Nawrocka Magdalena - Krzywe Zwierciadło.pdf

(904 KB) Pobierz
Magdalena Nawrocka
Krzywe Zwierciadło
Oh, merde! Nawet tej głupiej kawy mi żałują. Bo już nie mówię o winie. O tym będzie
potem. A to niby przecież elegancka, bardzo droga, ekskluzywna, rzec można, klinika. Nie jakiś
tam państwowy gigant tylko prywatny, złotodajny zakładzik.
– Nie mamy nawet stu łóżek – zapewnia mnie na wstępie pielęgniarka. I brzmi to budująco,
dumnie. Salon dla wizytujących, salon rekreacyjny dla chorych, sala gimnastyczna
i pingpongowa osobno. A jaki piękny park wokół. Ale to na razie nie dla mnie. Ja teraz mam
spać. Co najmniej przez siedem dni nie mam prawa odemknąć oka. Więc niech się już nie
wygłupiam, kawy nie dostanę, mam być spokojna i nie utrudniać leczenia. A do picia jest
mineralna woda, zresztą dosyć świeża, z okresem konsumpcji do września dwutysięcznego roku.
Osiem półtoralitrowych plastykowych baniaków wabi swą źródlaną zawartością. Jest też
w załączeniu gruba plastykowa musztardówka, mogę więc swoje pragnienie gasić bez żenady.
A niech ich, szprycować się bez końca jakąś przemysłową kranówką. To już w takim szpitalu
gigancie była cywilizacja, kultura co się zowie. Panie z obsługi same leciały do mnie od razu
z dwiema michami pachnącej kawy, współczująco zazwyczaj komentując, że tam skąd pochodzę,
na dzikim Wschodzie pija się na śniadanie albo czystą żywą wódkę albo nie tylko że przez
Ruskich zatrute to jeszcze w dodatku kozie mleko.
I co z tego, że ignorancja, ale za to jaka obsługa i zrozumienie potrzeb. Nie wspomnę już
o swobodzie, wolności. Z dwumetrowym stelażem kroplówki zjeżdżałam sobie szpitalną windą
aż na parter, aby w miarę wzmożonych zapotrzebowań, obsłużyć się przy dystrybutorze
wszelkich napoi już sama. Ach, co to za rozkosz taka dymiąca ekspresowa kawka.
Dobre to były czasy, te czasy szpitalne... a teraz? Gdzie ja znowu wylądowałam? Co to za
klinika i co ja tu właściwie robię? Pytanie niezłe, tylko z odpowiedzią gorzej. Od kilku dni...
Od kilku dni usiłuję zrekonstruować fakty, przewinąć taśmę pamięci, aby dojść do momentu,
kiedy się tutaj znalazłam. I nie jest to łatwe. Tym bardziej, że przecież to już prawie tydzień, jak
zostałam odcięta, absurdalnie odizolowana od całego świata. Nie mam możliwości
porozmawiania z kimkolwiek, kto mógłby być wtedy ze mną, kto mnie widział, a być może
i pomógł. Żadnej więc konfrontacji. A to tak męczy taka niemożność odtworzenia faktów,
wydarzeń, w których grało się przecież główną, tytułową rolę.
Wytężam pamięć, przywołuję do porządku obolałą, skołataną głowę. I nic. Tylko jakieś
zamazane, mgliste strzępy wspomnień, odległe i obce jak gdyby nie mnie dotyczyły lecz kogoś
innego, przewijają się przez moją świadomość, niepokoją i intrygują. To jest trochę tak, jak
gdyby na czystą wypolerowaną podłogę wylać wiadro z pomyjami. Brud rozniesie się z wodą po
całej podłodze i chociaż woda wyschnie, lecz brzydkie, brudne plamy pozostaną.
I ja też mam w pamięci takie plamy straszydła. Aż wzdrygam się w przeczuciu ich
niechybnej szpetoty. Ale to tylko plamy, a gdzie reszta? Coś tam wiem, coś przeczuwam, różne
domysły mi się majaczą, lecz jak to było naprawdę?
Jednego jestem pewna – to był czwartek. Sakralny dzień w moim życiu – urodziny Michałka,
śmierć Babci, tak tragiczny w swym epilogu poród drugiego dziecka, dwie operacje, jak również
inne pomniejsze przypadłości – wszystkie te fakty miały miejsce w tym samym dniu tygodnia,
w czwartek. Tak, to na pewno był ten dzień.
Nie tylko doskonale pamiętałam, że w czwartek o godzinie czternastej miałam rendez-vous
u mojej miłej znachorki od duszy, nazywanej fachowo psychiatrą, ale niecierpliwie na to
spotkanie czekałam. Cierpiałam okrutnie, nie do zniesienia i to wcale nie duchowo, a cieleśnie.
I aż wstyd się przyznać, bo źródłem mojej fizycznej udręki były prozaiczne, bezwstydne
pośladki. A zaczęło się wszystko gdzieś przed miesiącem od postawionej przez panią doktor
diagnozy o kolejnej, ostrej w przebiegu psychicznej depresji i w konsekwencji wystawieniu przez
nią recepty na serię zastrzyków, które miały zapewne za zadanie z tego dokuczliwego stanu mnie
wyzwolić. Pomyślałam – dziwne. Zawsze były prochy, a tu nagle jakieś zastrzyki. Nie
mrugnęłam jednak nawet okiem. Od urodzenia świetnie znosiłam ten drobny, być może przykry
dla kogoś, zabieg.
Z początku wszystko szło OK. Pielęgniarz przychodził do domu. Ja uśmiechałam się do
niego mile, jakby za tę przyjemność miano mi jeszcze zapłacić. Na wszelki jednak wypadek
podstawiałam się raz jedną, a raz drugą stroną. Aż któryś z kolei zastrzyk mało mnie nie obalił.
Nie tylko, że ledwie go zniosłam, czując wbijające się w ciało rozpalone wiertło, ale i potem nie
mogłam za nic dojść do siebie. Myślałam – igła się omsknęła, trafiła w jakieś ścięgno, może
w nerw, czy ja wiem? Było jednak marnie. Tyłek spuchł, zaognił się wokół wewnętrznego,
wyraźnie wyczuwalnego, twardego jak kamień guza.
Podstawienie się następnego dnia z drugiej strony nic nie załatwiło, a przeciwnie, jeśli tak
można powiedzieć, rozłożyło mnie na oba pośladki. Byłam zupełnie do niczego. Każdy, nawet
drobny ruch stał się męczarnią, każdy krok udręką, a już zmiana pozycji z siedzącej na stojącą
lub odwrotnie wprost niewykonalna. Nawet i noce miałam z głowy. Bo chociaż w czasie
spoczynku leżę jak trusia i poza chrapaniem nie wykonuję żadnych czynności, to jakakolwiek
pozycja była nie do przyjęcia. Nie było mowy o najdelikatniejszych manewrach w celu lepszego
ułożenia się. Nie było więc mowy i o wypoczynku też. Ciągnęło się to ponad tydzień. Pielęgniarz
robił dalej swoje. Sprawdzał wprawdzie podejrzliwie skład zawartości ampułek z dyrektywami
recepty, ale wszystko się widać zgadzało. Za to ja snułam się jak uosobienie męczennictwa, coraz
bardziej cierpiąca i śpiąca, a zresztą jakby też bardziej zdeprymowana niż na początku kuracji.
Głupi tyłek, a taki kłopot. Sama nie wiem, jak to wytrzymałam. Zwolnienia lekarskiego nikt
mi przecież nie dał. Sykając lub złorzecząc, popychałam ten mój domowy kierat do końca.
W środę wieczorem na interwencję nie na żarty już zaniepokojonego pielęgniarza leczenie
zostało wstrzymane, a rendez-vous na czwartek potwierdzone. I to jeszcze dobrze pamiętam.
Rano przygotowując Małą do przedszkola, usilnie ją zachęcałam, aby ten jeden, ten jedyny
raz została w przedszkolu aż do wieczora i jadła na stołówce. Małpiszon słyszeć nie chciał. Tak
mnie kokietowała, przymilała się i prosiła, nie wspominając już o próbach szantażu i buntu, że
wreszcie załamałam się i obiecałam zabrać ją na obiad do domu.
Jak mi zeszło to przedpołudnie, nie za bardzo sobie teraz uzmysławiam. Pewnie taki
codzienny kierat. Jak to ja mówię: gary, pranie, prasowanie. Niby nic, a bez efektu i końca.
Chociaż nie. Zaczynam sobie uprzytamniać, że właśnie wtedy przez te kilka godzin
zasunęłam wyjątkowo dużo i to takich głupawych, przykrych robótek ekstra, które normalnie
odwalam raz na jakiś czas. Bo każdy chyba przyzna, że zabranie się do porządkowania zabawek,
posegregowanie odzieży w przepełnionych, bo jakże, szafach, wypucowanie lodówki, nie
mówiąc już o prozaicznych sanitariach czy podliczeniu, ot tak z doskoku, miesięcznego budżetu,
to nie żarty. Są to raczej przedsięwzięcia dla osobnika będącego w pełnej formie
psychofizycznej. A ja co? To wszystko było trochę tak, jakbym przeczuwała, że tego wieczoru do
domu nie wrócę.
Po Małą szłam ze łzami w oczach. Chwilami chciałam zawrócić i uprzedzić w przedszkolu,
że zostanie tam na obiad. Kilkakrotnie zastygałam w półobrocie, lecz wyraz jej twarzyczki uparty
i błagający zarazem nie pozwolił mi się cofnąć. Zagryzając wargi, przełykając łzy, odmierzałam
przebyte kroki. Starałam się chyba bardzo, aby nikt z mijających mnie ludzi nie domyślił się,
w jakim jestem stanie.
Natomiast w drodze powrotnej z przedszkola płakałam już głośno. Przerażona Dorotka
ciągnęła mnie malutkimi uliczkami wśród willi i ogrodów, co czyniło trasę znacznie dłuższą, ale
za to w okolicy zacisznej, niemal bezludnej.
Moja córcia podtrzymywała mnie dzielnie, uczepiwszy się mego ramienia całym ciężarem,
jak przysłowiowa kula u nogi. Samorzutnie też wzięła na siebie obowiązek sygnalizowania, jeśli
w zasięgu wzroku miałby się ukazać jakiś „człowieczy” obiekt. W razie zbliżenia
zatrzymywałyśmy się na moment, a ja nie mogąc się nawet schylić, aby zamarkować drobną
awarię buta, zastygałam wyprostowana z głową zadartą do góry, podziwiając imponujące
konstrukcje dachowe burżuazyjnych domostw. Potem kuśtykałyśmy dalej. Mała cała przejęta
rolą opiekunki. Ja nie mająca już prawie nadziei, że kiedykolwiek dotrzemy do celu. Dochodziło
południe.
W domu moja Bidulka też była przeurocza. Umyła się przed obiadem. Zjadła wszystko, co
jej przygotowałam bez najmniejszego marudzenia, sama. Ja w tym czasie mogłam pomyśleć
o sobie, a konkretnie o tej najbardziej szlachetnej części mojego ciała, która na dwie połowy
rwała
do
kości,
pulsowała
bólem.
Pielęgniarz
radził
kompresy
z dziewięćdziesięcioprocentowego alkoholu. Właśnie teraz o tym pomyślałam. Została gdzieś
w szafce napoczęta butelka tego aptecznego specjału. Przedtem jednak zafundowałam sobie
wspaniałą, pachnącą i gorącą kąpiel, aby te spirytusowe balsamy spoczęły na ciele czystym,
dobrze wymoczonym. Z ubrania wbiłam się w moje czarne elastyczne spodnie-rurki tak obcisłe,
że ich wkładanie wymaga od pół godziny do czterdziestu pięciu minut, a zdejmowanie akurat
odwrotnie. Za to moje kompresy przylegały, że lepiej nie mogły i nie było ryzyka, że je gdzieś
pogubię. Widać z tego, że jeszcze wtedy główkowałam wcale niegłupio.
Umalowałam się też i to nawet dosyć okazale. Po czym zaparzywszy sobie kawę, zaczęłam
przygotowywać się psychicznie do nieuchronnej konieczności wyjścia. I wtedy zdałam sobie
sprawę, że nie ma takiej możliwości, abym po odprowadzeniu Dorotki do przedszkola
w odległym zaułku naszej wsi dowlokła się jeszcze parę ładnych kilometrów do lekarza,
przyjmującego w innej wsi. A co dopiero mówić o powtórzeniu tej samej drogi już po wizycie
jeszcze raz.
Moja desperacja wzmagała się z minuty na minutę. Autentycznie wymagałam doraźnej
pomocy lekarza, a nie byłam w stanie się ruszyć. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, ale nie
potrafiłam skonkretyzować żadnego pomysłu. Moja głowa, jeśli pracowała, to w jakimś jakby
oderwaniu od tej całej sytuacji. Coś tam w niej kołatało: rozgoryczenie, nieokreślone pretensje,
bunt wobec ciała zniewolonego fizycznym bólem. Nie poddawała mi jednak żadnego wyjścia,
sposobu. Czułam się bezwolna, bezsilna.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin