Część 3:
Dwa dni minęły jak za mgłą. Claire spędziła je przeważnie śpiąc, nigdy nie czuła się taka wyczerpana i taka szczęśliwa z tego ze po prostu zyje.
Trzeciego dnia, kiedy zeszła na obiad znalazła pozostałych siedzących przy talerzu czilli dogow i wyglądających posępnie. Shane wstał, gdy ja zobaczył, co sprawiło ze serce zabiło je z zawrotna prędkością, posadził ja na krześle. Eve i Michael spojrzeli z rozbawieniem
- Jakie to słodkie – powiedziała Eve. Gdy Shane na nia spojrzał uśmiechnęła się – Nie, naprawdę, jest, stary , wyluzuj
Było cos wymuszonego w tym i Claire nie wiedziała, co to było, nie wyczuła ze weszła w trakcie dyskusji czy cos takiego
- Co się dzieje? – zapytała gdy nakładała czilli dogi na talerz. Nie była pewna czy chce wiedzieć. Przyzwyczaił się do myśli ze jest naznaczona śmiercią Proszę niech to nie będzie o ucieczce Bishopa lub czymś tek strasznym...
Nie było, Michael wziął mały łyk czegoś, co było w jego kubku od kawy – Dziś jest pogrzeb Sama.
Oh Boże. Jakoś nie spodziewała się tego, i nawet nie wiedziała, dlaczego. Straciła chęć na czilli dogi i musiała przemóc się żeby przełknąć.
- Nigdy nie mieli żadnego – wyjaśniła Eve – pogrzebu, mam na myśli dla wampira. Przynajmniej nie publicznie. Ale o tym napisali w gazecie i puścili to w nocnych wiadomościach. Każdy jest zaproszony.
Większość przyjdzie z ciekawości, ale dla nich czwórki to była prawdziwa strata. Claire widziała ze pod stołem Eve trzymała Michaela za rękę.
- Jest za kilka godzin – kontynuowała Eve – wtedy trojka z nas...
- jasne – powiedziała Claire – ja chce iść. – Nie chciala, ponieważ naprawdę to ja bolało, ale pomyślała ze powinni tam być dla Michaela – Powinnam znaleźć cos do ubrania.
- Najpierw, skoncz obiad – powiedziała Eve – Jedno ukąszenie nie równa się wyważony posiłek.
- Nie zrobiłyby tego wszystkie czilli dogi.
- Nie lekceważ dogów- powiedział Shane – stoją zaraz przy mamie i jabłeczniku. Staną się kultowa ikona.
- zapomniałeś o Chevrolets – powiedziała Eve
- Nigdy nie byłem człowiekiem Chevy.
- heretyk – Urwała Eve by posłać Claire dzikie spojrzenie – Jedz, nie żartuję.
Calire zdołała się nie udławić reszta czilli doga, ale jeden był wszystkim, na co mogła się zdobyć. Mimo przekomarzań Eve i Shanea w powietrzu wisiał smutek, który się owinął, wokół Michael jak druga skora. Nie mówił za dużo, z wyjątkiem
- Sa tu mój rodzice. Przylecieli do El Paso i z tamtad przyjechali.
Wow. Claire nie słyszała za dużo o rodzicach Michaela, z wyjątkiem tego ze się wyprowadzili i on nigdy nie spodziewał się zobaczyć ich znowu w mieście. W końcu powiedziała – Domyślam się ze to dobrze...?
- pewnie – powiedział i wstał od stołu – Ide się przygotować – wyszedł a reszta patrzyła za nim. Nagle Eve zaczęła wyglądać na bardzo smutna i bardzo dorosła.
- Jego mama miała nowotwór złośliwy, wiesz – powiedziała – to, dlatego dostali pozwolenie by opuścić Morganville. Ponieważ potrzebowała poważnego leczenia. Sam upewnił się ze je dostała. Po raz pierwszy przyjeżdżają.
- Oh – powiedziała Claire – Czy Michael ma się dobrze?
- On nie chce tego z siebie wyrzucić – powiedziała Chłopcy. Co jest z wami i waszymi uczuciami, poza tym?
- Sa jak Kryptonit - powiedział Słane – poradzi sobie, dajcie mu czas.
Claire nie była tego pewna.
Michael prowadził i nikt nie miał za dużo do powiedzenia, naprawdę. Czuło się smutek i niewygodę. Gdy tylko samochód zatrzymał się przed kościołem eskorta wampirów stanęła przy drzwiach by je otworzyć. Nieżywi lokaje. Pod normalnymi okolicznościami, które były straszne, było cos naprawdę pocieszającego w tym dniu. Claire spojrzała w gore i zrozumiała ze wampir, który proponował jej pomoc, wszystkim ludziom, był Oliver. Zamrugała a jego brwi unosiły się ostro w gore
- dzisiaj, jeśli można – powiedział – jestem tu z grzeczności. Nie traktuj tego osobiście.
- oh. Nie będę – obiecała i przyjęła jego silne lodowate rece by pomogły jej wysiąść z samochodu. Shane szybko chwycił ja za rami dając Oliverowi piorunujące spojrzenie, które było trochę zabawne i poszli za Michaelem i Eve.
To było dziwne, pomyślałam Claire. Kościół był pełen, stanęli z tylu pomieszczenia, ale tłum się rozszedł, gdy weszli, prowadzeni przez Olivera. Każda głowa obróciła się by patrzeć za nimi
- W porządku to jest dziwne – szepnęła Claire. Czuła się jakby miała namalowany cel na plecach, ale wtedy zrozumiałą ze większość ludzi nie patrzy na nich rozgniewanie –byli zainteresowani, współczujący lub nawet dumni.
- bardzo dziwne – szepnął Shane z powrotem.
W pierwszym rzędzie siedziała Amelie, samotnie, ubrana w biały garnitur tak zimny i doskonały ze sprawiała wrażenie ze jest rzeźbą z lodu. Za nia siedział mężczyzna i kobieta około czterdziestki i gdy tylko ich zobaczyła Claire zauważyła rodzinne podobieństwo. Kobieta musiała być bardzo śliczna, gdy była młodsza, teraz był dostojna, w taki sposób w jak starsze panie się staja, jej włosy były kolory zanikającego złota z czerwonymi pasemkami. Równocześnie wstali, gdy Michael puścił, Eve i podszedł do nich.
- Kochanie, – powiedala mama Michaela i Michael wpadł w potrójny uścisk z obojgiem rodziców –Oh, kochanie...
- mamo, tak mi przykro, nie mogłem... nie mogłem nic zrobić – glos Michaela zawiódł i Claire widziała ze jego ramiona się trzęsą. Jego matka pogładziła go delikatnie po włosach i uśmiechnęła się milo pełna zrozumienia.
- taki jak on – powiedziała – tak jak twój dziadek. Nie przepraszaj Michaelu, nie rob tego, wiem ze zrobiłeś wszystko, co mogłeś on nigdy by cie nie oskarżał, nawet przez sekundę.
Claire nie wiedziała ze Michaela czul się winny, ale popatrzyła z powrotem na to teraz i nie mogła sobie wyobrazić ze nie zrobiłby tego. Jego mama miała racje –był dokładnie taki jak Sam, naprawdę. Czuł się odpowiedzialny.
Pani Glass spojrzała ponad Michaelem i jej oczy skupiły się na nich. Najpierw na Claire , potem na Shane a potem na Eve. Wzięła głęboki oddech i ruszyła do nich, wyciągając rece do Eve by ja przytulić.
- Nie widziałam cie lata Eve, wyglądasz cudownie i Sahne... – Podeszła do niego. Nie przytuliła go tak jak Eve ale starała się jak najlepiej – Jestem taka szczęśliwa ze jesteś tu z Michaelem.
Spojrzał w dol, Claire wiedziała ze myśli o tym jak był wściekły na Michaela przez ostatnie miesiące – czasami zbyt wściekły. – On jest moim przyjacielem – powiedział Shane o spotkał spojrzenie Michaela – wampir czy nie zawsze nim będzie.
Pani Glass tez uściskała Claire – A ty jesteś Claire, tyle o tobie słyszałam. Dziękuje za wszystko, co zrobiłaś dla mojego syna.
Claire zamrugała. Wszystko, co zrobiłam? – Myślę ze to raczej w druga stronę – powiedziała delikatnie – Michael jest bohaterem, zawsze był przy mnie.
- Zawsze byliście przy sobie – powiedziała Pani Glass – prawdziwi przyjaciele.
Tłum znów się rozdzielał wpuszczając kolejnych ludzi i Claire rozejrzała się dookoła, zauważyła swoich rodziców – oh, nie – szepnęła – Nie wiedziała ze wrócili.
- twoi rodzice? – Spytała mama Michaela i Claire kiwnęła głową. Pani Glass szybko ruszyła by dojść do nic, łaskawych i smutnych, podeszli do Claire.
I Shanea.
Wzdrygnęła się pod lodowatym spojrzeniem, które posłali Shane ale widzieli dobrze by nie zaczynać tego tu i teraz.
Usiedli z prawej strony Claire z Shanem, Eve, Michaelem i jego rodzicami siedzącymi po lewej stronie. Bezpośrednio za Amelie.
Z przodu kościoła otoczona kwiatami wszystkich kolorów była lśniąca czarna trumna ze srebrnym obszycie. Pokrywa był zamknięta.
Dyskretny dźwięk organów stal się głośniejszy, brzęczenie szeptów tłumu w kościele uspokoiło się, gdy drzwi otworzyły się i wszedł ojciec Joe, ubrany w oślepiająco białą sutannę i fioletowa etole. Wspinał się po schodach, rozejrzał się po tłumie z cicha władza. Dla młodego duchownego miał druza prezencje, ale wtedy Claire uzmysłowiła sobie ze musi on służyć w, Morganville, które zostało zebrane jednakowo z wampirów i ludzi.
- Przyszliśmy sławić życie – powiedzial – Życie Samuela Glass, syna Morganville.
Oczy Claire zamazały się łzami, zaledwie usłyszała resztę tego, co Ojciec Joe powiedział o Samie – przyłapała się na tym ze patrzyła na Amelie, lub przynajmniej na nieruchomy tył jej głowy. Zadem włos się nie ruszał, nawet nie było cienia ruchu.
Taka cisza.
I wtedy Amelie wstała w absolutnej ciszy i poszła schodami do góry. Nie stanęła na podium, ale przy trumnie i otworzyła zamknięte przykrycie. Kliknęło w paru miejscach i Amelie stała tam przez chwile wpatrując się w twarz Sama.
Wtedy obróciła się i stanęła twarzą do setek ludzi zgromadzonych w kościele.
- Spotkałam Samuela Glass tutaj w tym kościele – powiedziała. Jej glos był miękki, ale roznosił się. Nikt się nie poruszył, nikt nie zakaszlał. O ile Claire mogła stwierdzić nikt nie oddychał – Przyszedł tutaj by żądać- żądać bym naprawiła zło, które tu wyrządziłam. Był jak anioł z palącym mieczem, pełny furii i prawości i całkowicie pozbawiony leku konsekwencji. Nie bal się mnie – uśmiechnęła się, ale było w tym cos złamanego – ...
chatteana