Canham Marsha - Honor klanu.doc

(1777 KB) Pobierz

 

 

Marsha Canham

 

 

 

 

 

 

 

Honor klanu

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Owe waleczne czyny, przemyślne knowania, obłąkańcze rojenia, które rodzi straceńczy honor.

Autor nieznany

 

Inverness, maj 1746

 

Strach dławił ją jak ciężka derka narzucona na głowę. Anne Farquharson Moy widziała na własne oczy straszliwą masakrę pod Culloden, więc sądziła, że nic jej już nigdy nie przerazi, a jednak niekiedy serce tłukło się jej w piersi tak gwałtownie, że myślała, iż lada moment może pęknąć. Usta miała suche, dłonie drżały jak u staruszki. Oślizgłe kamienne ściany celi zdawały się zacieśniać wokół niej, każdego dnia przestrzeń jakby się kurczyła coraz bardziej, a powietrze było duszne i stęchłe; oddychała z trudem.

I jeszcze te odgłosy...

Mrożące krew w żyłach i rozdzierające jak wrzaski, które słyszała w snach dręczących ją we dnie i w nocy. Widziała, jak armia księcia umiera na przesiąkniętym krwią wrzosowisku Culloden, jak angielskie kartacze padają na atakujących górali, rozrywają się i zwalają ich niczym kręgle. Widziała niewyobrażalne cierpienia ojców tulących w ramionach padłych synów, braci czołgających się i wlokących na pokiereszowanych kończynach, by umrzeć u boku braci. I słyszała ich wołanie o łaskę, gdy Anglicy dopełniali rzezi, zabijając tych, którzy leżeli jeszcze żywi na polu chwały.

Odgłosy, które słyszała w celi więziennej, to były ciche, ledwie słyszalne jęki umierającej wiary, podeptanej dumy i całkowitej beznadziejności, przenikającej ściany starego kamiennego gmachu sądu w Inverness.

Była w celi sama. Cumberland nazwał to luksusem, gdyż bywało, że i stu na wpół zagłodzonych mężczyzn tłoczyło się na obszarze, gdzie normalnie przebywało nie więcej niż dwudziestu. Niektórzy z ropiejącymi ranami, zbyt słabi lub ze zbyt wysoką gorączką, by mogli odtoczyć się na bok od własnych ekskrementów. Placek owsiany i mały cynowy kubek wody stanowiły dzienną rację. Prośby i błagania pozostawały bez echa. Słabi dochodzili w końcu do takiego stanu, że woleli nie marnować sił na daremne próby i po prostu umierali w ciszy. Silniejsi trwali w zapiekłym gniewie i skuleni w ciemnych kątach stawiali opór w jedyny sposób, jaki im pozostał - żyjąc uparcie nadal.

Jak mogliby okazać mniej odwagi niż dumna i nieugięta lady Annę Moy, która plunęła w świńską twarz Rzeźnikowi Cumberlandowi, dając w ten sposób wyraz całej pogardzie, jaką w niej budził. Przychodził do więzienia trzykrotnie w ciągu minionych sześciu tygodni i proponował, że ją uwolni w zamian za dostarczenie królowi dowodów przeciwko przywódcom jakobitów. Za każdym razem Anne odsyłała go precz i odchodził jak niepyszny, mamrocąc niemieckie przekleństwa.

Brzemię, które na nią spadło, na jej szczupłe barki, ciążyło jej straszliwie, i w czasie ostatniej z tych wizyt była bliska zaakceptowania oferty Cumberlanda, choć się do tego nie chciała przed sobą przyznać. Ale on wybrał na miejsce spotkania otwarty dziedziniec pod oknami, z których wychylały się napięte, udręczone twarze innych więźniów. Ci dzielni ludzie tyle już stracili, walcząc za sprawę od początku skazaną na przegraną. Jeśli potrafiła jedynie ofiarować im ten ostatni strzęp dumy i honoru, przy którym by mogli trwać, nie było to zbyt wiele. Jej poświęcenie żałośnie traciło na znaczeniu z każdym mijającym dniem, z każdą godziną, w której wieszano za zdradę kolejnych jakobitów i która przybliżała nieuchronnie jej własną śmierć.

Rude włosy Anne, tak niegdyś lśniące, pozbijały się teraz w zmatowiałe od brudu strąki. Wychudła tak, że zostały z niej skóra i kości. Stale trzęsła się z zimna mimo dodatkowego koca, który jakiś litościwy strażnik przemycił przez kraty. Pod oczami potworzyły się jej głębokie sińce, dłonie pokrywały brudne plamy, paznokcie pękały od wielokrotnego podciągania się na rękach do wąskiego okienka w celi.

Uniosła przezroczystą niemal dłoń do słabego światła i nie potrafiła stłumić łkania, które narastało gdzieś w głębi gardła. Była tak wychudzona, że już nie mogła nosić pierścienia, który Angus dał jej w dniu ich ślubu. Pewnej nocy pierścień zsunął się z palca i Annę wpadła prawie w szał - rozgrzebywała zaciekle słomę i brud na podłodze tak długo, dopóki nie odnalazła zguby.

Od chwili aresztowania nie była jeszcze tak bliska wybuchnięcia płaczem jak wtedy. Tak bliska tego, by wykrzyczeć przysięgę samemu diabłu, gdyby mógł ją zabrać z tego miejsca.

Nie wiedziała nawet, czy Angus żyje, czy nie. Cumberland zapewnił ją, że mąż jakimś cudem trzyma się przy życiu, ale ona nie miała powodów mu wierzyć, nie ufała mu w ogóle. Sam zresztą powiedział, że rany brzucha są najbardziej niebezpieczne i najczęściej bywają śmiertelne, choćby nawet chirurg dysponował najwyższymi umiejętnościami.

Anne zacisnęła dłoń w pięść i przytknęła ją do ust.

Duża lśniąca łza wymknęła się spomiędzy jej rzęs i wolno stoczyła się po policzku aż na brodę. Tam zawisła przez chwilę, mieniąc się jak płynny diament, po czym spadła pomiędzy inne plamy, ciemniejące na staniku sukni. Strojna niegdyś szata była brudna, jedwab wyblakł i poprzedzierał się w wielu miejscach. Kilku warstw marszczonych płóciennych halek Anne pozbyła się po pierwszym tygodniu spędzonym w celi i teraz służyły jej za posłanie. Płaszcz zniknął, oddała go innemu więźniowi, którego dręczyła gorączka. W ciągu kolejnych tygodni przehandlowała po kolei trzewiki, rękawiczki, a nawet guziki w kształcie rozetek, które przyozdabiały jej stanik, za kęski sera lub dodatkowe kromki czarnego chleba.

Gdy nie miała już czego sprzedać, jeden z angielskich strażników doradził jej, że mogłaby w inny sposób zasłużyć sobie na łaskawsze traktowanie, ale kiedy pierwszy raz przyszedł nocą do jej celi, opuścił ją zgięty wpół z jądrami prawie wkopanymi do kieszeni.

Spodziewała się, że wróci z kamratami, ale już nigdy nie zobaczyła jego brzydkiej twarzy, a jeden z mężczyzn z sąsiedniej celi szeptem zapewnił ją, że człowiek ten zniknął na zawsze. Nikt nigdy więcej go nie zobaczy po zniewadze, na jaką sobie pozwolił wobec walecznej pułkownik Anne.

Ci ludzie nie wiedzieli, że najokrutniej sza zniewaga już ją spotkała ze strony samego Cumberlanda. Nie wiedzieli też, że to Annę własną ręką wbiła ostrze szabli w brzuch męża.

1

Hrabstwo Inverness, grudzień 1745

Droga była wąska i rozjeżdżona, grząska w miejscach, gdzie potworzyły się kałuże z topniejącego śniegu. Tam gdzie się dało, dwoje jeźdźców starało się prowadzić konie po zamarzniętych trzcinach, a niejednokrotnie całkiem porzucali utarty szlak i ruszali na przełaj przez pola lub ścinali róg wrzosowiska, by skrócić sobie drogę z Moy Hall do Dunmaglass. Przewidując uciążliwą jazdę, Anne Farquharson Moy ubrała się po męsku, w obcisłe spodnie z tartanowej wełny, ciepłą wełnianą koszulę i skórzany kubrak, a do tego owinęła się szczelnie wokół pasa tartanem - wełnianym, kraciastym pledem - i ułożyła go na ramionach tak, by się choć trochę osłonić przed lodowatymi podmuchami wiatru. Beret, pod który upchnęła długie rude włosy, naciągnęła nisko na czoło. Para ciężkich stalowych pistoletów u pasa, naładowanych i gotowych do strzału, dodawała jej pewności siebie, wiedziała bowiem, że w razie konieczności nie zawaha się ich użyć.

Towarzyszył jej stryjeczny brat, Robert Farquharson z Monaltrie, również odpowiednio ubrany i opatulony w pled. Gdy kilt jeźdźca zaczynał trzepotać w porywach wiatru, odsłaniały się gołe nogi czerwone od zimna, ale mężczyzna przywykł do tak surowej aury.

Robert czekał na nią o ustalonej porze w lasku nieopodal Moy Hall. Gdy Anne tam przybyła, zmarzniętymi wargami zamienili ze sobą szeptem tylko parę słów, po czym ruszyli w drogę.

W tych czasach każdy, kto wybierał się w podróż, musiał zachować czujność. W pobliżu Inverness stacjonowały trzy bataliony wojsk rządowych - góralskie regimenty uformowane i dowodzone przez Johna Campbella, hrabiego Loudoun. Z Fort George systematycznie wysyłano patrole, które dniem i nocą przeczesywały okolicę, a każdemu, kto się na nie natknął, groziło zatrzymanie i uwięzienie, bez nakazu aresztowania i procesu sądowego. Kilku miejscowych członków klanu nie dalej jak tydzień temu wyciągnięto z domów, tylko dlatego, że nosili przy beretach gałązkę ostu, na znak poparcia dla księcia Karola Edwarda Stuarta.

Kiedy gęsta zasłona chmur nasunęła się na księżyc, Annę zerknęła na niebo. Wyczuwała, że śnieżyca wisi w powietrzu, i z ponurą wdzięcznością przyjęła ten dar losu. Śnieg zapewniłby bezpieczeństwo jej samej i im wszystkim.

Wcześniej, jeszcze za dnia, dziadek przysłał jej pilną wiadomość. Nie zważając na olbrzymie ryzyko, jakie stwarzało to dla obu stron, zażądał spotkania w domu Johna Alexandra MacGillivraya, lairda cieszącego się ogólnym szacunkiem, a zarazem sławą człowieka tak nieustraszonego, że patrole lorda Loudouna wolały zachowywać bezpieczny dystans od jego włości. Annę mocno wątpiła, by nawet wiadomość o obecności w Dunmaglass Fearchara Farquharsona mogła skłonić czerwone kubraki do wtargnięcia w granice tej posiadłości, mimo że jak słyszała, ostatnio podwojono nagrodę za ujęcie starego siwego lisa.

Liczący sobie sto trzynaście lat, dziarski starzec był chodzącą historią Szkocji. Za jego życia sześciu królów obejmowało tron Anglii, od czasu restauracji Stuartów, i na własnej skórze odczuwał skutki rozwiązywania "problemu szkockiego" przez każdego kolejnego władcę na swój własny sposób. Fearchar Farquharson swoją pierwszą bitwę stoczył blisko sto lat temu, gdy James Graham, książę Montrose, zebrał armię szkockich górali, próbując ocalić zagrożoną katolicką monarchię. Potem walczył za sprawę Stuartów w roku 1689, gdy Anglia pierwszy raz ośmieliła się zaproponować koronę niemieckiej dynastii hanowerskiej, a następnie odegrał znaczącą rolę w przegranym powstaniu 1715 roku. Nazywano niekiedy Farquharsona - z uznaniem i szacunkiem - "kusym czortem w pledzie", ale dla Anne był on po prostu dziadkiem, zawziętym starym wojownikiem, który wierzył niezłomnie, że jest mu przeznaczone żyć tak długo, aż doczeka się powrotu Stuartów na należne im miejsce na tronie Szkocji.

Nadzieje starca ożyły z pełną siłą, gdy Karol Edward Stuart wylądował na Mebrydach w połowie lipca. Książę przypłynął z Francji upomnieć się w imieniu ojca zarówno o tron Anglii, jak i Szkocji. W sierpniu zatknął sztandar Stuartów na murach Glenfinnan i ogłosił się regentem. Ku zdumieniu butnych Anglików, uważających własną armię za niezwyciężoną, poprowadził swych górali na Edynburg i zdobył stolicę, po czym pod Prestonpans zadał oddziałom rządowym miażdżącą klęskę. Wykorzystując odniesione zwycięstwa, książę zabezpieczył granice Szkocji i poprowadził armię daleko w głąb Anglii.

Gdy zajął Derby, położone dwieście czterdzieści kilometrów od Londynu, król Anglii, usłyszawszy, że Stuart dotarł, niepowstrzymany, aż tak blisko tronu, nakazał dworowi spakować cały dobytek i załadować go na okręty, gotów w każdej chwili do ucieczki.

Fearchar i wszystkie górskie klany wierne sprawie jakobitów przyjęli tę wiadomość takim wybuchem radości, że jak powiadano, echo ich okrzyków niosło się do krańców Wielkiej Doliny. Starzec całym sercem był za tym, aby wyruszyć, jeśli trzeba choćby i pieszo, i dołączyć do mężnej, nieustraszonej armii, mimo że oznaczałoby to coś zupełnie niesłychanego - złamanie przysięgi wierności zobowiązującej cały klan Farquharsonów do podporządkowania się woli ich lairda, Angusa Moya, MacKintosha z klanu MacKintosh, wodza klanu Chattan.

Fearchara i jemu podobnych dławił wstyd prawie nie do zniesienia, gdy Angus Moy nie zwołał klanu i nie poprowadził do Glenfinnan na pomoc walecznemu księciu, lecz, podobnie jak kilkunastu innych wpływowych lairdów, wstąpił do armii rządowej i tym samym zobowiązał członków własnego klanu do pozostania w domu - a niektórych nawet do noszenia barw Hanowerczyka - wtedy, gdy ich książę kroczył odważnie ku swemu przeznaczeniu. Fearchar należał do najbardziej zagorzałych dysydentów i w rezultacie wydano - wciąż czekający na wykonanie - nakaz aresztowania jego samego, oraz trzech stryjecznych braci Anne.

Dorastając bez matki, Annę w młodych latach spędzała całe dnie w towarzystwie zuchwałych krewniaków: Roberta, Eneasza i Jamesa Farquharsonów z Monaltrie. Tę właśnie czwórkę Fearchar darzył uczuciem gorętszym i głębszym niż kogokolwiek spośród swego potomstwa: dziesięciorga dzieci, osiemdziesięciorga sześciorga wnucząt i mnóstwa prawnucząt, których nie potrafiłby zliczyć. Byli jego nadzieją i, w jego przekonaniu, nadzieją Szkocji; nieustraszeni i dumni jak góry i doliny, które rodzą najdzielniejsze, najśmielsze serca. Byli góralami i jakobita-mi, deklarującymi swą lojalność tak otwarcie, jak otwarcie nosili przy beretach białą kokardę Stuartów.

Gdy tylko wybuchła rebelia, krewniacy Annę podążyli w góry i dołączyli do Fearchara. Niezmordowanie przebywali w tę i z powrotem dystans z Inverness do Aberdeen i z Aberdeen do Arisaig, by na bieżąco powiadamiać klany o tym, co się działo za południową granicą. Oni pierwsi donieśli o wspaniałym zwycięstwie góralskiej armii nad oddziałami generała sir Johna Cope'a pod Prestonpans, pierwsi przynieśli wieści o marszu księcia na południe w głąb Anglii i o zdobyciu Carlisle, Manchesteru i wreszcie Derby.

Gdyby nie ta drobna przeszkoda, że jest kobietą, a do tego żoną wodza klanu, Anne zapewne dołączyłaby do nich. Byli jej bliżsi niż trzy głupiutkie rodzone siostry, dla których świat się kończył na szyciu i niańczeniu dzieci. Krewniakom zawdzięczała też zdobycie kilku cennych umiejętności, nauczyła się od nich, jak pędzić konno z wiatrem w zawody, polować, strzelać z muszkietu i z łuku, a jeśli jej przyszła ochota, wychylić pół kwarty ognistej uisque baugh, nawet nie zmrużywszy długich kasztanowatych rzęs. Była tak samo zrozpaczona jak i oni, kiedy Angus zabronił wszystkim członkom klanu ruszyć do Glenfinnan, tak samo rozczarowana, dotknięta i pełna gniewu, gdy następnie przywdział mundur Czarnej Gwardii i powołał batalion złożony z czterystu członków klanu, który dołączył do oddziałów Hanowerczyka dowodzonych przez lorda Loudouna.

Anne wzdrygnęła się i skuliła w siodle, próbując nie myśleć o tym, w jaką wściekłość wpadłby jej mąż, gdyby się dowiedział, że pojechała do Dunmaglass na spotkanie z dziadkiem. Zabronił jej kategorycznie wszelkich kontaktów z krewnymi wyjętymi spod prawa, aby wieść ojej powiązaniach z buntownikami nie dotarła do uszu Duncana Forbesa, lorda Przewodniczącego Sesji Sądu. Ale zabronić Anne widywać rodzinę, znaczyło to samo, co zabronić winnemu gronu dojrzewać na gałęzi. Mogła się starać o to, by jej wygląd i zachowanie odpowiadały wymogom stawianym żonie arystokraty i zamienić swe kraciaste spodnie i kubraki na jedwabne halki i sztywne fiszbinowe gorsety, jak przystało zamężnej damie. W głębi serca jednak pozostała "Dziką Rudą Annie" i skoro rodzina jej potrzebowała, musiała się stawić na wezwanie. Więzy krwi liczyły się dla niej bardziej niż przysięga małżeńska.

Ruda Annie, prawdę mówiąc, nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do świętego sakramentu małżeństwa. Dorastając, przyjęła do wiadomości, że czeka ją to zło konieczne, tak jak i ślubowanie posłuszeństwa, które będzie musiała złożyć małżonkowi. Nie brakowało zresztą konkurentów pragnących poskromić rudowłosą kocicę, ale gdyby ktoś przepowiedział, że pewnego dnia Annę zostanie panią Moy Hall, lady Anne MacKintosh, ona sama uśmiałaby się do łez.

Przypuszczała, że Angus zareagowałby tak samo na ową przepowiednię. Urodził się wprawdzie w szkockich górach, lecz wychowywał i kształcił w Anglii. Dużo podróżował i przez cały ten czas nawet mu nie przyszło na myśl, że pewnego dnia odziedziczy stanowisko wodza klanu, a tym bardziej, że będzie zobowiązany honorować umowę rodów, zawartą dawno temu, gdy on sam dosiadał jeszcze kucyka i nosił krótkie spodenki.

Anne była dwuletnim brzdącem, kiedy Fearchar zabezpieczył przyszłość wnuczki, przyrzekając jej rękę MacKintoshowi. Nie miało znaczenia to, że Angus był od niej dwanaście lat starszy i był czwartym synem, który powinien odziedziczyć tyle, że zapewniłoby mu to dostatnie, wygodne życie, lecz nic ponadto. Zawarty związek połączyłby dwa największe klany spośród dwunastu, które tworzyły razem potężny klan Rysi. Niewykluczone, że ojciec Angusa nie zgodziłby się wcale na ten układ, gdyby nie przypuszczał, czy nawet nie liczył na to, iż piegowata, stawiająca pierwsze kroczki bosymi nóżkami przyszła synowa, na długo przed osiągnięciem wieku stosownego do małżeństwa padnie ofiarą jednej z niezliczonych chorób dziecięcych zbierających śmiertelne żniwo w okolicy.

Nikt nie mógł przewidzieć zgonu samego Lachlana MacKintosha zaledwie parę lat później ani tego, że owe dziecięce choroby zabiorą jednego po drugim trzech starszych braci i że z szybkością, z jaką tylko ślepy los potrafi działać, tytuł i posiadłość przypadną Angusowi, który pędził beztroskie życie na kontynencie, nie myśląc o dziedzictwie, rodowych włościach ani brzemieniu odpowiedzialności za klan. W istocie przebywał poza krajem od tak dawna i tak trudno było nawiązać z nim kontakt, że całe cztery miesiące trwało, nim doszła go wiadomość, że teraz to on jest nowym wodzem klanu Chattan.

Wysoki, elegancki dżentelmen, który przybył do Moy Hall, nie przypominał żadnego z gruboskórnych, rubasznych młodzieńców, którzy bezwstydnie flirtowali z Annę i kradli jej całusy za stogiem siana. Angus zachowywał się powściągliwie, pięknie się wysławiał, był oczytany, potrafił świetnie liczyć, a jego dbałość o interesy, dokładność i skrupulatność sprawiły, że zdmuchnięto kurz z wielu ksiąg rachunkowych i kredytowych w całym hrabstwie Inverness. Posiadłości MacKintoshów, od przeszło dziesięciu lat zarządzane w sposób niezbyt staranny, trafiły pod nadzór czujnych szarych oczu o metalicznym połysku - tych samych bystrych oczu, które odkryły zapis o umowie małżeńskiej wynegocjowanej między Fearcharem Farquharsonem i Lachlanem MacKintoshem prawie dwadzieścia lat wcześniej.

Angus starał się unieważnić to porozumienie, gdyż narzucało mu związek wcale nieodpowiedni dla wodza potężnego klanu. Chcąc doprowadzić do kompromisu, który byłby do przyjęcia dla obu stron, zaaranżował spotkanie z Fearcharem. Spędzili bitych osiem godzin zamknięci w bibliotece Moy Hall. Fearchar okazał się godnym przeciwnikiem. Nie poddał się nawet wtedy, gdy Angus zażądał ustalonego w umowie posagu w wysokości dwunastu tysięcy marek - astronomicznej sumy dla człowieka, którego największym skarbem było jego słowo, i w wyznaczonym terminie wrócił do Moy Hall, niosąc sakiewkę z całą sumą w brzęczącej monecie.

Anne wchodziła do kościoła w Aberdeen z zamierającym sercem i stopami jak z ołowiu, świadoma, że biorąc ślub, nie tylko wiąże się z mężczyzną, który jej nie kocha i nie chce, ale zostaje zarazem skazana na życie pośród wielorybich fiszbinów i koronkowych halek.

Dopiero będąc w pół drogi do ołtarza, pierwszy raz ujrzała przyszłego małżonka. Promienie słońca przechodzące przez kolorowy witraż ozłociły kasztanowe fale włosów oblubieńca. Miał na sobie niebieski surdut z grubej wełniano-jedwabnej tkaniny, a pod nim atłasową kamizelkę bogato zdobioną haftem i szamerowaną złotem. Ramiona, zgodnie ze szkocką tradycją, okrywał mu pled w zielono-czarną kratę, spięty srebrną broszą z kryształem górskim, z wyrytym herbem i dewizą klanu. Światło odbijało się błękitem od ostrza paradnego miecza, który przypasał do boku, a tysiące drobinek kurzu migoczących w powietrzu wyglądały jak spływający nań srebrzysty deszcz.

Krótko mówiąc, Angus Moy okazał się najpiękniejszą istotą ludzką, jaką Annę w życiu widziała. Rysy twarzy miał zachwycająco harmonijne. Jego usta, nos i metaliczna szarość oczu z pewnością zostały wyczarowane przez wróżki, by kobiece serca zamierały z zachwytu, i serce Annę nie było wyjątkiem. Nie zdawała sobie sprawy, jak długo wpatruje się w niego w niezmąconej ciszy, język uwiązł jej w gardle, a nogi miała jak z drewna.

Oblubieniec też się nie poruszył; należało podejrzewać, że doznał przerażającej niespodzianki, gdyż Annę nie była drobniutkim, delikatnym kwiatuszkiem drżącym z obawy, że zostanie zerwany. Wysoka i dobrze zbudowana, o mocnych nogach i ramionach - lata konnej jazdy i harców z krewniakami zrobiły swoje - twarz miała piegowatą od słońca, a chociaż włosy starano się poskromić za pomocą szpilek i grzebyków, wiatr igrał z paroma ognistymi pasmami, które opadały na plecy i ramiona.

Eneasz musiał po prostu szturchnąć pana młodego, by się ruszył i wziął narzeczoną za rękę, a kiedy stanęli przed księdzem, zdawało się, że oboje pobledli z wrażenia.

- Cały czas o nim myślę - powiedziała Anne na głos, wyrwana z marzeń przez zimne uderzenie nocnego wiatru. - A jeśli będę o nim myślała, zawrócę konia i pojadę do domu. Albo już nigdy nie będę mogła tam wrócić.

- Mówiłaś coś, Annie?

Gwałtownym ruchem poderwała głowę i spojrzała w górę.

- Nie, nic takiego, tylko przeklinałam ten wiatr.

- Aha. Powinien zelżeć, jak miniemy przełęcz.

Zamiast odpowiedzieć, na powrót wetknęła brodę w pled i zaczęła się modlić, by jej wielki siwy wałach nie potknął się, gdy będą pokonywać przełęcz pomiędzy dwoma wierzchołkami zwanymi Garbhal Beg i Garbhal Mor. Tam na górze lodowate podmuchy były dość silne, by wyrwać jej oddech z płuc, a świst wichru tak donośny, jakby gromada upiorów wyła w pustce nocy.

Dopiero gdy minęli przełęcz i zaczęli zstępować w dół, ustało przerażające zawodzenie i wiatr przycichł na tyle, że Anne mogła przetrzeć oczy i ogarnąć wzrokiem dolinę rozpościerającą się pod nimi.

Chmury zgęstniały i zasnuły księżyc; pozostała po nim tylko niewyraźna poświata wysoko w górze. Śnieg leżał na zboczach cienką zamarzniętą skorupą i uwydatniał kształty skał, rozrzuconych po obu stronach traktu. Kątem oka Annę spostrzegała, że za jednym z tych głazów coś nagle się poruszyło.

Idąc za przykładem Robbiego, jedną dłonią puściła lejce i sięgnęła pod fałdy tartanu. Zacisnęła palce na wygiętej rękojeści pistoletu, wyciągnęła broń zza pasa, płynnym ruchem kciuka odwodząc kurek.

- Hej, wy tam, spokojnie - dobiegł z cienia stłumiony, cichy jak bicie serca głos. - Tak się spóźniliście, że już chcieliśmy wysłać paru konnych, żeby was szukali.

- Musiałam mieć pewność, że wszyscy w domu poszli spać - odrzekła Anne z westchnieniem.

Ciemna sylwetka Eneasza Farquharsona, najstarszego z braci Monaltrie, oderwała się od skały i nie czekając na pozwolenie, znalazła się z tyłu za Robbiem.

- Twój mąż jest przecież jeszcze w Inverness.

Zabolało ją trochę, że jej krewni uważają Angusa za tak niebezpiecznego, iż śledzą każdy jego ruch.

- Tak. Do jutra zostanie w odwiedzinach u matki.

- Pieczyste z wołowiny u lady Drummuir to rzadki przysmak. Zeszłego wieczoru gościliśmy u niej na kolacji i wciąż mam na języku ten smak.

W przeciwieństwie do syna, lady wdowa MacKintosh była zdeklarowaną jakobitką i zapewniała, że w jej wieku nie ma powodu bać się represji.

- Narażałeś się śmiertelnie, jeżdżąc do Inverness.

Eneasz wzruszył ramionami.

- Wiesz, jaki jest dziadek, gdy sobie coś wbije do głowy. Albo wyczuje, że mu się trafia niezła gratka.

Anne skinęła głową i schowała pistolet.

- A jak tam u Mairi? Dzieci zdrowe?

- Przesyła pozdrowienia. Dzieciaki też.

Serce Anne ścisnęło się kolejny raz. Nie widziała żony i dzieci Eneasza od czasu, gdy rodziny zmuszono do ukrywania się.

- Przywiozłam dla nich trochę rzeczy: ciepłe ubrania, buty, żywność. - Poklepała wypchane torby przytroczone z tyłu siodła. - I parę książek, żeby Mairi mogła je uczyć.

Przez kręconą brodę zakrywającą mu pół twarzy nie było tego widać, ale Annę wyczuła jego szeroki uśmiech.

- Ano, będą ci wdzięczni.

- Za to ja nie będę ci wdzięczna ani trochę - mruknęła z udanym gniewem - jeśli jutro rano obudzę się z takim kaszlem, że płuca sobie wypluję.

- Gdzie tam. Jesteś na to za twarda, i dobrze o tym wiesz. Dziadek ledwie chwilkę temu wychodził na dwór kąpać się w strumieniu. Musiał sobie wyrąbać przerębel.

Anne poczuła, że dreszcz przebiegł jej po plecach, i wtuliła się głębiej w tartanowy pled.

- Jak on się miewa?

- Ach, zdrowy jak zawsze. Tylko bardzo podekscytowany, że cię znów zobaczy, skoro jak mówiłem, solidnie się wykąpał przed twoją wizytą.

Eneasz gawędził z przyjemnością o swej rodzinie przez całą drogę w dół zbocza. Gęste skupiska sosen porastające brzegi doliny brały na siebie uderzenia wiatru, dzięki czemu w jej głębi było stosunkowo cicho i spokojnie. Na samym jej krańcu, przywarty do ściany lasu, stał piętrowy kamienny dom. Za lasem, o czym Annę dobrze wiedziała, trzydziestometrowe urwisko opadało ku jezioru. Dunmaglass było dostępne tylko od jednej strony i ktoś z pewnością obserwował drogę przez szpary w okiennicach, bo gdy tylko konie znalazły się na podwórzu, drzwi rozwarły się na oścież, a jaskrawa smuga żółtego światła padła na śnieg.

Anne zmrużyła oczy, gdy latarnia zaświeciła jej prosto w twarz. Trzymał ją James, trzeci z braci Monaltrie i bliźniak Robbiego, młodszy od niego o sześć minut. Wszyscy trzej krewniacy Annę byli średniego wzrostu, mieli krótkie muskularne nogi i torsy niczym beczki, znakomicie umięśnione. Jak cala rodzina Monaltrie, mieli niebieskie oczy i byli rudzi, z tym, że bliźniacy wyróżniali się prostymi włosami, które sterczały im za uszami w taki sposób, że wyglądali zawsze trochę jak szaleńcy.

Gdy Anne zsiadła z konia, Jamie na powitanie wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw po gaelicku, chwycił ją w objęcia i okręcił wokoło w powietrzu. Nawet nie odczekawszy, by chwyciła oddech, zdarł jej z głowy beret tak samo, jak to robił w dzieciństwie.

Jej włosy rozsypały się w gęstwinę potarganych loków i natarłaby uszu stryjecznemu bratu za to zuchwalstwo, gdyby nie była tak szczęśliwa, że znów są razem, cała czwórka. Jeszcze bardziej cieszyło ją, że zobaczy dziadka. Otoczywszy bliźniaków ramionami, pociągnęła ich ku otwartym drzwiom.

Dunmaglass, chociaż obszerniejszy i dostatniej urządzony niż większość kamiennych domów rozproszonych po dolinach, był typową siedzibą górskiego lairda, przedkładającego to, co praktyczne ponad to, co piękne. Parter składał się z dwóch głównych pomieszczeń; jedno stanowiło kuchnię i spiżarnię, a drugie salon przeznaczony do spożywania posiłków i przyjmowania gości w cieple płynącym z ogromnego kominka. Na podłodze wykonanej z solidnych desek, sądząc po zapachu, którego nie zabiłaby żadna ilość wosku, czasami wygrzewały się owce i kozy, zapędzane tu i zamykane - w ten sposób chroniono inwentarz przed najsilniejszymi mrozami. Teraz, gdy zwierząt nie było, stały tu krzesła, długi sosnowy stół i pękata sofa nieokreślonego koloru i wieku, a samą podłogę pokrywał duży pleciony chodnik wykonany z pasemek starych szmat. Schody pod boczną ścianą prowadziły do pomieszczeń sypialnych na piętrze.

Fearchar Farquharson siedział na końcu stołu od strony kominka, z szeroko rozsuniętymi kościstymi kolanami, wspierając dłonie na swojej antycznej lasce. Skóra na twarzy starca wyglądała jak pomarszczony pergamin, zwisający fałdami od rzadkich kosmyków białych włosów po wytarty kołnierz kaftana. Palce przypominały wysuszone brązowe patyki; gołe łydki wystające spod rąbka kiltu to były niemal same kości. Tylko jaskrawobłękitne oczy starca płonęły nadal żywym blaskiem.

- O! - Mocno uderzył laską w podłogę i odchrząknął. - Mała Ruda Annie! Więc przyjechałaś? Gillies upierał się, że odmówisz, ale ja wiedziałem, że się zjawisz. No, czemu tak stoisz jak słup soli? Chodź tu i ucałuj starego!

Annę padła przed nim na kolana i zaśmiała się, gdy wziął ją w ramiona i uścisnął ze zdumiewającą siłą.

- Tak się cieszę, że cię widzę, dziaduniu! - zawołała. - I że tak dobrze wyglądasz.

- Och, cóż, te stare kości potrzebują rano trochę więcej czasu, żeby się rozruszać, ale jakoś im się to udaje. Odległości się wydłużają, domostwa oddalają od siebie, lecz to prawda, jestem zdrowy i silny, dziękować Bogu. No ale niech na ciebie popatrzę, dziewczyno. Niech mnie piorun strzeli, jeśli twój widok nie jest radością dla moich starych oczu. A to co? - Śmiało wyciągnął rękę i położył dłoń na jej brzuchu. - Od czterech lat jesteś zamężna i wciąż nie zanosi się na dziecko? Na święte dzieciątko w żłobku, gdybym wiedział, że twój mąż sobie z tym nie radzi, oddałbym cię temu małemu Gilliesowi. On już by wiedział, jak napełnić twoje łono. Byłoby już troje podchowanych i czwarte w drodze, a ile przyjemności mielibyście przy tym oboje.

Annę westchnęła z rezygnacją, przyzwyczajona do rubaszności dziadka, ale zerknąwszy na twarz "małego" Gilliesa, spostrzegła, że on też czuje się niezręcznie.

Gillies MacBean mocny, grubokościsty góral, miał niewiele ponad półtora metra wzrostu, ale nadrabiał to szerokością potężnych barów. Ostro ciosane rysy jego twarzy przypominały grzbiety gór, które nazywał swym domem, ale gdy padła jakaś dwuznaczna uwaga, potrafił się zarumienić tak nagle jak dziewczyna - zwłaszcza, jeśli była mowa o zagadkowych istotach należących do przeciwnej płci. W towarzystwie kobiet - bez względu na ich wiek - nie potrafił wykrztusić słowa, a ta jego ułomność zawsze ogromnie bawiła starego siwego lisa.

- Wyglądasz, jakby ci kość utkwiła w gardle - szydził teraz Fearchar, tłumiąc śmiech. - Odezwij się, chłopie. Czy nie masz dość śliny w ustach, żeby powiedzieć "witaj" małej Annie?

Już wcześniej czerwony jak surowe mięso, Gillies spłonął jeszcze ognistszym rumieńcem, skinął głową i mruknął:

- Miło cię znowu widzieć.

- I ciebie, Gillies. Cieszę się, że mnie zastępujesz, opiekując się dziaduniem.

Staruszek znów zastukał laską w podłogę.

- Ja sam się sobą opiekuję, moja panno. Trzymam przy sobie tych hultajów tylko po to, żeby sobie nie napytali biedy. Widziałaś się już z MacGillivrayem?

Anne posłusznie popatrzyła w stronę, którą wskazywał koniec laski, i dostrzegła niewyraźną postać siedzącą w cieniu, z tyłu, w samym kącie pokoju. Ten ktoś wyciągnął przed siebie długie muskularne nogi i skrzyżował je w kostkach, a ramiona grubości młodych drzew złożył na równie imponującym torsie. Dunmaglass było jego domem, i jako gospodarz zawisłby na szubienicy, gdyby przyłapano obecnych na tajnym spotkaniu.

John Alexander MacGillivray był w szkockich górach postacią niezwykłą. Wzrostem przewyższał większość mężczyzn o głowę, a jego włosy miały złoty kolor, niczym dojrzałe kłosy. Nie był szczególnie przystojny w zwykłym rozumieniu tego słowa; usta miał odrobinę zbyt wydatne, oczy przerażająco czarne, a szczękę jakby wykutą z kanciastej granitowej bryły. Jednakże jego uśmiech potrafił zmienić uda kobiety w dygoczącą galaretę, a plotki o tym, co okrywa jego kilt, mogły sprawić, że jej stateczność i rozwaga odlecą w ciągu jednej chwili.

Anne znała MacGillivraya od czasów dzieciństwa. Jego uśmiech wciąż przyprawiał ją o gęsię skórkę i jeśli teraz zarówno jej uda, jak i jej rozwaga były dość bezpieczne, kiedyś wyglądało to całkiem inaczej. Były czasy, gdy zapowiadało się najwyraźniej, że Dziką Rudą Annie i Wielkiego Johna MacGillivraya połączy coś więcej niż tylko przyjaźń.

- Lady Anne - odezwał się cicho, kłaniając się.

- Witajcie, MacGillivray.

Było im niezręcznie zwracać się do siebie tak oficjalnie. A przecież sporo lat minęło od czasu, kiedy Anne jeździła z kuzynami na wszystkie jarmarki, by móc postawić parę pensów na MacGillivraya w walkach zapaśniczych. W istocie, właśnie po pewnym wyjątkowo szczęśliwym dniu, gdy wygrał we wszystkich pięciu starciach, do których stawał, pociągnął Anne za jeden ze straganów i pocałował pierwszy raz. W ten gorący jak rzadko dzień John był obnażony do pasa, muskuły miał nasmarowane oliwą, lśniące w słońcu…

- Chodź - powiedział Fearchar, wyrywając Annę z zamyślenia i pociągnął puste krzesło bliżej ognia. - Usiądź sobie wygodnie, dziewczyno. Musiałaś przemarznąć podczas długiej jazdy. Napijesz się łyczek, żeby rozgrzać kości?

Annę uśmiechnęła się.

- Z chęcią, dziaduniu. Nie pogardzę czymś na rozgrzewkę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin