak istnieli podobni ludzie we wszystkich
społecznościach.
Uwagę obserwatora zwróciło mignięcie poruszającej się na zewnątrz postaci,
chociaż nadal obowiązywała godzina policyjna minionej nocy. Teraz nie tracił czasu
na ubieranie się, tylko udał się osobiście do dowództwa wojskowego.
Kobieta była już niemal u celu, kiedy dotarło do niej, że podążają za nią postacie
w zielonych mundurach i wysokich butach; ścigający ją trzymali w dłoniach metal
rozsiewający błyski, które mogły pochodzić wyłącznie od miotaczy lub strzelb
 
igłowych. Szła dalej, nie przyśpieszając kroku. Etyli już wystarczająco blisko, by ją
zabić za pomocą swej broni, gdyby tego chcieli. Zaczekają, żeby się przekonać, czy
nie zaprowadzi ich do innych; a w każdym razie, najbardziej zależało im na wzięciu
jej żywcem, by ją przesłuchać i zabawić się z nią przed zabiciem. Gdyby jednak udało
jej się zyskać jeszcze tylko kilka minut, pokonać jeszcze kawałek terenu...
Szła niespiesznie, a jej zdecydowanie rosło w niej w trakcie marszu. Nawet
gdyby próbowali schwytać ją teraz, zanim osiągnęła zamierzony cel, to nadal nie
wszystko byłoby stracone. Była Dorsajką, z planety Dorsai, urodzoną na tym
zimnym, trudnym, skąpo pobłogosławionym świecie, którego jedyne źródło bogactw
naturalnych kryło się w oblewającym całą planetę oceanie i rzadko rozsianych
obszarach ziem uprawnych oraz pastwisk leżących na nagich wyspach, które
wystawały z fal niczym szczyty podmorskich skał.
Przez całe pokolenia Dorsajowie widzieli, jak ich synowie i córki opuszczają
domy, by walczyć w wojnach innych Młodszych Światów i zarabiać w ten sposób
międzygwiezdne kredyty, których Dorsajowie potrzebowali, żeby przeżyć.
Natomiast ścigający ją teraz ludzie byli szumowinami pochodzącymi z owych
innych planet. Nie było to prawdziwe wojsko; na dodatek żołnierze byli
zdemoralizowani przez fakt, że Exotikowie, do dominacji nad którymi przywykli, nie
potrafili walczyć, nawet jeśli chcieliby to zrobić w celu ocalenia życia. Więc ci,
którzy ją teraz ścigali, żyli w przekonaniu, że samo pokazanie broni każdemu
nieuzbrojonemu cywilowi zaowocuje natychmiastowym posłuszeństwem z jego
strony.
A zatem w walce wręcz, jeśliby nie unieruchomili jej strzałami z miotaczy lub
broni igłowej, dałaby sobie radę z co najmniej pół tuzinem napastników. W każdym
razie byłoby dziwne, gdyby w trakcie walki nie udało jej się zdobyć przynajmniej
jednego egzemplarza ich broni. Gdyby tak się stało, to bez kłopotu poradziłaby sobie
co najmniej z całym plutonem.
Ale była już niemal u celu, ku któremu zmierzała, a tamci pozostawali nadal
w pewnej odległości za nią.
Stawało się coraz bardziej oczywiste, że po prostu śledzili ją, nie podejrzewając,
iż może być świadoma ich obecności i mając nadzieję, że doprowadzi ich do innych,
których także mogliby schwytać. Od trzech lat pracowała tutaj jako tajny agent Starej
Ziemi, pomagając przetrwać miejscowej ludności; a kiedy to było możliwe, opierać
się stronnikom Innych, nowych suzerenów Młodszych Światów. Ci żołnierze mogli
słyszeć pogłoski o niej. Niewątpliwie było dla nich niepojęte, że mogłaby być sama
i zwodzić ich długo; według nich musiałaby ją wspierać jakaś organizacja.
Uśmiechnęła się lekko pod nosem.
W istocie jej najbardziej aktywne działania podczas tych trzech lat sprowadzały
 
się – kiedy tylko mogła to zrobić bez zdradzania swojej tożsamości – do
okazjonalnego ratowania więźniów z rąk tych pseudożołnierzy w ciężkich buciorach.
Głównie jednak jej praca polegała na podtrzymywaniu nadziei Kultisan. Żeby, jak
inni zdominowani mieszkańcy Młodszych Światów wiedzieli, że nie zostali
kompletnie zapomniani przez tych, którzy nadal trwali za tarczą fazową Starej Ziemi,
opierając się połączonym siłom Młodszych Światowi samozwańczym, obdarzonym
wieloma talentami Innym, którzy nimi władali.
Teraz jej nadzieje wzrosły. Ścigający zwlekali niemal zbyt długo. Dotarła
w końcu do małego pagórka kwitnącego poszycia leśnego i młodych drzewek, które
trzy lata temu przesadziła z wielką troską i sporym nakładem pracy. Zatrzymała się
i niemal obojętnie zaczęła drzeć pas darni między dwoma drzewkami.
To, pomyślała, powinno zaintrygować ich na tyle, żeby wstrzymać pogoń. Darń
odeszła łatwo, jak to zostało zaprojektowane, gdyż była sztuczna, a nie naturalna. Pod
spodem znajdowała się metalowa płyta i uchwyt śluzy wejściowej statku.
Teraz poruszała się szybko. Chwilę później właz był otwarty, a ona sama znalazła
się wewnątrz pojazdu, zatrzaskując za sobą klapę. Kiedy obróciła dźwignię w pozycję
„zamknięte”, strzał z miotacza zadźwięczał bezproduktywnie na zewnętrznej
powierzchni włazu. Zrobiła dwa kroki, usadowiła się w fotelu przed panelem
sterowniczym i położyła dłonie na przyrządach.
Nawet po trzyletniej bezczynności dorsajski pojazd kurierski nie potrzebował
czasu na rozgrzanie napędu atmosferycznego przed startem. Niemal w tym samym
momencie, w którym chwyciła drążek sterowy, statek wystrzelił z pagórka, posyłając
we wszystkie strony ziemię, trawę i drzewa. Wzniosła się, korzystając ze zwykłego
napędu atmosferycznego i przeleciała tuż nad najbliższym grzbietem. Gdy tylko się
przekonała, że znajduje się poza zasięgiem wzroku swoich prześladowców, za sprawą
jednego, płynnego skoku fazowego przemieściła statek w przestrzeń pozaplanetarną.
Następne, niemal natychmiastowe przejście oddaliło ją o dwa lata świetlne od
wschodzącego teraz słońca, które mieszkańcom Starej Ziemi było znane jako Beta
Procjona.
Znalazłszy się w przestrzeni międzygwiezdnej, gdzie nie mógł jej wykryć żaden
statek z Młodszych Światów, była poza zasięgiem pościgu. Tutaj, w głębokim
kosmosie, była tak trudna do znalezienia, jak mała rybka we wszechświatowym
oceanie.
Rozejrzała się po nieporządnym wnętrzu pojazdu. Nie był w stanie nadającym się
do złożenia oficjalnej wizyty na Starej Ziemi, nie mówiąc już o Encyklopedii
Ostatecznej. Ale to nie miało nic do rzeczy. Liczyło się tylko to, że wydostała się
bezpiecznie poza pierścień statków patrolujących przestrzeń wokół planet Bety
Procjona. Teraz stało przed nią dużo poważniejsze zadanie, polegające na dotarciu na
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin