Barnes Elizabeth - Przebacz i zapomnij.rtf

(339 KB) Pobierz

 

Elizabeth Barnes

 

Przebacz i zapomnij

 


Rozdział 1

 

Telefon dzwonił natarczywie. Kathy podbiegła do kuchenki, złapała czajnik i zalała wrzątkiem nasypaną do filiżanki rozpuszczalną kawę. Co za zwyczaje, sapnęła zirytowana. Dzwonić tak wcześnie rano! Nie ma przecież nawet ósmej, a w dodatku jest sobota!

Malcolm, pomyślała przy trzecim dzwonku. To na pewno Malcolm, oryginał i zarazem ranny ptaszek. Pracuś nie uznający wolnych dni. Zapewne chodzi mu o sprawdzenie jakiegoś drobiazgu, a to, że bibliotekę otworzą dopiero o dziesiątej, zupełnie do niego nie dociera.

Sięgnęła po telefon i przycisnęła słuchawkę ramieniem do ucha.

– Tak! Słucham? – prawie warknęła, nie kryjąc rozdrażnienia.

W słuchawce panowała przez chwilę cisza. Potem odezwał się słaby, piskliwy i załamujący się głosik:

– Kathy, kochanie! Jak dobrze, że ciebie zastałam! – Tu nastąpiła przerwa, po której w głosie rozmówczyni dało się wyczuć zwątpienie: – Kathy, czy to ty?

– Tak. – Kathy z największym trudem uświadomiła sobie, iż to jednak nie Malcolm. – Ciocia Margaret?

Od razu rozpoznała ją po glosie. Rzecz jednak w tym, że ciocia Margaret nigdy do niej nie dzwoniła, a tylko pisała uprzejme, chaotyczne listy. Pajęczynowatym charakterem pisma na szarobiałym papierze, który pachniał leciutko lawendą.

– Stało się coś?

– Chodzi o mój kościół, w Vermont. Przyjechałam tu na Boże Narodzenie, a wczoraj wybuchł pożar... Kościół spłonął... No, niezupełnie, ale jest mocno zniszczony. Wszędzie osmolone drewno i swąd spalenizny... – Głos ciotki Margaret zadrżał, głęboko westchnęła. – No cóż, to wygląda naprawdę okropnie – kontynuowała już spokojniejszym głosem – a ile przy tym zamieszania! Dziennikarze na każdym kroku. Kręcą się, zadają pytania i pstrykają zdjęcia... Tak jak byśmy wszystko zaaranżowali specjalnie dla nich... Kochanie, czy przeglądałaś poranną gazetę?

– Tak. Dlaczego pytasz, ciociu?

– Powinno być w niej zdjęcie. Powiedziano nam, że nasz biedny stary kościół znalazł się na pierwszych stronach gazet w całym kraju. Biorąc pod uwagę, że w dzisiejszych czasach wszystko jest drukowane w kolorze oraz że ten kościół, typowa stara świątynia Nowej Anglii, faktycznie jest śliczny i pięknie położony. Cóż, wygląda na to, że nasze nieszczęście było spełnieniem modlitw wielu wydawców. Oczywiście, jeśli ci ludzie potrafią się modlić, bo ja osobiście bardzo w to wątpię... Powiedziano nam, że to słaby dzień dla środków masowego przekazu – ciągnęła ciotka, a Kathy sięgnęła po gazetę, napinając sznur telefonu do granic możliwości. – Bo niby nic szczególnego nie dzieje się w czasie pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem i dlatego...

– Aha, jest zdjęcie. Na pierwszej stronie.

– A widzisz...

Jak na zdjęcie w gazecie, było wyjątkowo wyraźne. Ukazywało klasyczną sylwetkę starego białego kościółka. Wejście zdobiły wieńce i girlandy. Na tle błękitnego nieba łagodnie wznosiła się kościelna dzwonnica. Obrazek nadający się na pocztówkę świąteczną. Jeśli pominąć ciemne smużki dymu wokół wieży oraz jaskrawo-karminowe i żółte płomienie ognia. Pełna paleta barw. Wystarczająco bogata, by ożywić najnudniejszą z możliwych, pierwszą stronicę gazety.

– Aha, widzę – powtórzyła.

– Sama więc rozumiesz. To ładny kościółek i dlatego pomyślałam, że... – Ciotka Margaret przerwała na chwilę, aby nadać większą stanowczość swemu kruchemu głosowi. – Niektórzy już z góry przesądzają, że trzeba go będzie rozebrać... I właśnie dlatego do ciebie dzwonię.

– Żeby się poradzić? – spytała Kathy ostrożnie, wyczuwając, o co chodzi. – Czyżbyś chciała...

– Tak, chcę żebyś tu wpadła – dokończyła ciotka Margaret, jakby z góry zakładając, że niczego prócz przyjazdu Kathy nie mogłaby zaoferować. – Pomyślałam, że może masz trochę czasu. Oczywiście, jeśli nic innego nie zaplanowałaś na resztę weekendu. Byłoby jeszcze lepiej, gdybyś mogła poświęcić nam dzień lub dwa więcej... Mogłabyś przyjechać i rzucić okiem? Zorientowałabyś się, co nam tu zostało. W końcu, to przecież twoja specjalność, prawda? I powiesz, czy to warto ratować. Oczywiście, zamieszkasz u mnie, byłabyś moim najmilszym gościem. Jeszcze nigdy u mnie nie byłaś... – dodała przymilnie. – Proszę cię, przyjedź. To naprawdę ważne...

– Ale... – Kathy zawahała się.

– Kłopot? – podsunęła ciotka. – Kochanie, nawet nie myśl tak. Jaki tam kłopot? Żyję tu sobie spokojnie, a poza tym, nikomu nawet nie pisnęłam słowa o całej sprawie. Wiemy o tym tylko my dwie, no i ma się rozumieć Emma, moja pokojówka. No powiedz, że przyjedziesz! Jakby to było dobrze, gdybyś mogła powiedzieć, co sądzisz o możliwości odbudowy naszego biednego kościółka... – Głos ciotki Margaret zaczął znowu drżeć. – Brałam ślub w tym kościele – wyjaśniła, sumitując się. – Widzę go z mojego okna, poprzez otaczającą zieleń. Stanowi nieodłączną cząstkę mojego życia tutaj. Nie przeżyję chyba, jeśli go rozbiorą. Jeśli istnieje jakakolwiek szansa... Nie sądzisz, że to po prostu cud, że akurat ty znasz się na tych sprawach? Proszę cię! Powiedz, że przyjedziesz!

Kathy nie miała wyboru. Automatycznie zapisała niezbyt dokładnie podany adres i odłożyła słuchawkę. Zawdzięczała starszej pani zbyt wiele. Nie mogła odrzucić tak uprzejmej prośby. Ciotka Margaret była przy niej wtedy, gdy inni odeszli. Oczywiście, mogła poświęcić kilka wolnych dni, skoro, jak to określiła ciotka, swoją obecnością nie sprawiłaby nikomu najmniejszego kłopotu. Niezły eufemizm, pomyślała Kathy i uśmiechnęła się słabo.

Słowo „kłopot" nie byłoby tym, które wybrałaby Kathy, aby opisać nurtujące ją obawy związane z...

– Nie sądzę, żebym mogła wyjechać tak wcześnie... i jeszcze w sobotę. – Zerknęła na Luce, ostatnią z długiej listy mieszkających u niej lokatorek studentek, która właśnie weszła do kuchni.

Kiedy po raz pierwszy Kathy zdecydowała się podpisać umowę o wynajem, zmusiły ją do tego koszty utrzymania lokalu. Toczyła wówczas zawziętą walkę o spłatę zaciągniętych długów. Pożyczki zostały już spłacone, ale przyzwyczajenie do oszczędzania pozostało. Co ważniejsze, podnajmowanie mieszkania miało tę zaletę, że kiedy musiała wyjechać z miasta na parę dni w sprawach służbowych, zawsze zostawał w domu ktoś, kto mógł nakarmić kota i podlać kwiaty. Obecność drugiej osoby zmniejszała poczucie samotności, choć Kathy bardzo rzadko to sobie uświadamiała. Skrywała to uczucie przed sobą. Wolała myśleć, że jest w pełni niezależna; przyznanie się do samotności byłoby dopuszczeniem myśli, że nie wszystko, co z taką pieczołowitością stworzyła, było doskonałe i że czegoś najwidoczniej zaniedbała.

Przeważnie Kathy znajdowała współlokatorki za pośrednictwem biur wynajmu mieszkań na Uniwersytecie Browna lub w Szkole Artystycznej na Rhode Island. Obie uczelnie miały siedziby w pobliżu jej domu. Poza Carla, entuzjastką muzyki rockowej, puszczającą heavy metal na cały regulator, Kathy na ogół dopisywało szczęście w doborze lokatorek.

Jednak z Luce udało jej się najlepiej. Nawet po miesiącu wspólnego mieszkania stanowiła doskonałe towarzystwo. Uczynna i miła dziewczyna.

Teraz Luce uznała, że woda jest dostatecznie gorąca, i również przygotowała sobie kawę.

– Malcolm dzwonił, tak? – zauważyła, siadając naprzeciw Kathy przy kuchennym stole. – Nikomu innemu nie przyszłoby do głowy dzwonić o tak nieodpowiedniej porze.

– Też tak sądziłam – przytaknęła Kathy i uśmiechnęła się bez przekonania. Nie pozwoliłaby sobie na głośne krytykowanie Malcolma. Był przyjacielem, nie tylko pracodawcą. Łączyła ich zażyłość, torował jej drogę awansu i podtrzymywał na duchu. Zbeształaby każdego, kto ośmieliłby się go choć trochę skrytykować. Jednak według wyważonej opinii Luce Malcolm grzeszył zbytnią prostolinijnością. Lokatorka wygłosiła swoje zdanie o nim z nutką poczucia humoru i na tyle lojalnie, że nie uraziła Kathy.

– Jesteś w błędzie, tym razem to nie on.

– W takim razie kto?

– Ciocia Margaret.

– Masz jakąś ciotkę? Przecież, o ile pamiętam, mówiłaś mi, że nie masz żadnych krewnych.

– Tak naprawdę ona nie jest moją ciotką. – Tłumaczenie po raz kolejny prywatnych spraw było ceną, jaką musiała płacić za wciąż zmieniających się lokatorów. – Wszyscy tak ją nazywają. Spotkałyśmy się... – Zawiesiła na chwilę głos. Luce znała z grubsza historię jej życia. Opowiadała jej, jak dorastała na Karaibach, jak po raz pierwszy przyjechała do Stanów mając osiemnaście lat... tym niemniej nie widziała powodów, dla których miałaby wyjaśniać swojej lokatorce, kiedy i dlaczego spotkały się z ciocią Margaret! – Spotkałyśmy się, kiedy po raz pierwszy znalazłam się w Nowym Jorku – ciągnęła Kathy z nadzieją, że Luce nie zauważyła wahania.

– Jest milutką staruszką, dobiegającą dziewięćdziesiątki.

Utrzymujemy kontakty, piszemy do siebie listy i zawsze ją odwiedzam, kiedy jestem w Nowym Jorku.

– Dlaczego w takim razie zadzwoniła do ciebie przed ósmą? – Luce z trudem opanowała ziewnięcie. – I to w sobotę rano?

– Przyjechała w rodzinne strony, a wczoraj spalił się u nich kościół. – Odwróciła gazetę i popchnęła przez stół, ku Luce. Wstała i ruszyła do salonu po atlas drogowy. – Prosiła mnie, żebym wpadła do niej na kilka dni. Mam obejrzeć to, co pozostało, i zdecydować, czy budynek nadaje się do remontu.

– I co? Jedziesz?

– Hmm... nie widzę powodu, dla którego miałabym nie jechać – odparła Kathy, która tymczasem wróciła do stołu i kartkowała atlas. Z roztargnieniem próbowała znaleźć jakąś rozsądną trasę z Providence do południowo-zachodniego zakątka Vermont. – Na razie nic specjalnego tu się nie dzieje...

– Ale jednak – nie ustępowała Luce – dokądś wyjeżdżasz, a nie należy to bynajmniej do twoich obowiązków. W dodatku bez zaplanowania wszystkiego na kilka dni naprzód. Nie mogę w to uwierzyć.

Jawna kpina dotarła do Kathy; podniosła głowę.

– Stać mnie jeszcze na spontaniczność – oświadczyła dumnie.

Chociaż Luce była od niej tylko trzy lata młodsza, Kathy czuła się przy niej staro. Luce nie przywiązywała wagi do praktycznej strony życia. Impulsywna i wolna duchem, pozwalała, by okoliczności same przynosiły rozwiązanie.

Dwudziestosześcioletnia Kathy była racjonalistką. Planowała każdy swój krok, niestety, nie zawsze udawało się jej kontrolować bieg wydarzeń. Przed ukończeniem osiemnastu lat wiodła życie wagabundy, przekonana, że ludzie są z natury dobrzy...

– Nie widzę powodu, żeby nie jechać. Malcolma nie ma...

– A jak zadzwoni? – zauważyła oschle Luce.

– On nie wymaga, żebym przez cały weekend siedziała w domu, a poza tym mam wobec ciotki Margaret dług wdzięczności – powiedziała Kathy z naciskiem.

– Nie sądzę żebyś była komuś coś winna – zauważyła Luce, przechyliwszy głowę. – W życiu nie spotkałam nikogo tak niezależnego jak ty.

– Cóż, nie zawsze tak było – odparła Kathy i znów zajęła się szukaniem sensownej drogi do East Hawley. Doszła do wniosku, że takiej nie ma. – Wyobraź sobie, Luce, jest tu kilka dróg... Ale ja chcę pojechać na północny zachód, a drogi prowadzą albo na zachód, albo na północ. Wieki miną, zanim tam dotrę! – Zamknęła atlas z irytacją i wstała od stołu. – Lepiej się spakuję.

– Pomóc ci? – zapytała Luce, kiedy szły razem wąskim korytarzem do sypialni. – Pewnie zabierasz swoje zwykłe rzeczy? – zwróciła się do Kathy, zdejmując jej walizkę z najwyższej półki szafy.

– Oczywiście – sapnęła Kathy. Po kolei wyszarpywała ciuchy: parę dobrych wełnianych spodni, wygodną wełnianą koszulę, jedwabną bluzkę, kaszmirowy sweter i nieco elegantszą wełnianą suknię. Po namyśle dodała jeszcze wełniany żakiet, tak samo tradycyjny jak reszta ubrania i tak samo utrzymany w zgaszonych barwach. – Nie chcę zabierać ze sobą zbyt wiele, ale przecież to wszystko pasuje do siebie...

– Ale jest takie banalne. – Luce wolała jasne barwy i ekstrawaganckie kroje. – Banalne i śmiertelnie nudne.

– Wiem – zgodziła się Kathy i dołożyła dwie okropne trykotowe koszulki i dwie pary znoszonych dżinsów. Strój do pracy. – Wiesz, że ja też jestem nudna...

– Wcale nie. Przynajmniej... Nie musisz taka być.

Przez moment patrzyły na swoje odbicie w lustrze nad komodą.

Interesujące studium kontrastów. Luce, wysoka dziewczyna o ciemnych oczach i krótkich czarnych włosach. Kathy, przynajmniej we własnym mniemaniu, zbyt niska i nieco pulchna. Z jasnobrązowymi oczami i popielatoblond prostymi włosami do ramion. – Słuchaj, Kathy, może zrobisz coś z włosami? I dobrze wyglądałabyś' w czerni albo głębokim błękicie, prawdziwych kolorach, a nie w zgaszonych mieszankach.

– Trochę za późno zmieniać moją garderobę.

– Nigdy nie jest za późno. Teraz zresztą to bez znaczenia. A jak tej ciotce na imię?

– Margaret – mruknęła Kathy, zajęta układaniem rzeczy w walizce.

– Aha, ciotka Margaret. Więc powiedz mi – Luce usiadła na łóżku Kathy i skrzyżowała nogi – kiedy to nie byłaś taka niezależna?

– No wiesz... – Kathy zamyśliła się. – Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Nowego Jorku. Było zimno, a ja czułam pustkę... – Jednak nie na samym początku, zreflektowała się. Przypomniała sobie sprawy, o których nie myślała już od dawna. Tyle razy spotykała już starszą panią i nie budziło to żadnych przykrych wspomnień. Dlaczego właśnie teraz?

– I ciotka Margaret była wtedy moją jedyną przyjaciółką – zakończyła i szybko zatrzasnęła walizkę. – Tak. Teraz robię to, co chcę. Będę we wtorek wieczorem. Zadzwoń, jakby coś się działo i nie zapomnij o kocie i kwiatach.

Szybko napisała adres i telefon ciotki Margaret i podała Luce.

 

Kathy głęboko zaczerpnęła powietrza. Robiła tak, aby pokonać tremę. Miała teraz wysłuchać wniosków zebranych tu parafian i sama przedstawić swoje. Wiele godzin pracowitego dnia spędziła na ustalaniu zniszczeń kościoła. Wykąpała się z sadzy i zjadła obiad w towarzystwie ciotki i Emmy. Najmniej w swojej pracy lubiła spotkania, niestety, musiała w nich uczestniczyć. Siedzieli teraz w salonie ciotki. Meble i wystrój stanowiły mieszankę nowoczesności z antykami. Na kominku płonął ogień, a jego miłe odblaski odbijały się od każdej wypolerowanej powierzchni. Było przytulnie, a zarazem nieco dostojnie.

– A zatem możemy zaczynać – powiedziała cicho ciotka Margaret. Jej delikatny głos uciszył szmer rozmów. – Szczęśliwym zrządzeniem losu moja młoda przyjaciółka, Kathy Loring, jest specjalistką od starych kościołów. Pracuje w firmie Trowbridge Restorations. Ma solidne kwalifikacje, by służyć nam radą.

– Powinniśmy zburzyć, co zostało, każdy to wie – wszedł jej w słowo mężczyzna w średnim wieku – Połowy już nie ma, a w tym, co zostało, roi się od termitów.

Ciotka Margaret wymruczała coś i zawołała do księdza:

– Ojcze Gardiner, zanim zaczniemy, czy możemy się pomodlić?

Modlitwa została sumiennie odmówiona. Złożono też podziękowanie ciotce Margaret za gościnę i Kathy za to, że przyjechała. Gdy ojciec Gardiner skończył, zabrała głos Kathy:

– Macie państwo bardzo sympatyczny kościół, przynajmniej był taki przed pożarem... – Kathy umiała być dyplomatką, objaśniała cierpliwie i budowała powoli zgodę wśród zwaśnionych parafian.

Pan w średnim wieku żądał jednak rozbiórki i postawienia budynku tańszego i łatwiejszego do utrzymania. Nazywał się Blunt. Zresztą nie tylko on odnosił się sceptycznie do odbudowy kościoła. Jeszcze cztery osoby podzielały jego zdanie. Czas pokaże, czy dadzą się przekonać. Na tym polegała praca Kathy. Znów opanowało ją zdenerwowanie, ale uspokoiła się i powoli zaczęła:

– Dziś nie mogłam dowiedzieć się dużo, budynek powstał między 1805 a...

Po sali przeszedł szmer, toteż Kathy skupiła się na swoich notatkach – ktoś spóźniony ukazał się w drzwiach. Z miejsca gdzie stała widać było tylko część przedpokoju, a u progu drzwi frontowych na przybyłych oczekiwała Emma. Zerknęła w tamtym kierunku i dalej mówiła o tym, co już zdążyła poznać na miejscu pogorzeliska.

Ciotka Margaret wstała na przywitanie nowego gościa i przeszła do przedpokoju. Kathy usłyszała tylko niektóre słowa:

– Co za niespodzianka... Kościół spłonął... Może wolałbyś...

– Jestem pewien, że będę pomocny... – Głos nieznajomego brzmiał twardo i stanowczo.

Z reakcji zebranych Kathy wywnioskowała, że cieszy się on tutaj szacunkiem: wszyscy w skupieniu nasłuchiwali urywanych słów gospodyni i gościa.

– To dobrze, że jesteś pewien – mówiła drżącym z emocji głosem ciotka Margaret, wprowadzając gościa do salonu. – Mój bratanek – przedstawiła wysokiego, szczupłego mężczyznę. – Sądzę, że część państwa go zna... Był za granicą, podróżował. Reid MacAllister.

Kathy zadrżała. Od otwartych drzwi wejściowych powiało chłodem. Gość ubrany był z niewyszukaną elegancją. Wełniana marynarka w odcieniach beżu i brązu, biała koszula bez krawata i beżowe spodnie. Wszystko doskonałej jakości, podkreślające wysportowaną muskularną sylwetkę. Jest w nim coś ostrego, pomyślała dziewczyna.

– Kathy Loring, moja wielka przyjaciółka... Specjalistka od restauracji starych kościołów – dokonała prezentacji ciotka Margaret.

– Tak? To dobrze się składa. – Przyglądał się jej badawczo. Blond włosy, zielony żakiet, zielononiebieska spódnica...

– O tak, tak, oczywiście, że dobrze – przytakiwała z zaskakującą stanowczością ciotka. – Kiedy zadzwoniłam do niej dzisiaj rano, była tak miła, że zgodziła się tu przyjechać i zrobić ekspertyzę. Właśnie dzieliła się z nami swoimi pierwszymi wrażeniami.

– I ja przerwałem – wtrącił gładko. – Przepraszam, panno Loring. Odwrócił się i usiadł na drewnianym fotelu koło ognia. – Proszę kontynuować – dodał, patrząc jej prosto w oczy.

Zachowuje się jak jakiś przewodniczący, przyszło na myśl Kathy.

– Dziękuję – wycedziła przez zaciśnięte zęby i spojrzała na moment do notatek, aby się uspokoić. – Mówiłam, że kościół zbudowano między 1805 a 1815 rokiem.

– Taki stary? – spytał Reid MacAllister. – Myślałem, że jest nowszy...

Co ciebie to obchodzi? To nie twój kościół! – pomyślała z pasją Kathy.

– Wygląda na nowszy, gdyż był gruntownie remontowany przed 1860 rokiem. Wtedy zmieniono niektóre elementy – odpowiedziała bez zająknienia, starając się twardo patrzeć w oczy bratanka ciotki Margaret.

– Jak to było zrobione?

– Co jest autentyczne, a co dodane?

– Jak pani nas przekona, że to, co mamy, jest warte uratowania?

Zaczęły padać pytania. Atmosfera ożywiła się. Była za to wdzięczna MacAllisterowi. I za to, że sam nie zadawał już pytań. Onieśmielał ją swoim zimnym bacznym spojrzeniem. Nikt inny nie przyglądał jej się tak obcesowo.

– W takim razie, może naprawdę mamy coś wartego uratowania – podsumował ojciec Gardiner po dwóch godzinach burzliwej dyskusji – ale będzie pani musiała wszystko obejrzeć dokładniej, żeby mieć całkowitą pewność. Kiedy to będzie możliwe?

Kathy wzruszyła ramionami.

– Mam nadzieję, że już jutro. Jednak komendant straży musi zdecydować, czy konstrukcja nie grozi zawaleniem.

– A niby to przedtem była pewna! – szydził pan Blunt. – Teraz to już tylko wariat wejdzie do środka! – Siedział cicho tyle czasu, dopiero teraz pozwolił sobie na powtórzenie zarzutów z początku spotkania. – Uważam, że trzeba to rozebrać.

– Być może, ale nie wiemy na pewno – powiedział cicho ojciec Gardiner. I dodał nieco bardziej stanowczo: – Potrzebujemy inżyniera tej specjalności, ale trudno będzie go znaleźć szybko.

– A ja bym się nie nadał? – zapytał Reid MacAllister z zagadkowym uśmiechem. – To mój chleb powszedni. Panno Loring, będę szczęśliwy, jeśli zechce pani przyjąć moją pomoc. Proszę zaufać moim sądom. – Brzmiało to jak żart, ale jego twarz pozostawała pochmurna. – Może się pani przydam?

– Oczywiście – zgodziła się szybko.

Uśmiechnął się, zadowolony.

– Świetnie, porozmawiam jutro rano z komendantem, potem sprawdzimy wszystko na miejscu. Jeśli badanie okaże się bezpieczne, panna Loring będzie mogła poświęcić na nie cały tydzień.

– Ustalone – ucieszył się ojciec Gardiner i odprawił krótką modlitwę na koniec.

Pokój szybko opustoszał. Wychodzący żegnali się z ciotką Margaret. Reid i Kathy zostali sami w salonie.

Z trudem wytrzymywała jego badawcze spojrzenie, udając, że jest zajęta przeglądaniem notatek.

– Tak więc – zaczął cicho – co ty tutaj robisz, Kathy?

 


Rozdział 2

 

– Czy to nie oczywiste? – zapytała wściekłym szeptem. Po męczącym zebraniu i jego nieznośnej zabawie w kotka i myszkę była wyczerpana nerwowo. Teraz prawie z ulgą mogła powiedzieć: – Przyjechałam pomóc ciotce Margaret, prosiła mnie o to. Chcę natomiast wiedzieć, co ty tu robisz?

– Czy to nie jest równie oczywiste? – odpalił z niebezpiecznym błyskiem w oczach. Wstał i podszedł do niej. – Przyjechałem z wizytą.

– Powiedziałaby mi, że przyjeżdżasz.

– Nie wiedziała.

– Przecież... – Kathy zamilkła.

Reid był tutaj, koszmar stał się realny. Nie było żadnego „ale" w tym, co się stało. Była bezradna. To był dom ciotki Margaret, jego ciotki, a ściślej siostry jego babki. Nie mogła mu rozkazać, żeby wyjechał. Miała tylko jedno wyjście.

– Wyjeżdżam jutro rano.

– Zobaczymy. – Przyglądał się jej uważnie, a jego głos brzmiał znów twardo i zdecydowanie. – Tym razem nie pozwolę ci zwiać. Zostaniesz tutaj.

– Nie możesz mi rozkazywać, co mam robić – zaoponowała. – Może zapomniałeś...

– Nie zapomniałem. – Przysunął się bliżej i zmusił ją do oparcia się o stół. – Ale myślę, że ty zapomniałaś.

– Oczywiście, że nie – prychnęła. Usiłowała spojrzeć mu w oczy. Napotkała zimny wzrok, zimny jak lód. Zadrżała. Nie było żadnego ciepła w jego srebrnych oczach, ale czy było tam kiedykolwiek?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin