Antologia - Bion. Wybór radzieckich opowiadań fantastyczno-naukowych.doc

(1297 KB) Pobierz
Wybór radzieckich opowiadañ fantastyczno—naukowych

 

 

Bion

 

Wybór radzieckich opowiadań fantastyczno—naukowych

 

Wyboru dokonał Piotr Fast

 

Z języka rosyjskiego przełożyli

Piotr Fast,

Janusz Klimek,

Jerzy Litwinów,

Wacław Mucha,

Anna Skotnicka–Maj,

Barbara Stempczyńska,

Michał Wołodźko,

Teresa Zobek

 

Bion

Margarita Bubnowa, Wiaczesław Kiełbasjew

Wieczorny obchód laboratorium Nikołaj Nikołajewicz zakończył w gabinecie Biona.

Robot, z wyglądu całkowicie przypominający człowieka, siedział przed pulpitem sterowniczym i obserwował wydarzenia zachodzące na ekranie.

Gdy tylko Bion spojrzał na Nikołaja Nikołajewicza, przekręcił przełącznik. Podporządkowując się jego rozkazowi automaty w dalekim wiwarium od razu zaczęły dostarczać odpowiednie roztwory i substancje, tworząc nieodzowną atmosferę. Teraz działał opracowany przez niego kod rekonstrukcji — w zmieniających się i komplikujących na oczach Nikołaja Nikołajewicza formach wkrótce już można było dopatrzeć się konturów kończyn, długiego, przechodzącego w ogon tułowia, głowy z ogromnymi szczękami. Ocalała część szkieletu dawno już umarłego zwierzęcia z obcej planety przekształcała się w olbrzymią bryłę ciała. Zwierzę przypominało wymarłe ziemskie karnozaury. Podniosło się na tylnych kończynach, zrobiło kilka kroków, wlokąc za sobą gigantyczny ogon. Gdy się obejrzało, w jego oczach można było dostrzec przerażenie — nie znajdowało wokół tak dobrze znanego sobie świata: ani zbiorników wodnych, które go wypiastowały, ani dymiącej parą ziemi, ani Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze z otaczającego go środowiska na zaginionej gdzieś planecie. Zwierzę zaczęło się miotać w ogromnej sali.

Nic ciekawego — Bion popatrzył na Nikałaja Nikołajewicza. — Intelekt w zarodku.

Jestem zadowolony z pańskiej pracy — uchylając się od dyskusji powiedział Nikołaj Nikołajewicz. — Pozostali współpracownicy są jeszcze dalecy od rozpracowania kodów rekonstrukcji.

Myślę, że i u nich znajdzie się coś w tym rodzaju. — Bion wyłączył ekran. — W kosmosie nie ma niczego nawet zbliżonego pod względem złożoności do człowieka. Powinniśmy wskrzeszać nie te stworzenia, a ludzi.

Na razie tworzymy jedynie najprostsze ożywające organizmy — zauważył Nikołaj Nikołajewicz.

Tak. Ale możemy o wiele więcej. — Bion wyczekująco popatrzył na Nikołaja Nikołajewicza swymi zielonymi oczyma. — I na tych samych zasadach. Każda żywa komórka zdolna jest odtworzyć całość — organizm, którego częścią kiedyś była. Pamięta tę całość w tysiącach najdrobniejszych i złożonych szczegółów. Rzecz polega jedynie na udoskonaleniu techniki pobudzenia pamięci komórki. Proponuję wydzielić samodzielną grupę badawczą, wolną od spraw bieżących, która opracowałaby ogólną teorię rekonstrukcji struktur organicznych i zajęła się „wskrzeszaczem”.

I włączyć do niej pana — uśmiechnął się Nikołaj Nikołajewicz. — Na razie nie możemy się zgodzić na utworzenie takiej grupy. Laboratorium jest przeciążone. Na Ziemię powracają setki ekspedycji z różnych planet. Dostarczają one niezliczoną ilość szczątków znalezionych tam form życia. Ledwo nadążamy z ich ożywianiem. O grupie zajmującej się tylko „wskrzeszaczem” dla ludzi lub czystą teorią obecnie nie może być nawet mowy. Mówię Panu o tym i sam ubolewam.

I zabrania mi pan nawet myśleć o „wskrzeszaczu”‘?

Dlaczego? — Nikołaj Nikołajewicz trzymał się jak lawniej prosto, unikając kłótni Nie mam zamiaru skorzystać ze swych praw administracyjnych. Ale to nic powinno przeszkadzać w pana codziennych obowiązkach.

Pożegnali się.

Bion poszedł do swojego pokoju położonego wewnątrz laboratorium, a Nikołaj Nikołajewicz postawszy kilka minut w korytarzu, skierował się na drugi koniec ogromnego budynku.

Minęło kilka dni. Bion przy każdej nadarzającej się okazji zaczynał z Nikołajem Nikołajewiczem rozmowę o „wskrzeszaczu”. Ten, zmęczony sprawami bieżącymi, postanowił z nim szczerze porozmawiać. Pod koniec dnia, gdy zobaczył Biona wychodzącego z gabinetu do swego pokoju, Nikołaj Nikołajewicz poszedł za nim.

Zapukał i od razu przez matowe szkło „spojrzała na niego twarz Biona. Malowało się na niej przerażenie: widocznie Bion zupełnie nie oczekiwał spotkania z kierownikiem laboratorium — u siebie i w tym czasie. Wargi jego złożyły się w jakieś słowo, ale minęło kilka minut, zanim otworzył drzwi. W pokoju widoczne były ślady pospiesznie zamaskowanego nieporządku: do okna przysunięto kilka nowiutkich analizatorów biologicznych, zza szafy prowadziły ku nim —przewody, na stole leżały porozrzucane schematy logiczne, kodujące mechanizmy, walało się tam jeszcze mnóstwo innych przyrządów, dobrze znanych Nikołajowi Nikołajewiczowi z praktyki ożywiania.

Ja do pana bez specjalnej potrzeby — wyczuwając niezręczność sytuacji zaczął Nikołaj Nikołajewicz.

Proszę wejść — Bion zaprosił go do pokoju. Zaproponował miejsce na tapczanie, na którym pewnie spał, albowiem oprócz fotela w pokoju niczego więcej nie było. — Wiedziałem, że pan się zjawi.

Ach tak! — brwi Nikołaja Nikołajewicza uniosły się do góry.

Pana niepokoi „wskrzeszacz”. Pan przyszedł tutaj z obawy, że mógłbym go stworzyć sam i zrobić z nim coś

takiego, za co Pan jako naczelnik laboratorium będzie odpowiadać.

Jest pan przenikliwy — Czując, że rozmowa może się nie udać, odpowiedział Nikołaj Nikołajewicz. — Jestem tu właśnie z tego powodu. Dałem panu ogromną samodzielność. I dążąc ku jakimś tam swoim celom, usiłuje p8n skonstruować „wskrzeszacz”. Naturalne; że mnie to niepokoi i interesuje.

Bardziej niepokoi — zauważył Bion.

Niech będzie i tak — sucho odpowiedział Nikołaj Nikołajewicz. — Ale proszę spojrzeć na wszystko z mojego punktu widzenia. Jeżeli rzeczywiście kierowałby się pan celami czysto naukowymi, to nie przejawiałby takiego uporu. Zadręczył mnie pan dosłownie swymi rozmowami o konieczności prac nad „wskrzeszaczem”. Co panu szkodzi poczekać, wysłuchać moich dowodów — przecież są oczywiste same w sobie. A teraz jestem po prostu oszołomiony: to, co widzę u pana, to może gotowe części „wskrzeszacza”, tylko nie zmontowane — ich funkcjonalna rola jest zbyt jasna. Nic przypuszczałem, że pan zaszedł już tak daleko. Dlaczego robi pan wszystko w tajemnicy przede mną?

Proszę mi wierzyć, nigdy nie przekroczę dopuszczalnych granic. A mówić konkretnie o swoich celach na razie jeszcze nie mogę.

I w ramach tego, co dopuszczalne jest wiele dziwnego — zauważył Nikołaj Nikołajewicz. — Ale cieszę się, że powiedział pan wreszcie przynajmniej część prawdy.

Po tej rozmowie przez kilka tygodni wszystko odbywało się na pozór normalnie. Nikołaj Nikołajewicz witał się przy spotkaniu z Bionem, długo rozmawiali o sprawach bieżących. Ale pewnego razu, uporawszy się ze swoim zadaniem szybciej niż zwykle, Bion podszedł do Nikołaja Nikołajwicza i poprosił o pozwolenie odejścia do siebie. Przeciążony nawałem spraw Nikołaj Nikołajewicz odruchowo wyraził zgodę, ale ledwie Bion się oddalił, coś go zaniepokoiło. Zostawił swoje sprawy i poszedł za robotem.

Widział, jak za Bionem zatrzasnęły się drzwi. Podporządkowując się nieoczekiwanemu uczuciu niepokoju Nikołaj Nikołajewicz kilka minut stał nieruchomo, potem przeszedł kilkadziesiąt metrów po olbrzymim korytarzu, zatrzymał się i wolno poszedł z powrotem.

Usłyszał jakiś dźwięk i szybko się odwrócił: z pokoju Biona ktoś wychodził. Nikołaj Nikołajewicz bez namysłu skierował się na jego spotkanie. Człowiek szedł bardzo szybko patrząc prosto przed siebie. Jego twarz była blada i skupiona.

..Mało to dziwaków bywa u tego robota” — pomyślał Nikołaj Nikołajewicz, ale gdy podszedł bliżej, poznał, że coś zdecydowanie wyróżnia tego człowieka, Ale co — nie mógł pojąć. Nikołaj Nikołajewicz zamierzał zatrzymać go, zapytać. Ale on wyraźnie unikał spotkania z Nikołajem Nikołajewiczem. Szybko skręcił na schody prowadzące do wyjścia z laboratorium i zniknął.

Minęło jeszcze kilka dni. Obraz tego człowieka nie wychodził Nikołajowi Nikołajewiczowi z głowy. Zaniedbując inne sprawy starannie obserwował teraz Biona. W ciągu dwóch następnych tygodni nic się nowego nic zdarzyło. Poczuł, jak niejasna nawet dla niego samego obawa zaczyna go opuszczać. Ale pewnego razu, stojąc na końcu korytarza, znowu zobaczył, jak z pokoju Biona wyszedł jakiś człowiek. Tak samo skoncentrowany, spieszący się do wyjścia z laboratorium. Nie wchodził do pokoju robota — Nikołaj Nikołajewicz był o tym przekonany — ale wychodził z niego, dziwny, jakby wyrwany z innego świata. Nikołaj Nikołajewicz omal nie krzyknął z powodu nieoczekiwanego domysłu, który zdumiał nawet jego samego.

Po kilku minutach był już u psychoanalityka laboratorium. Ten wysłuchał jego zawiłego potoku słów i sucho zauważył:

Powinien mi pan powiedzieć o swoich podejrzeniach wcześniej.

Po kilku minutach byli już koło pokoju Biona. Psychoanalityk zapukał, ale nikt nie odpowiedział. Nikołaj Nikołajewicz zapukał ponownie. Ale cisza trwała nadal.

Proszę otworzyć — krzyknął Nikołaj Nikołajewicz. — Pan nie ma do tego prawa.

Proszę nie brać na siebie zbyt wiele — zaczął psychoanalityk. Nie jest pan nawet człowiekiem.

Usłyszeli jedynie pośpieszne kroki za ścianą i miarowy warkot aparatu.

Proszę otworzyć — krzyknął znowu Nikołaj Nikołajewicz i uderzył w drzwi. — Teraz wszystko rozumiemy.

Warkot pracującego aparatu ucichł, znowu dały się słyszeć kroki i dźwięk rozłączanych metalowych części.

Spojrzawszy na siebie Nikołaj Nikołajewicz i psychoanalityk zaczęli wyłamywać drzwi. Kiedy zatrzeszczały i już prawie się poddały, rozległ się głos Biona:

Otworzę panom sam.

Blady, lecz uśmiechający się, stał na progu i nie śpieszył się ich przepuścić. Odepchnęli go i wtargnęli do pokoju.

Wskrzeszacz” był jeszcze na podłodze — Bionowi w pośpiechu nie udało się go zdemontować. Ogromne, przypominające elipsę ciało pulsowało pod ciśnieniem mas biologicznych. Niezliczone mechanizmy obliczeniowe, regulatory kodów biologicznych. Nikołaj Nikołajewicz i psychoanalityk zatrzymali się przed maszyną.

Pan ożywia ludzi — wyszeptał Nikołaj Nikołajewicz. — A ze mną pan rozmawia o wadze i konieczności badań.

Bion nic nie odpowiedział, widocznie zrozumiał, że zaprzeczać w tej sytuacji nie ma sensu.

Ileż lat, pytam, pan się tym zajmuje, ile lat prowadzi pan z nami tę grę?

Grę? — Bion popatrzył na Nikołaja Nikołajewicza. Tak. Dlatego, że z tej maszyny wychodzili nic ludzie z ludzką powłoką, ale nie ludzie. Prawa rekonstrukcji subtelnych ludzkich struktur są jeszcze nieosiągalne ze względu na swą złożoność. I potrzeba wielu lat, aby je wyjaśnić…

Ja już wszystko wyjaśniłem — przerwał mu Bion. — Zanim tacy jak pan rozważali o złożoności.

Co pan brał do rekonstrukcji? — spytał Nikołaj Nikołajewicz.

Części czaszki. Według moich obliczeń one się najbardziej nadają.

Dlaczego wskrzeszeni unikali mnie?

Dlatego, że im to wpoiłem. Unikają ludzi w ogóle, nie tylko pana. Powinni najpierw przyzwyczaić się do ludzi.

Czy opracował pan również program przystosowania wskrzeszonych do życia? — zapytał psychoanalityk.

Tak — odpowiedział Bion. — Zmuszony byłem to zrobić. Ich działania są na razie nieuświadomione, a zachowanie kierowane jest po prostu przez zespół założonych przeze mnie programów i nic więcej. Ale jest to faza przygotowawcza do skoku w życie. Niedługo będzie im się wydawać, że mieli dzieciństwo, przeszłość, że są zwykłymi ludźmi. Pracowałem nad tym nie mniej, niż nad samym „wskrzeszaczem”, i proszę mi wierzyć, czegoś tam się nauczyłem.

Mechaniczny awanturnik — wycedził przez zęby Nikołaj Nikołajewicz. — Nie znamy jeszcze motywów pańskiego postępowania. Nawet jeśli nie brać tego pod uwagę, to gdzie jest gwarancja, że ci ludzie będą zdolni wejść w nasze życie, że nie zostaną zgnieceni, zniszczeni przez zmiany, które w nim zaszły! Dlaczego pan uważa, że prawo decydowania o losach tych ludzi należy do pana? Jakie pan miał prawo dawać im drugie życie — nasz świat nie jest do tego przystosowany! Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, ile problemów rozwiązał od razu za człowieka? Samodzielnie, bez żadnego prawa do tego.

Postaram się wszystko wyjaśnić — wymamrotał Bion.

To zrobi pan później — przerwał mu Nikołaj Nikołajewicz.. — A teraz proszę powiedzieć, kim są ci ludzie’?

Nie mogę — Bion wyglądał żałośnie. — Nie mogę, proszę mi wierzyć. Nie mogę tego teraz zrobić.

Nie panu o tym sądzić — powiedział psychoanalityk. — Pana obowiązkiem jest podporządkować się nam.

Tak. Ale tylko wtedy, gdy to przynosi korzyść.

Weźmiemy losy tych ludzi w swoje ręce — powiedział Nikołaj Nikołajewicz. I w związku z tym powinniśmy wiedzieć, jak weszli w nasze życie, kim są teraz. Jaka jest ich struktura biologiczna, na czym polega odchylenie ich psychiki od normy. Uwierzyć w to, że są biologicznie i psychicznie zdrowi nie mogę.

Nie możecie teraz niczego żądać ode mnie — krzyknął Bion. — Zniszczycie tylko wszystko…

Pan nie może nie posłuchać — psychoanalityk chłodno i władczo patrzył na Biona.

Ten kilka minut walczył ze spojrzeniem psychoanalityka, a potem powiedział:

Zbyt wielu rzeczy nie rozumiecie w zaistniałej sytuacji — w swoim czasie byliście bezsilni wobec technicznych problemów „wskrzeszacza”, jesteście bezsilni również teraz wobec psychologicznych i moralnych. Proszę was, nie przeszkadzajcie mi.

Pan po prostu wyszedł spod kontroli — rzekł Nikołaj Nikołajewicz. — Idea służby człowiekowi w laboratorium rekonstrukcji żywych form przybrała u pana postać idei „wskrzeszacza”. Pan się nią zaraził, w pańskim pojęciu żyć — znaczy wskrzeszać. Będzie pan wskrzeszać do końca swego istnienia. Pan na siłę wpycha człowieka w drugie życie i mówi: żyj. I nie wie pan, czy jest to dla niego dobre, czy złe. Pański wynalazek jest przedwczesny. A może nawet niepotrzebny. Człowiek obliczony jest tylko na jedno życie i nie ma pan prawa decydować za niego, ile razy ma żyć. Nikt panu takiego celu nie stawiał. Pańskie istnienie jest teraz po prostu bez sensu.

Czy pan zamierza pozbawić mnie tego prawa? — zapytał cicho Bion.

Tak — odpowiedział zdecydowanie Nikolaj Nikołajewicz. — W zaistniałej sytuacji nie wyobrażam sobie innego wyjścia. Instrukcja na ten temat jest dostatecznie jasna. Czy pan rozumie, czego od pana chcę? — Nikołaj Nikołajewicz popatrzył na psychoanalityka;

Czym był dla nich Bion? Powinien był teraz rozliczyć się z tego, że pojmował dobro nie tak jak oni. Jutro powinien to zmienić inny robot, nigdy nie stawiający sobie żadnych celów. Był po prostu zepsuty. „zarażony”, cóż z tego, że ideał zatracił swój funkcjonalny sens.

Psychoanalityk kilka minut zwleka), potem jednak podporządkował się woli naczelnika laboratorium.

I od razu w system nerwowy Biona uderzył pęczek niszczących impulsów. Żeby nie zadawać Bionowi bólu. Nikołaj Nikołajewicz podszedł do niego i odłączył świadomość. Reszta była kwestią godziny. Robili wszystko szybko, wyuczonymi ruchami, rozbierając na części niezliczone węzły i schematy.

I oto zamiast Biona leżą przed nimi proste elektroniczne bloki.

Nikoiaj Nikolajewicz i psychoanalityk przez kilka chwil patrzyli na nie. Możliwe, że w ich spojrzeniach prześlizgnęło się współczucie. Ale w następnej minucie szukali już tego, co musieli znaleźć — listy wskrzeszonych przez Biona ludzi. Powinny być w jego pokoju. Bion musiał przewidzieć to, co się stało i pomyśleć o tym, by listy dostały się w ręce ludzi.

Nigdy wcześniej nie zdarzało mi się ponosić konsekwencji awanturnictwa maszyny — zauważył Nikołaj Nikolajewicz. — Jesteśmy teraz skazani męczyć się z tymi ludźmi do końca naszych dni. Znaleźć ich, następnie wprowadzić w nasze życie, adaptować psychikę i biologię — zadaniom nie ma końca.

Coś jeszcze mówił, ale psychoanalityk nie odpowiadał. We dwójkę przekopali wszystko w pokoju Biona, ale niczego nie znaleźli, aż wreszcie Nikołaj Nikołajewicz wziął do rąk jeden z zeszytów. Otworzył go i zobaczył notatki zapisane równym charakterem pisma Biona. W następnej chwili poczuł się jak maleńki punkt zagubiony w bezgranicznych przestrzeniach: na stronicy widniało jego imię i nazwisko, miejsce pracy — pierwszym wskrzeszonym człowiekiem był ON SAM.

Ale jak? — wyszeptał, czując, że wszystko naraz się dla niego zatrzymało: i własne serce, i odległe gwiazdy, i żałosny uśmiech na twarzy psychoanalityka, który wyrwał mu z rąk zeszyt. — Jak można to wszystko wyjaśnić? I wrócić. Wynika z tego, że Bion chronił mnie przed prawdą, obawiając się wstrząsu psychicznego. Zrobił tak, że codziennie, co godzinę obserwowałem rekonstrukcję żywych form — w ten sposób przygotowywał mnie do tego, co się zdarzyło. Niczego nie podejrzewając, żyłem podarowanym mi przez niego życiem, a zabrałem mu jego jedyne.

Nikołaj Nikołajewicz nachylił się nad kupą bloków, złapał kilka z nich i gorączkowo próbował je złączyć. Wiedział, że to nie ma sensu, że żadna siła nie ożywi już Biona, ale robił to z uporem maniaka. I zdawało mu się, że jego starania mogą wykrzesać choćby iskierkę życia.

 

Przełożyła Teresa Zobek

Kir Bułyczow

Cziczako na pustyni

 

Jesienią nastaje na pustyni pora niespodziewanych piaskowych burz — gwałtownych i lodowatych. Jesienią żółtodzioby nie powinny się oddalać od bazy. Nawet jeżeli od tygodnia trwa cisza. Burza nadejdzie na pewno. I im cisza jest dłuższa, tym straszniej szaleje wichura. I oczywiście porosty Schodkowatego Kanionu, choć takie rzadkie i upragnione, nie są warte, żeby siódmego dnia ciszy wsiąść do lekkiego flyera i popędzić do kanionu. Licząc jeszcze na dodatek na to, że zdąży się wrócić przed obiadem tak, żeby nikt w bazie nie zauważył twojej nieobecności.

Regina postukała złamanym paznokciem po cyferblacie. Jeżeli wierzyć przyrządom, to tlen w butli rezerwowej już się kończy i system regeneracyjny pracuje na ładunku awaryjnym.. Regina otworzyła wentyl na cały regulator. „Młodzi ludzie, nie oszczędzajcie własnego życia” — tak mówił profesor… jak to on się nazywał? Taki maleńki, siwy, z odstającymi uszami…

Według schematów wypracowanych w literaturze pięknej, powinnaś teraz wyjść z tej ciasnej, maleńkiej pieczary, nastawić twarz na zjadliwe podmuchy pyłu i schylając się, resztką sił podążać do celu na spotkanie wiatrowi. Upaść sto metrów przed końcem drogi i pięknie umrzeć. Ale taka możliwość nie wchodziła w grę, ponieważ Regina zupełnie nie wyobrażała sobie, gdzie jest ten cel, a już tym bardziej nie chciała pięknie umierać.

Poleciała do kanionu, żeby dowieść geologom, że nie na darmo ją tu przysłano. Do czego to podobne — już od roku proszą ich, żeby zdobyli te porosty i wysłali je na Pierwszą — góra dwie godziny pracy, a wciąż nie mogą się na to zdobyć. To robota, to śnieg, to znowu burza. A zakaz, który dotyczy jej samodzielnych działań —jak tłumaczy to sobie Regina — można wyjaśnić poczuciem winy. Niezręcznie by wyszło, gdyby przyjezdna dziewczyna zrobiła to, czego nie udało się wam zrobić przez rok.

Dalej wszystko działo się zgodnie z najlepszymi tradycjami. Nadeszła burza — jak należna kara za nieposłuszeństwo. Przepiękna nieznajoma wlokąca się z torbą pokostów nie wiadomo dokąd. Jakieś wzgórza i urwiska wyrastające na jej drodze. I w końcu jama, w której można zakończyć swój smutny żywot. Gdzie foyer, gdzie baza, dokąd wlec się ostatkiem sił — nie wiadomo.

Można by się rozpłakać. Ale to niepotrzebna strata wilgoci. Płyny należy oszczędzać. Regina pomyślała, że racjonalność ma już chyba na zawsze we krwi. Jakiś tam Czerwony Kapturek, błądząc w lesie i obawiając się spotkania z wilkiem, mógł bez lęku zalać się łzami, ani myśląc o stracie płynów. A zresztą, co jej do jakiejś wilgoci? I tak nikt nie zdąży jej znaleźć i uratować. Oddychać też już prawie nie ma czym…

W żółtej ścianie pyłu zasłaniającej otwór pieczary pojawiła się ciemna figura. W twarz uderzył zbyt ostry promień reflektora. Regina ucieszyła się, ale nie zdążyła się rozpłakać i spróbowała wstać, żeby godnie przywitać swojego wybawcę. Powietrza nie zostało już jednak ani na jeden oddech i chwytając ustami jego marne resztki upadła na ręce mężczyzny.

Jak spoza dźwięcznej mgły dotarł do niej jego głos:

Samobójczyni.

Nie było w nim potępienia. Była to konstatacja taktu.

Regina próbowała powiedzieć, żeby oddał jej swoją rezerwowa butlę. Ale widać wybawca domyślił się sam.

Wyglądało to tak, jakby człowiek wypłynął z wielkiej dębiny — powietrza już brak, zdaje ci się, że już–już zachłyśniesz się wodą — a zamiast tego świeże ziemskie powietrze wypełnia twoje płuca. Zdążyła.

Dziękuję — wyszeptała Regina.

Nie ma za co — odpowiedział wybawca. — Pozwoliłem sobie podłączyć pani własną butlę. Miała pani tlenu jeszcze na jakieś dziesięć godzin.

Ale przecież patrzyłam…

Co za talent — urządzać tragedię w pustym miejscu — zauważył wybawca.

Regina nie mogła mu się przyjrzeć. Powiedziała:

Proszę zabrać reflektor — w jej głosie zabrzmiało rozdrażnienie. Głupio być szczeniakiem, któremu wtykają nos w kałużę.

Promień latarki przesunął się w bok, zatrzymał się na ścianie pieczary.

Możemy iść — powiedział wybawca. — Proszę się mnie trzymać. Mój łazik jest w parowie. Żeby był lepszy efekt, powinna była pani jeszcze wyłączyć nadajnik awaryjny. Wcześniej niż za sto lat nikt by do tej dziury nie zajrzał.

Regina odruchowo spojrzała na przycisk nadajnika. Westchnęła głęboko. Nie ma chyba sensu spowiadać się wybawcy z tego, że nie włączała nadajnika. Pracował tylko dlatego, że godzinę temu upadła w wąwozie i to tak nieszczęśliwie…

Idziemy — powiedziała.

W łaziku od razu usiadł na przedzie i włączając silnik uprzedził:

Proszę nie zdejmować hełmofonu. Kabina nie jest hermetyczna. Nie mam kiedy wybrać się do bazy i sprawdzić, o co chodzi. Musi pani pocierpieć jeszcze z dziesięć minut.

Jego profil był ostry, wyrazisty — jak profil kruka. I brwi zbyt gęste, czarne.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin