William Gibson - Spook Country. W kraju agentów.rtf

(844 KB) Pobierz

William Gibson

 

Spook Country

 

W Kraju Agentów

 

(Spook Country)

 

Przełożył Robert J. Szmidt


Dla Deborah

 


LUTY 2006

 

1. BIAŁE LEGO

 

– Rausch – powiedział głos w komórce Hollis Henry. „Node” – dodał.

Włączyła lampkę nocną, oświetlając opróżnioną poprzedniego wieczora puszkę piwa asahi i upstrzonego nalepkami, zamkniętego, uśpionego PowerBooka. Popatrzyła nań z zazdrością.

– Witaj, Philipie.

„Node” to tytuł pisma, dla którego ma pracować – o ile można to tak nazwać, a Philip Rausch jest jego wydawcą. Rozmawiali już raz, czego efektem był jej lot do Los Angeles i wynajęcie pokoju w Mondrianie, ale składałaby tę uległość raczej na karb swoich potrzeb finansowych niż jego zdolności perswazji. Ton, którym wymówił nazwę magazynu, ten dający się wyraźnie usłyszeć cudzysłów, sugerował, że to zadanie szybko ją znudzi.

Usłyszała, że robot Odile Richard uderza w coś miękko, dźwięk dochodził od strony łazienki.

– U ciebie jest już, zdaje się, trzecia – zauważył Philip. – Czyżbym cię obudził?

– Nie – skłamała.

Robota Odile zrobiono z klocków lego – wyłącznie białych. Był wyposażony w nieparzystą liczbę plastikowych kół tej samej barwy, tak że jedynie opony oraz coś, co wyglądało na panele baterii słonecznych umieszczone na tylnej części korpusu, odcinało się czernią. Hollis słyszała, jak zabawka cierpliwie, choć raczej bez planu przedziera się przez wykładzinę jej pokoju. Czy można kupić wyłącznie białe klocki lego? Idealnie pasowały do wystroju, w którym dominowała właśnie ta barwa. I stanowiły niezły kontrast dla egejskiego błękitu nóg stołowych.

– Jest już gotowa do pokazania najlepszego kawałka – oznajmił Rausch.

– Kiedy?

– Zaraz. Czeka na ciebie w swoim hotelu. W Standardzie.

Hollis znała Standarda. Wykładziny AstroTurf mają tam kolor królewskiego błękitu. Za każdym razem gdy wkraczała w jego progi, czuła się najstarszą żywą istotą w budynku. Tuż za recepcją znajdowało się coś w rodzaju gigantycznego terrarium, w którym dziewczyny o trudnym do określenia pochodzeniu etnicznym, leżąc w bikini, zażywały kąpieli słonecznych bądź zanurzały się w lekturze wielkich, bogato ilustrowanych podręczników.

– Załatwiłeś już sprawę płatności, Philip? Kiedy się meldowałam, naliczyli wszystko na moją kartę.

– Tym już się zajęto.

Nie uwierzyła mu.

– Czy mamy już ustalony deadline na artykuł?

– Nie. – Rausch cmyknął gdzieś tam w Londynie, nawet nie starała się zgadywać gdzie. – Start został przesunięty. Na sierpień.

Hollis nie spotkała jeszcze nikogo, kto pracowałby dla „Node’a”, nawet ludzi, którzy mieli do niego pisywać. Podejrzewała, że będzie to europejska wersja „Wired”, chociaż rzecz jasna nikt nie sugerował, iż takie są plany. Belgijski kapitał transferowany via Dublin, biura w Londynie – a jeśli nie biura, to przynajmniej ten tam, Philip. Sądząc po głosie mógł mieć siedemnaście lat. I chirurgicznie amputowane poczucie humoru.

– Masa czasu – rzuciła, sama nie wiedząc, co chce przez to powiedzieć, przed oczyma miała stan swojego konta.

– Ona czeka na ciebie.

– Okay – przymknęła oczy i złożyła telefon.

Czy można mieszkać w tym hotelu, ale technicznie rzecz biorąc być osobą bezdomną? Po zastanowieniu odpowiedziała sobie, że coś podobnego jest możliwe.

Leżała pod pojedynczym białym prześcieradłem, słuchając, jak robot Francuzki nadal obija się o przeszkody, klika i zawraca. Zapewne został tak zaprogramowany, pomyślała, mając w pamięci japońskie zautomatyzowane odkurzacze, które wpadają na sprzęty dopóty, dopóki nie wykonają zadania. Odile twierdziła, że jej zabawka zbiera dane za pomocą wmontowanego zestawu GPS. Hollis była w stanie uwierzyć, że to prawda.

Usiadła, pozwalając, by kawałek śliskiej tkaniny osunął się jej aż na uda. Na zewnątrz wiatr zaatakował okna pod zupełnie nowym kątem. Szyby zadźwięczały przeraźliwie. Martwiła ją tak zła pogoda. Opis wichury, przypominający relację ze słabszych trzęsień ziemi – tego była pewna – trafi do jutrzejszych gazet. Piętnaście minut deszczu i rozmokła ziemia osuwa się aż do Beverly Center, głazy wielkości domów majestatycznie zstępują ze wzgórz wprost na zatłoczone skrzyżowania. Już raz to tutaj widziała.

Wstała z łóżka i podeszła do okna, mając nadzieję, że nie nadepnie na robota. Wyszperała sznur, którym rozsuwało się grube białe zasłony. Sześć pięter poniżej zobaczyła ciąg szarganych wichurą palm na Bulwarze Zachodzącego Słońca, przypominały jej tancerzy naśladujących ostatnie drgawki ofiar powalanych zarazą rodem z science fiction. Trzecia dziesięć w środowy przedświt. a wiatr hula po opustoszałym bulwarze.

Nie myśl – poradziła sobie w duchu. – Nie sprawdzaj e-maila. Rusz tyłek i idź do łazienki.

Piętnaście minut później, po załatwieniu najlepiej, jak tylko mogła, tych wszystkich spraw, których nigdy nie da się zrobić naprawdę dobrze w tak krótkim czasie, zjechała windą, starając się poświęcać jej elementom jak najmniej uwagi. Wyczytała kiedyś w gazecie, że Philippe Starek, człowiek, który ją zaprojektował, posiada również hodowlę ostryg, na której dorastają, dzięki specjalnie zaprojektowanym stalowym klatkom, jedynie idealnie kwadratowe okazy.

Drzwi rozsunęły się, ukazując pomieszczenie wyłożone jasnym drewnem. Niewielki, platońsko idealny orientalny dywanik „zwisał” z sufitu; padające z góry, układające się w skomplikowane wzory promienie światła znakomicie harmonizowały z tylko trochę mniej wyszukanymi zawijasami zdobiącymi boazerię poza nim. Jeśli dobrze pamiętała, dywanik zawisł tutaj, aby nie obrażać Allaha. Przemknęła przez projekcję szybko, kierując się na drzwi wejściowe.

Gdy otworzyła jedno ze skrzydeł, prosto w rozedrgane wiatrem gorące powietrze, stojący obok ochroniarz hotelu zmierzył ją wzrokiem. Poznała go po bluetoothowym uchu dobrze widocznym pod wyraźną granicą ostrzyżonych na wojskową modłę włosów. Zapytał o coś, ale nagły podmuch zstępującego wiatru wepchnął mu słowa z powrotem w usta.

– Nie – odparła domyślając się, że pytanie dotyczyło tego, czy chce, aby podstawić jej samochód. Nieważne, czy jej własny czy taksówkę. Widziała jedną z nich na podjeździe, kierowca siedział na swoim miejscu, na mocno odchylonym fotelu, zapewne drzemiąc i śniąc o równinach Azerbejdżanu. Minęła wóz czując, że wiatr wiejący wzdłuż bulwaru od strony Tower Records, silny niczym strumień gazów wyrzucanych przez silniki startującego samolotu, napełniają niezwykłą energią.

Zdawało jej się, że słyszy wołanie ochroniarza, ale jej adidasy właśnie rozpoczęły marsz po pozbawionym własnego stylu chodniku, stając się pointylistycznym abstraktem na sczerniałej masie gumy do żucia. Nie odwracając się ku posągowej bryle Mondriana z wciąż otwartym jednym skrzydłem drzwi, Hollis zapięła bluzę i skierowała się nie tyle w stronę Standarda, ile jak najdalej od tego miejsca.

Wiatr był suchy, niósł włókienka odarte z pni palm.

– Chyba oszalałaś – powiedziała sama do siebie.

Choć przynajmniej na razie wszystko było dobrze, wiedziała doskonale, że taka wyprawa może zaszkodzić kobiecie, zwłaszcza idącej w pojedynkę. Podobnie jak każdemu przechodniowi wybierającemu się na przechadzkę o tak wczesnej porze dnia. Ale ta pogoda, ten szczególny moment oszalałego klimatu Los Angeles zdawał się oddalać od niej jakąkolwiek myśl o zagrożeniu. Ulica była pusta jak w japońskich filmach tuż przed tym, zanim na nawierzchnię opadnie gigantyczna stopa Godzilli. Palmy tańczyły, powietrze drżało, a Hollis z oczami zakrytymi kapturem parła wciąż naprzód. Zmięte płachty gazet i ulotki reklamowe nocnych klubów przemykały obok jej kostek.

Policyjny radiowóz przejechał ulicą, zmierzając w stronę budynku Tower Records. Jego kierowca, skupiony na prowadzeniu, nawet nie zwrócił na nią uwagi. Służy i broni – pomyślała. Nagle wiatr zmienił kierunek, zrywając jej kaptur i mierzwiąc w jednej chwili włosy. Nie szkodzi, i tak nie zdążyła się porządnie uczesać.

Znalazła Odile Richard pod masywnym białym porte-cochere Standarda i hotelowym logo umocowanym – z powodów wiadomych chyba tylko samym projektantom – do góry nogami. Odile wciąż nie przestawiła się z czasu paryskiego, ale Hollis poszła jej na rękę, umawiając się o tak wczesnej porze. Zresztą świt był chyba najodpowiedniejszą porą na oglądanie tego typu dzieł sztuki.

Obok Odile stał młody napakowany Latynos z ogoloną głową, nosił burgundowego retro-etnicznego pendletona z rękawami obciętymi tuż ponad łokciami. Zwisające luźno poły koszuli sięgały nieomal do kolan jego workowatych spodni.

– Ja wolę sanie – powiedział na widok Hollis, wznosząc przy tym srebrną puszkę tecate. Na całej długości przedramienia miał tatuaż: ciąg niezwykle grubych i dokładnie wykaligrafowanych liter pisanych czcionką Olde English.

– Słucham?

– A votre sante – poprawiła go Odile, grzebiąc w nosie zmiętą chusteczką higieniczną. Była najbardziej niedorobioną Francuzką, jaką Hollis kiedykolwiek spotkała, miała nawet ten nieznośny europejski sposób bycia potęgujący poczucie irytacji, ale w jej wypadku również paradoksalnie sprawiający, że dawała się lubić. Nosiła czarną bluzę od dresu w rozmiarze XXXL z jakiejś dawno zapomnianej linii, męskie brązowe skarpety z nylonu w prążki, podejrzanie i raczej obleśnie błyszczące, oraz przezroczyste sandały z plastiku w kolorze wiśniowego syropu na kaszel.

– Alberto Corrales – przedstawił się Latynos.

– Alberto – powtórzyła Hollis, pozwalając, aby ujął jej dłoń swoją suchą wolną ręką. – Hollis Henry.

– Curfew – powiedział Alberto, a jego uśmiech stał się szerszy.

Kolejny fan, pomyślała zdziwiona jak zawsze, czując równocześnie przypływ zakłopotania.

– Ten brud w powietrzu – zaprotestowała Odile – on jest okropny. Pozwól nam już obejrzeć dzieło.

– Racja – poparła ją Hollis zadowolona ze zmiany tematu.

– Tędy – wskazał Alberto, z wdziękiem wrzucając pustą już puszkę do białego kontenera na odpadki o iście mediolańskiej pretensjonalności.

Wiatr ucichł, zauważyła Hollis w myślach, jak na zamówienie. Rzuciła okiem na lobby, za kontuarem recepcji nikogo nie było, a terrarium pozostawało martwe i nieoświetlone. Potem ruszyła za irytująco pociągającą nosem Odile i Albertem prosto do jego samochodu, klasycznego volkswagena garbusa pokrytego wieloma krzykliwymi obrazami godnymi low-ridera. Widziała potoki rozżarzonej lawy spływającej po zboczu wulkanu, biuściaste Latynoski odziane jedynie w wąskie przepaski biodrowe i azteckie pióropusze oraz bajecznie kolorowe sploty skrzydlatego węża. Alberto musi należeć do ruchu stapiania kultur, oceniła, chyba że volkswageny stały się obiektem kultu, od czasu kiedy się nimi ostatnio interesowała.

Chłopak otworzył drzwi po stronie pasażera i przytrzymał podniesiony fotel, aby Odile mogła zająć miejsce z tyłu. Tam, gdzie leżało sporo trudnego do określenia sprzętu. Potem, nieomal zginając się wpół, zaprosił Hollis na wolny fotel obok kierowcy.

Rzuciła okiem na idealnie ascetyczną z punktu widzenia semiotyki deskę rozdzielczą starego volkswagena. Wnętrze wozu pachniało dziwnie. To również wydawało się częścią przekazu, jak malunki na karoserii, chociaż ktoś taki jak Alberto mógł po prostu źle dobierać dezodoranty.

Wyjechali na Sunset i zawrócili ostro. Kierowali się w stronę Mondriana, pokonując asfalt pokryty cienką warstwą obumarłych włókien palmowych.

– Przez całe lata byłem waszym fanem – powiedział Alberto.

– Alberto interesuje się historią jako osobistym uwewnętrznieniem – dodała Odile, wymawiając te słowa zbyt blisko ucha Hollis. – Twierdzi, że uwewnętrznienie wynika z przeżytej traumy. Wyłącznie z traumy.

– Traumy... – powtórzyła Hollis bezwiednie, gdy mijali kiosk Pink Dot. – Zatrzymaj się, Alberto. Muszę kupić papierosy.

– ‘Ollis – powiedziała Odile oskarżycielskim tonem – ty mnie mówisz, nie palę.

– Właśnie zaczęłam – odparła Hol lis.

– Już jesteśmy na miejscu – wtrącił Alberto, skręcając w lewo, w Larrabee, gdzie zaparkował.

– Czyli gdzie? – zapytała Hollis, otwierając drzwi i przygotowując się do ewentualnej ucieczki.

Alberto wyglądał groźnie, ale do szaleńca było mu daleko.

– Pozwól mi rozłożyć sprzęt. Najpierw doświadcz dzieła. Potem, jeśli będziesz miała ochotę, możemy podyskutować na jego temat.

Wysiadł. Hollis także. Larrabee opadała stopniowo w kierunku rozświetlonej panoramy miasta. Ta różnica poziomów sprawiała, że poczuła się niepewnie, stając na własnych nogach. Alberto pomagał Odile wydostać się z tylnego siedzenia. Dziewczyna podciągnęła się, przytrzymując karoserii garbusa, po czym wytarła dłonie o przód bluzy.

– Zimno mi – pożaliła się.

Teraz, kiedy wiatr nie niósł już rozgrzanego powietrza, zrobiło się chłodniej, zauważyła Hollis. Przyglądała się różowym ścianom pozbawionego gustu hotelu, który wznosił się opodal, podczas gdy Alberto zakutany w pendletona myszkował w tylnej części samochodu. W końcu wynurzył się, trzymając w ręku sponiewieraną walizkę na sprzęt fotograficzny, sklejoną niedbale szeroką taśmą izolacyjną.

Kiedy szły za Albertem chodnikiem, po Sunsecie przejechał bezszelestnie długi srebrny samochód.

– Gdzie idziemy, Alberto? I co mamy tam zobaczyć? – zapytała Hollis, gdy dotarli do rogu. Latynos przyklęknął i otworzył walizkę. Całe wnętrze wypełniały kawałki pianki. Spośród nich wyjął coś, co na pierwszy rzut oka przypominało maskę spawacza.

– Załóż – polecił.

Opaska na głowę z opuszczanym wizjerem.

– Wirtualna rzeczywistość? – Od lat nie słyszała, żeby ktoś wypowiedział ten termin na głos. Przyszło jej to na myśl w chwili, kiedy skończyła mówić.

– Sprzęt jest lekko przestarzały – odparł. – Tylko na taki mnie stać – wyciągnął z walizki laptopa i otworzył go, włączając zasilanie.

– Hollis założyła maskę. Mogła przez nią patrzeć, ale wszystko było niewyraźne. Spojrzała w stronę skrzyżowania Clark i Sunsetu, skupiając się na reklamie whisky. Alberto podszedł do niej i delikatnie podłączył kabel do bocznej części maski.

– Tędy – powiedział, prowadząc ją chodnikiem wprost na niską, pozbawioną okien czarną ścianę.

Zerknęła w górę, na szyld. The Viper Room.

– Teraz – rzucił i usłyszała, że uderza w klawisze laptopa. Coś zadrżało w polu widzenia. – Patrz. Tam.

Odwróciła się w stronę, którą wskazał, i zobaczyła szczupłego mężczyznę o ciemnych włosach leżącego twarzą w dół na chodniku.

– ‘Alloween 1993 – powiedziała Odile.

Hollis podeszła do ciała. Nie było go tutaj. Aleje widziała. Alberto szedł za nią, niosąc laptopa i uważając na kabel. Czuła, że Latynos wstrzymuje oddech. Ona też to robiła.

Wydatna kość policzkowa nadawała twarzy martwego chłopaka ptasi wygląd, wysunięta do przodu rzucała nawet niewielki cień. Miał bardzo ciemne włosy. Nosił czarne spodnie w prążki i równie mroczną koszulkę.

– Kto to? – zapytała, odzyskując oddech.

– River Phoenix – odparł cicho Alberto.

Spojrzała w górę, na reklamę whisky, potem znów w dół, zadziwiona kruchością białej szyi.

– River Phoenix był blondynem – powiedziała.

– Przefarbował włosy – wyjaśnił Alberto – na potrzeby roli.

 


2. MRÓWKI W WODZIE

 

Starzec przypominał Titowi jedną z tych widmowych tablic reklamowych, które wisiały wysoko na pozbawionych okien, poczerniałych ścianach budynków i odmieniały przez wszystkie przypadki nazwy dawno zapomnianych produktów.

Gdyby Tito dostrzegł na jednej z nich najświeższą i najbardziej przerażającą wiadomość, i tak nie oparłby się wrażeniu, że wisiała tam, póki nie wyblakła, od zarania dziejów, wystawiona na wszelkiego rodzaju pogodę i niezauważana aż do dzisiaj. Podobnie reagował na starca podczas spotkań na Washington Square przy jednej z betonowych szachownic, przesuwając ostrożnie kolejnego iPoda ukrytego we wnętrzu złożonej gazety.

Zawsze kiedy starzec, zachowując kamienną twarz ze spojrzeniem wbitym gdzieś w przestrzeń, wkładał iPoda do kieszeni, Tito widział masywny złoty zegarek na jego nadgarstku. Cyferblat i wskazówki z trudem dawały się zobaczyć przez sfatygowane szkiełko. Zegarek martwego człowieka, jak te, które stosami leżały w pudełkach po cygarach na każdym pchlim targu.

Nawet noszone przez niego ubrania kojarzyły się z nieboszczykiem, wykrojone z materiału, który sam z siebie emanował chłodem odczuwalnym pomimo panującej w Nowym Jorku zimy. Chłodem nieodebranego bagażu, korytarzy w urzędach, krawędzi skrytek wytartych do gołego metalu.

To z pewnością było przebranie, część protokołu dotyczącego tych spotkań. Staruch nie mógł być autentycznym biedakiem, tacy nie robią interesów z wujami Tito. Wyczuwając jego niesamowitą cierpliwość i moc, Tito wyobrażał sobie często, że stary z tylko sobie wiadomych powodów przebiera się za widmo dawnego Manhattanu.

Zawsze gdy staruch odbierał iPoda, czynił to w sposób, w jaki wiekowa roztropna małpa przyjmowałaby niezbyt świeży owoc, Tito nieomal spodziewał się, że rozbije dziewiczo białą obudowę, by wydłubywać z wnętrza coś szczególnego, dziwnego, a nawet strasznego.

A teraz, na piętrze restauracji z widokiem na Canal Street, nie potrafił znaleźć słów, aby wyjaśnić ten problem swemu kuzynowi Alejandrowi, siedzącemu po drugiej stronie parującej wazy z zupą. Wcześniej we własnym pokoju usiłował wyrazić to, co starzec obudził w jego duszy, miksując kakofonię dźwięków, którą sam nazywał muzyką. Wątpił jednak, czy kiedykolwiek puści tę taśmę krewniakowi.

Alejandro, który nigdy nie wykazywał zainteresowania muzyką kuzyna, nic nie mówił, spoglądał tylko na niego spod wąskich brwi i rozdzielonych pośrodku czoła włosów, nalewając ostrożnie zupę, najpierw do miseczki Tita, potem do swojej. Świat za oknem restauracji, za czerwonym napisem po kantońsku, którego żaden z nich nie był w stanie przeczytać, miał kolor srebrnej monety, jaka zapodziała się na całe dziesięciolecia w kącie szuflady biurka.

Alejandro był literalistą, bardzo utalentowanym, ale i niesamowicie praktycznym. Właśnie ta cecha sprawiła, że został uczniem siwej Juany, ich ciotki i niedoścignionej mistrzyni fałszerstw w rodzinie. Tito nie raz taszczył ulicami centrum stare mechaniczne maszyny do pisania dla Alejandra, niemożliwie ciężkie mechanizmy sprzedawane w zakurzonych magazynach za rzeką. Biegał na posyłki po kolejne taśmy do nich i terpentynę, której Alejandro używał do zmywania resztek tuszu.

Ich ojczyzna, Kuba, wedle nauk Juany, była królestwem kwitów, biurokratycznym labiryntem formularzy, odbijanych po trzykroć przez kalkę kopii – światem, w którym nowicjusz może poruszać się jedynie dzięki sprytowi i dokładności. Zwłaszcza dokładności, jak to było w wypadku Juany, szkolonej w wymalowanych na biało podziemiach budynku, z którego górnych pięter dało się dostrzec mury Kremla.

– Widzę, że ten starzec cię przeraża – powiedział Alejandro.

Nauczył się od Juany tysiąca sztuczek, jakie można robić z użyciem papieru, kleju, znaków wodnych i pieczęci, magii, którą czyniła w zaimprowizowanych ciemniach, i jeszcze bardziej mrocznych tajemnic z wykorzystaniem nazwisk zmarłych dzieci. Zdarzało się, że Tito nosił nawet całymi miesiącami rozpadające się portfele pęczniejące od dokumentów stworzonych przez Alejandra, aby usunąć z nich jakikolwiek ślad nowości. Nigdy jednak nie dotknął żadnej pieczołowicie złożonej kartki, którą ruch i ciepłota jego ciała miesiącami uwiarygodniały. Kuzyn wyjmował je potem spomiędzy poplamionych skórzanych okładek, korzystając z jednorazowych rękawiczek, jakby w obawie przed klątwą nieżyjącego właściciela.

– Nie – odparł Tito. – On mnie nie przeraża.

Ale wcale nie był tego pewien. Strach zdawał się mieć z tym coś wspólnego, lecz nie starca się obawiał.

– A może powinien, kuzynie.

Siła magii Juany słabła, Tito dobrze to wiedział; zabijał ją postęp technologiczny i coraz większe przywiązywanie wagi przez władzę do „bezpieczeństwa”, co tak naprawdę oznaczało kontrolę. Rodzina nie liczyła już tak bardzo na umiejętności Juany, zdobywając większość dokumentów – tak uważał Tito – od innych ludzi, tych, którzy lepiej przystosowali się do aktualnych potrzeb. Alejandro, wedle wiedzy kuzyna, wcale tego nie żałował. Mając trzydziestkę na karku, o osiem lat więcej niż Tito, traktował życie w rodzinie co najmniej z mieszanymi uczuciami. Rysunki blaknące w oknie mieszkania Alejandra świadczyły o tym najdobitniej. Facet prześlicznie rysował niemalże w każdym stylu i Tito wiedział, choć nigdy o tym nie rozmawiali, że Alejandro zaczął przenosić subtelności magii ciotki Juany do świata wielkomiejskich galerii i kolekcjonerów.

– A Carlito? – Alejandro wspomniał imię wuja, ostrożnie podając Titowi białą miseczkę pełną gęstego, pachnącego wywaru. – Co Carlito mówił na jego temat?

– Że zna rosyjski. – Rozmawiali teraz po hiszpańsku. – A jeśli odezwie się do mnie po rosyjsku, mam odpowiadać w tym samym języku.

Alejandro uniósł brew ze zdziwienia.

– No i że znał naszego dziadka w Hawanie.

Kuzyn zrobił marsową minę; chińska porcelanowa łyżka zamarła tuż nad powierzchnią zupy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin