Buck Pearl - Smocze ziarno.DOC

(2293 KB) Pobierz
Buck Pearl

              Pearl S. Buck

              Smocze ziarno

              Dragon Seed

              Przełożyła Anna Bartkowicz

              Wydanie I

              Muza S.A. 2008

             

              Dla Chińczyków smok nie jest wcieleniem zła. Jest bogiem przyjaznym ludziom, którzy oddają mu cześć. Smok „włada ludzkim szczęściem i pokojem". Rządząc wodami i wiatrami, zsyła dobry deszcz i dlatego stanowi symbol płodności. Za czasów dynastii Sia dwa smoki stoczyły wspaniały pojedynek i po zażartej walce oba zniknęły, pozostawiając po sobie jedynie życiodajną pianę, z której narodzili się potomkowie tej dynastii. Dlatego smoki te uznano za przodków rodu herosów.

             

              I

              Ling Tan podniósł głowę. Ponad polem ryżowym, na którym stal po kolana w wodzie, niósł się wysoki, donośny głos jego żony. Dlaczego ta kobieta wola mnie właśnie teraz, wczesnym popołudniem, kiedy nie czas najedzenie czy sen? – pomyślał. W drugim końcu pola dwaj synowie Ling Tana pochylali się nad wodą. Sadzili ryż, a ich prawe ręce poruszały się zgodnym rytmem niby ramię jednego człowieka.

              – Hej tam! – zawołał Ling Tan, a oni na dźwięk głosu ojca wyprostowali się równocześnie jak jeden mąż.

              – Czy to głos waszej matki? – dociekał Ling Tan.

              Zaczęli nasłuchiwać. Krzepcy z nich byli młodzieńcy. Na ich widok dumny z potomstwa Ling Tan poczuł w żołądku lekki ucisk. Obaj zdążyli się już ożenić, a starszy, Lao Tan, miał dwóch synów, z których młodszy liczył sobie zaledwie miesiąc. Natomiast Lao Er, drugi syn Ling Tana, ożenił się przed czterema miesiącami, a jego żona już zaczynała się niecierpliwić. Poza nimi dwoma Ling Tan miał jeszcze najmłodszego syna. Chłopak, noszący imię Lao San, siedział w tej chwili na grzbiecie domowego bawołu, a bawół pasł się gdzieś u porośniętego trawą podnóża wzgórz w dolinie, w której leżała ich wioska. W rodzinie były także dwie córki, z których jedna, starsza, wyszła już za mąż. Ling Tan wydał ją za kupieckiego syna mieszkającego w mieście, którego mury łatwo dało się dostrzec, stanąwszy tuż za domem.

              Wołanie żony Ling Tana powtórzyło się. I tym razem rozległo się tak wyraźnie, że nie mogło być żadnej pomyłki. Przyzywała Ling Tana wrzaskiem, a jej głos niósł się ponad polami.

              – Gdzie jesteś, ty staruchu?! Czy całkiem już ogłuchłeś?!

              – To matka – oznajmił Lao Tan, po czym wszyscy trzej, patrząc po sobie, uśmiechnęli się szeroko, a Ling Tan wsadził do wody sadzonki ryżu, które właśnie trzymał w lewej dłoni.

              – Przerwać pracę o tej porze dnia to tyle, co wyrzucić w błoto sporo pieniędzy –

              powiedział. – Wy dwaj pracujcie więc dalej.

              – Wasze serce, ojcze, może być o to spokojne – odrzekł mu na to starszy syn.

             

              Młodzi mężczyźni wrócili do roboty. Pochyleni nad błotnistą, letnią wodą szybkimi ruchami sadzili zielone roślinki. Stopy zapadały im się w żyzny muł, a ich ciemne, nagie plecy ogrzewało słońce. Pracując, rozmawiali sobie z głowami osłoniętymi szerokimi, uplecionymi z bambusa kapeluszami.

              Ci dwaj synowie Ling Tana, jak daleko wstecz sięgała ich pamięć, bardzo się ze sobą przyjaźnili. Różnica wieku między nimi wynosiła niecały rok. Nie mieli przed sobą tajemnic

              – zawsze mówili sobie wszystko. I nawet fakt, że byli już żonaci z tak różnymi kobietami, nie zakłócał ich bliskości. To właśnie o swoich żonach rozmawiali w chwili, gdy zagadnął ich ojciec, a gdy się oddalił, powrócili do przerwanej pogawędki. Byli wciąż bardzo młodzi. Tak młodzi, że ich własne ciała i wszystko, co jedli oraz pili, a także wszystko, co im się przydarzało w dzień i w nocy, wzbudzało w nich uczucie zadziwienia. Stanowiło też temat do rozmowy. Nie sięgali jeszcze myślą poza zielone wzgórza otaczające dolinę, w której znajdowała się ziemia ich ojca. Ta ziemia miała w przyszłości stać się ich własnością i do tych wzgórz ograniczał się dla nich świat. A centrum tego świata stanowiła wioska Ling, gdzie od setek lat żyli i umierali ich przodkowie i krewni. Pobliskie miasto stanowiło jedynie rynek zbytu. Gdy zebrali ziarno, warzywa czy owoce, udawali się tam, by je sprzedać. Ich wiedza o mieście ograniczała się wyłącznie do tego. Nie chcieli też wcale wiedzieć o nim więcej. Ponieważ jednak ich siostra, nieznacznie tylko od nich młodsza, była teraz żoną drobnego kupca mieszkającego w mieście, czuli się nieraz winni, że nie odwiedzają szwagra.

              Mimo to rzadko składali mu wizyty, gdyż mieli dość zajęć w gospodarstwie.

              Gdy ich ojciec się oddalił, pracowali dalej. Ich głowy były tak samo jak przedtem osłonięte kapeluszami, a robota posuwała się w takim samym tempie. Za plecami dwaj młodzieńcy mieli zalane wodą puste pola, a przed sobą równe rzędy zielonych stojących sztywno sadzonek.

              – Czy mężczyzna może się zorientować, w którym momencie to, co zasadzi w kobiecie, zapuściło korzenie? – zapytał Lao Er brata.

              – O nie! – roześmiał się Lao Tan. – To jest robota na oślep i trzeba ją wciąż powtarzać. Tu w polu, w pełnym świetle dnia pracuje się zupełnie inaczej. Czy ona ci się opiera?

              – Z początku się opierała. Ale teraz już nigdy tego nie robi – odrzekł Lao Er.

              – Daj jej spokój na trzy dni, a potem zachowuj się tak, jakby to był pierwszy raz –

              poradził Lao Tan i zaraz potem kontynuował tonem kogoś starszego, kto poucza młodzika: –

             

              Gdy mężczyzna zasiewa swoje ziarno, gleba musi być przygotowana. Mam na myśli to, że męskiego ziarna nie można rzucać ot tak sobie. Trzeba najpierw wszystko przygotować i dopiero wtedy siać ziarno. Nie wolno też ziarna rozpraszać niczym nasion chwastów, wśród których hula wiatr. Trzeba je wrazić głęboko w ziemię. O tak... tak... i tak.

              Powtarzając to słowo, za każdym razem ruchem nagiego ciemnego ramienia Lao Tan wtykał dłoń w ziemię, zostawiając w niej mocną ryżową sadzonkę. A Lao Er chłonął całym sercem jego słowa.

              – Ja jestem człowiekiem niecierpliwym – przyznał się, trochę zawstydzony.

              – A zatem to z własnej winy nie masz jeszcze syna – odrzekł Lao Tan, po czym spojrzał chytrze na młodszego brata, którego bardzo kochał, a jego usta wygięły się w uśmiechu. – Kiedy upłynie rok od twojego ślubu, przekonasz się, że syn jest dla ciebie ważniejszy niż jego matka.

              – A jak ona się złości! – powiedział Lao Er. – Co miesiąc, gdy pojawia się wypływ, przeklina go, na czym świat stoi.

              Roześmiali się ponownie na myśl o młodej, zapalczywej dziewczynie, jaką była żona Lao Era. Różniła się bardzo od pulchnej żony starszego brata, którą cechował spokój i która swój temperament, jeżeli go miała, chowała głęboko i trzymała w sekrecie. Natomiast żona Lao Era przypominała zachodni wiatr. Gdziekolwiek się pojawiła, wprowadzała niepokój.

              Lao Er pokochał ją od pierwszego wejrzenia.

              Lao Tan także kochał swoją żonę. Jednakże nie całym swoim jestestwem, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Oznaczało to, że potrafił odwlekać pójście do łóżka. Tak, potrafił czynić to aż do chwili, gdy starsi mężczyźni zaczynali ziewać, przeciągać się i wychodzić z wioskowej herbaciarni bądź kończyli spacery po placu przed małą świątynią.

              Gdy po tym wszystkim, już po przyjściu do domu, Lao Tan zastał ojca jeszcze na nogach, potrafił stać z nim przez jakiś czas przed domem i gawędzić. Jego miłość do żony nie miała w sobie nic z pośpiechu. Ona natomiast kładła się wcześnie i spała spokojnie. Wystarczyło więc, żeby położył się obok niej i przystąpił do roboty.

              Natomiast żona Lao Era była kobietą nerwową, niespokojną i psotną, a jej mąż nigdy nie miał pojęcia, gdzie ona się podziewa, dopóki nie znalazła się przy nim. Co wieczór przeżywał chwile rozterki. Z jednej strony śledziły go bowiem uważne spojrzenia innych mężczyzn – zawsze gotowych śmiać się z niego, gdy pierwszy opuszczał zgromadzenie – a z drugiej bardzo pragnął jak najszybciej dowiedzieć się, gdzie jest żona. Nazywał ją Nefryt, choć jej imię było nieco dłuższe. „Nefryt!" – wołał, wkraczając do izby, którą zajmowali we dwoje. Przeważnie jednak jej tam nie było. Rzadko zastawał ją dwa razy w tym samym miejscu – czy to w domu, czy poza nim. No i nigdy, przenigdy nie czekała na niego w łóżku.

              Lao Er bardzo pragnął wiedzieć, czy Nefryt go kocha. Zapytać o to jednak nie miał odwagi.

              Obawiał się bowiem, że wyśmieje go. Tak, bał się, że wyśmieje go ta kobieta, której śmiech, podobnie jak gniew, był zawsze aż nazbyt szybki. Teraz, rozmawiając z bratem w polu, Lao Er zamilkł, zastanawiając się, gdzie Nefryt jest w tej chwili. Rankiem wyszła w pole i pomagała mu sadzić ryż, jednak po południowym posiłku została w domu.

              – Chcę spać – powiedziała i rzuciła się na łóżko.

              Po czym natychmiast, na jego oczach, zasnęła. Lao Er zapragnął położyć się przy niej.

              Nie miał jednak odwagi. Gdyby tak postąpił, ojciec skarciłby go z pewnością za to, że pokłada się z żoną za dnia, a tymczasem sadzonki ryżu czekają. Oddalił się, a ona została w izbie. Leżała pogrążona we śnie ze swoją śliczną niby u dziecka twarzyczką o wydatnych kościach policzkowych. Ale jak długo spała i co robiła potem? Lao Er spojrzał w słońce.

              Stało wciąż zbyt wysoko. Westchnął więc i wrócił do pracy.

              Tymczasem Ling Tan, siedząc pod słomianym daszkiem, który zawsze na lato umieszczał nad podwórkiem, słuchał nieznajomego przybysza. Był to przekupień, handlujący jedwabiami z Szantungu oraz kantońskim lnem, jeden z tych ludzi, którzy zarabiają na życie, wędrując wiosną ze swym towarem na południe, by sprzedać go mieszkańcom tamtejszych miejscowości, a potem, wczesnym latem, wracają z południa z jedwabiem, jakiego nie tka się na północy. Miał teraz przy sobie jedynie kilka sztuk kantońskiego lnu. Ten len był tak zgrzebny, że handlarz doszedł do wniosku, że kupić go mogą tylko żony wieśniaków. Opuścił

              więc miasto i udał się na wieś. Skierował się do domu Ling Tana, bo ten był większy niż pozostałe, a także dlatego, że przy bramie zobaczył ładną młodą kobietę trawiącą bezczynnie czas.

              Wyglądało też na to, że nikt owej kobiety nie pilnuje. Jednak, gdy tylko przekupień się zbliżył i odezwał się do niej, zza bramy wyłoniła się stara matka, Ling Sao.

              – Jeżeli już musicie zagadywać kobietę – odezwała się ostro – mówcie do mnie, a nie do żony mojego drugiego syna.

              – Zamierzałem tę młodą kobietę zapytać tylko o to, gdzie jest matka jej męża –

              odrzekł pospiesznie przekupień, zorientowawszy się w okamgnieniu, że ta starsza, stanowcza i władcza kobieta jest tutaj głową domu. – Wracam właśnie na północ – oznajmił. – Zostało mi zaledwie kilka stóp kantońskiego lnu na letnie ubrania, a ponieważ słyszałem w wiosce, że wy jesteście najbardziej wymagającą klientką w tej okolicy...

             

              – Powściągnijcie język i pokażcie ten len – przerwała mu kobieta.

              Skwapliwie spełnił to polecenie, śmiejąc się przy tym przymilnie. A za parę minut kłócili się już zażarcie o cenę kantońskiego lnu.

              – Dam go wam po prostu w prezencie – stwierdził w końcu przekupień – bo tego lata na północy ma być wojna.

              Tkanina wypadła kobiecie z rąk.

              – Jaka znowu wojna? – zapytała.

              – Nie nasza – odrzekł mężczyzna. – To wojna tych karzełków znad Wschodniego Oceanu, którzy tak bardzo lubią walczyć.

              – Czy dotrą aż tutaj? – dopytywała się dalej kobieta.

              – Kto to może wiedzieć – odrzekł przekupień.

              Wtedy kobieta podeszła do drzwi i zawołała męża.

              Teraz Ling Tan i przekupień siedzieli przy stole na podwórku pod słomianym daszkiem i rozmawiali. Podwórko zawsze było przyjemne – nagrzane słońcem zimą, a chłodne latem; chłodne były w tej chwili kamienie brukowe pod stopami Ling Tana. Któryś z jego przodków urządził na środku mały staw i zasadził w dzbanie lotos. Lotos ten kwitł

              właśnie – miał sześć kwiatów o żółtych sercach z intensywnie czerwonymi środkami. Latem nakrywano tutaj do stołu i tutaj jadano – nawet podczas deszczu, bo słomiany daszek przed nim chronił. Tak więc Ling Tan siedział wraz z przekupniem przy stole, a jego żona, która już im nalała herbaty, przysiadła na stojącej trochę z boku ławie i zajęła się szyciem pantofli.

              Podeszwa ich była gruba, jednak żona Ling Tana miała długą żelazną igłę. Gdy igła ugrzęzła w materiale, chwytała ją swymi mocnymi białymi zębami i wyszarpywała, pociągając równocześnie mocną konopną nić. Ling Tan zawsze wtedy odwracał wzrok, bo choć nigdy o tym nie mówił, widok ten niezmiernie go irytował.

              – Więc powiadacie, że karły znad Wschodniego Oceanu zabiły pewną liczbę naszych ludzi? – zapytał.

              – Na północy kraju zginęli z ich rąk mężczyźni, kobiety i dzieci – odrzekł przekupień.

              Po czym podniósłszy czarkę do ust, wypił swoją herbatę i wstał.

              – Jutro muszę dotrzeć do Pengpu. Zatem pożegnam się już z wami.

              Był człowiekiem pospolitego wyglądu, a mowę miał wyświechtaną od bezustannego używania.

              Ling Tan nie poruszył się.

              – Jakież są zatem perspektywy? – mruknął do siebie.

              Ponieważ jednak nie pytał o to nikogo, nikt mu nie odpowiedział. Przekupień zarzucił

             

              na ramię swój tobołek, ukłonił się i wyszedł, a Ling Tan został na podwórku sam z żoną. Ling Sao nadal szyła, a on siedział, patrząc na swój dom. Ten dom miał mury ze starych cegieł, a dach niski i kryty dachówką. Wewnętrzne ścianki działowe zbudowane zostały z pojedynczych cegieł i wstawione pomiędzy drewniane belki, a potem otynkowane i pobielone wapnem. W tym to domu żyli i umierali przodkowie Ling Tana. W tym domu urodził się też on sam – jedyny syn swoich rodziców. No i tutaj właśnie mieszkali jego trzej synowie, a także wnuki.

              Dzień był spokojny i upalny. Serca kwiatów lotosu drżały. Nagle w ciszy popołudnia rozległ się płacz wnuka. Ling Sao wstała i weszła do środka, a Ling Tan został sam. Mam dobre życie, pomyślał. Była to prawda. Szczęście mu sprzyjało. Jego ziemia leżała w pobliżu wielkiego miasta, nad piękną rzeką, w dolinie pośród wzgórz, z których nawet podczas suszy spływała życiodajna woda. Miał wszystko, czego tylko zapragnął. Nie był ani bogaty, ani biedny. Jedyne dziecko, które mu umarło, było dziewczynką. A on sam nigdy nie chorował.

              W wieku lat pięćdziesięciu sześciu ciało miał tak samo szczupłe i silne jak w młodości.

              Gdyby nie to, że jego żona nie była już w stanie począć, mógłby wciąż płodzić synów tak jak kiedyś. Pewna starucha z wioski często się z nim przekomarzała, twierdząc, że może mu załatwić konkubinę, jednak on nie chciał o tym słyszeć.

              – Mam przecież swoich synów – odrzekł tej nachalnej kobiecie nie dalej jak wczoraj.

              – W dzisiejszych czasach synów nie można mieć za wielu – powiedziała na to ona. –

              Jest bowiem tyle wojen i tyle broni, i tyle tych różnych cudzoziemskich rzeczy.

              Ale Ling Tan tylko się roześmiał. Jego żona, poza tym, że nie mogła już rodzić, była tak samo dobra jak kiedyś. A nawet lepsza, bo znała go na wylot. Ling Tan czuł się zatem całkiem usatysfakcjonowany i wcale nie chciał zaczynać wszystkiego od nowa z jakąś młodą dziewczyną. Poza tym wiedział doskonale, że gdy próg domu przekracza druga kobieta, z domu ucieka spokój.

              Plasnął teraz dłonią w stół, dopił pozostałą w czarce resztkę herbaty, wstał i poprawił

              pas z niebieskiego płótna.

              – Wracam do pracy! – zawołał.

              Nikt mu nie odpowiedział. Jednak on odpowiedzi wcale się nie spodziewał – bo przecież słyszały go tylko kobiety – i poszedł swoją drogą.

              Znalazłszy się w polu, stwierdził z zadowoleniem, że synowie wykonali już prawie całą zaplanowaną na ten dzień robotę. Jeszcze godzina – pomyślał – i o zachodzie słońca to pole będzie gotowe. Było to poletko ostatnie. Gdy skończą, cały tegoroczny ryż będzie zasadzony, a rodzinie w kolejnym roku nie zabraknie strawy. Ling Tan, zabierając się do roboty, pochylił się ponownie i zobaczył w wodzie niewyraźne odbicie swojej twarzy –

              szczupłej, o kanciastym zarysie policzków i szczęk. Tak, tak, Ling Tan nie miał nigdy trudności z utrzymaniem kapelusza na głowie, bo sznureczek zaczepiał się porządnie o jego kwadratową brodę. Nie wszystkim dana była taka wygoda. We wsi żyli bowiem ludzie, którzy mieli tak skośne podbródki, że musieli podtrzymywać sznureczek zębami. Jednak on, Ling Tan, różnił się od nich. Mógł spokojnie zamknąć usta, nie musiał wiecznie trzymać ich na wpół otwartych, pokazując zęby, tak jak jeden z jego dalszych kuzynów. Choć trzeba przyznać, że ten kuzyn był mimo to porządnym człowiekiem, i nawet trochę uczonym.

              Potrafił odczytywać obwieszczenia władz, wywieszane na miejskim murze.

              Ling Tan natomiast wcale nie umiał czytać. Nie znał ani jednej litery. I nigdy mu to nie było potrzebne. Wcześniej czy później, mawiał, człowiek usłyszy wszystko od innych ludzi. Dobre nowiny rozchodzą się szybko, a co do złych – to im później do człowieka dotrą, tym lepiej. Ling Tan nie posłał do szkoły swoich synów i wcale tego nie żałował. Tak właśnie było – nie żałował tego nawet wtedy, kiedy z miejskich szkół na wieś przybywali młodzi mężczyźni i kobiety, głosząc, że w dzisiejszych czasach wszyscy powinni umieć czytać i pisać. Patrząc na tych bladych uczniów, Ling Tan myślał sobie, że nie widzi żadnego zgoła powodu, by im wierzyć. Miał bowiem swoje własne obyczaje i trzymał się ich konsekwentnie.

              Teraz, pracując w polu, nie odzywał się do swych synów. Oni także milczeli i ta cisza trwała aż do chwili, gdy zakończywszy na ten dzień robotę, zeszli się tuż obok ostatniej sadzonki, która została wetknięta w ziemię. Wszyscy trzej wyprostowali się wtedy i zsunęli kapelusze z głów na plecy.

              – Czego chciała matka? – zapytał Lao Tan.

              – Pojawił się przekupień z północy i przyniósł wieści o wojnie – odrzekł Ling Tan, który nie myślał o tym już od godziny i któremu cala ta sprawa wydawała się teraz bez znaczenia.

              Północ kraju była przecież daleko stąd. Ling Tan zmierzył swym bystrym wzrokiem rzędy sadzonek – zielonych na tle brązowej wody. Cienie, które te sadzonki rzucały, tworzyły prostą czarną linię. Świadczyło to o tym, że prawe ręce obu jego synów były tak pewne jak jego własna. Ling Tan otarł twarz końcem pasa i zwrócił się do drugiego syna:

              – Idź i w sklepie naszego dalekiego kuzyna kup trochę wieprzowiny. Zjemy ją dziś wieczorem z kapustą.

              – Ja pójdę za niego – powiedział przekornie starszy syn.

              Ling Tan spojrzał na obu młodzieńców i zauważył, że twarz Lao Era jest purpurowa.

             

              – O co wam chodzi? – zapytał.

              Lao Tan roześmiał się, ale nic nie chciał mówić. A młodszy syn szczerzył zęby jak głupek. Ojciec uśmiechnął się także. Ci dwaj są jeszcze dziećmi! – pomyślał.

              – Zachowajcie sobie wasze sekrety...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin