Bunch Chris - Ostatni Legion 01 - Ostatni Legion.pdf

(837 KB) Pobierz
Chris Bunch
Chris Bunch
Ostatni Legion
(Last Legion)
Przekład: Radosław Kot
Dla
Dona i Carol McQuinnów
Megan Zusne i Gary’ego Lothiana
Jima Fiskusa
Oraz oczywiście, bo jakby inaczej,
Tego prawdziwego Bena Dilleya
I prawdziwego Jordana Brooksa
1
Ross 248/planeta Waughtal/Primeport
Aleją wolno przeleciał policyjny ślizgacz. Za jego szybami mignęły blade twarze glin.
Patrzyli z całkowitą obojętnością prosto przed siebie. Baka, pomyślał Njangu Yoshitaro.
Odprowadził sukę spojrzeniem. Oznakowany czerwonymi pasami antygraw wzniósł się i
przeleciał nad kopułą na zakręcie ulicy. Co za głupcy.
Njangu nosił brunatne spodnie, tunikę w tym samym kolorze oraz kominiarkę. Opuścił ją
teraz na twarz, poprawił ułożenie otworów na oczy i ruszył aleją. Była zupełnie pusta i jasno
oświetlona. Tylko niektóre witryny sklepów były ciemne, na większości światło uka-zywało
ustawione w różnych pozach manekiny, meble i mnóstwo szpanerskiej elektroniki.
W dzielnicy Yoshitara podobne cacka miewali tylko ci, którym udało się je ukraść.
Njangu przemknął na drugą stronę ulicy do wzmocnionych stalą gładkich drzwi. Szybko
ustalił, że są zamknięte na zamek Ryart model 06. Nie najtrudniejszy, ale i nie taki łatwy do
sforsowania. Cztery klawisze numeryczne. Będzie miał trzy szansę, zanim zamek zablokuje
się albo uruchomi alarm. Jedno albo drugie, zależnie od budżetu albo i natężenia paranoi
właściciela sklepu. Spokojnie, najpierw najłatwiejsze. Ustawienie fabryczne to 4783.
Spróbował, bez skutku. Wydaje mu się, że jest sprytny, pomyślał o właścicielu. Ale jego
sprzedawcy czasem otwierają te drzwi. Może numer posesji to 213. Zero na pierwszym czy
na drugim miejscu? Raczej na pierwszym.
Wybrał kombinację. Drzwi otworzyły się z cichym szczęknięciem.
Wcale nie taki sprytny.
W wysłanym grubym dywanem pomieszczeniu stało ponad dziesięć otwartych skrzy-nek.
Leżące w nich na wpół świadome klejnoty odbijały wpadające z ulicy światło. Poruszały się
z wolna niczym węże i spowijały pomieszczenie w zmienny, kalejdoskopowy blask.
Wyciągnął z kieszeni komunikator, przycisnął na dłużej guzik transmisji, a potem raz krótko i
znowu długo. Ku otwartym drzwiom sklepu pobiegło cicho z pół tuzina cieni.
Yoshitaro wymknął się na ulicę i nawet się nie obejrzał. Potem spotka się z pozostałymi i
odbierze swoją działkę.
Trzy przecznice dalej skręcił w ciemną uliczkę, zdarł kominiarkę z głowy, zdjął ręka-wiczki i
wepchnął to wszystko do torby u pasa. Ruszył szybkim krokiem. Zwykły, smukły i wysoki
młodzieniec, który zasiedział się gdzieś do późna i spieszy się do domu, do łóżka.
W alei za jego plecami huknął strzał. Jeden, potem drugi i trzeci. Ktoś krzyknął, ktoś inny
wrzasnął. Rozległ się metaliczny głos z megafonu. Z tej odległości nie rozróżniał słów, ale
takim tonem mogli odzywać się tylko stróże prawa. Cholera!
Njangu sięgnął do pasa i wyjął oprawną w skórę książkę. Zamknął kryjącą już tylko
złodziejskie akcesoria torbę i wepchnął ją pod zaparkowany obok chodnika pojazd.
Kiedy
zamknęli świątynię? Godzinę... nie, półtorej godziny temu. Spóźniłeś się na
ostatnią kolejkę,
co? Tak, i wstąpiłem do baru, żeby coś przekąsić. I wziąłem kanapkę. Proszę, mam
jeszcze
opakowanie w kieszeni. Taa... Gra, będzie dobrze.
Oby. Oby naprawdę zagrało.
Światło szperacza znalazło go dopiero dziesięć przecznic dalej, w połowie drogi na drugą
stronę ulicy. Od razu wystrzelili liny. Jedna owinęła mu się w pasie, druga przycisnęła ręce do
tułowia. Upadł. Gdy obrócił się na bok, ujrzał podchodzące coraz bliżej nogi, a nad nimi zarys
blastera.
- Nie ruszać się - powiedział brzmiący metalicznie szorstki glos. - Zostałeś
zatrzyma-
ny przez funkcjonariusza policji Federacji jako podejrzany o stworzenie
zagrożenia dla życia
i bezpieczeństwa publicznego. Każda próba oporu zostanie uznana za zamach na
przedstawi-
ciela organów porządkowych.
Posłuchał.
- Dobrze. Najlepiej nawet nie oddychaj. - Głos nabrał niemal ludzkiego odcienia.
-
Hej, Fran. Mamy go.
Z suki wysiadła kolejna para nóg.
Njangu poczuł kopnięcie w plecy, jego śniadą twarz omiótł promień latarki.
Jeden z gliniarzy pociągnął żylastego młodzieńca za pęta i postawił go na nogi.
Yos-
hitaro był wyższy od obu mężczyzn.
- Domyślam się, że nie miałeś nic wspólnego z tą małą robótką w B&E na Giesebech-strasse,
co? Dziesięć minut temu cię tam nie było?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - odparł Njangu. - Taa. I pewnie nie znasz nikogo
takiego jak Lo Chen, Peredur albo Huda? To paru twoich kumpli, których przyskrzyniliśmy.
Yoshitaro zmarszczył czoło, udając, że wysila pamięć, i potrząsnął głową. - Ciekawe, czy
wpadłeś w oko kamerze? - rzucił wesoło gliniarz. - Ale to i tak bez znaczenia, bo znaleźliśmy
przy tobie to. - Wyjął z buta kieszonkowy blaster. - Co zamierzałeś z nim zrobić?
- Nigdy wcześniej go nie widziałem - zapewnił go Njangu, przeklinając w duchu swoją
głupotę. Sam im się wystawił.
- Teraz już widzisz - powiedział drugi policjant. - Wypadł ci zza paska, gdy cię złapa-liśmy.
Kiepsko będzie, Yoshitaro. Naruszenie godziny policyjnej, pobyt bez zezwolenia poza swoją
dzielnicą, posiadanie broni palnej, którą na dodatek próbowałeś na nas wyciągnąć.
- Próbował, próbował, sam widziałem - rzucił pierwszy gliniarz.
- Więc jeszcze usiłowanie morderstwa. Starczy z nawiązką, nie sądzisz?
Njangu zachował obojętny wyraz twarzy.
Gliniarz wbił mu pięść w żołądek, patrząc z przyjemnością na jego twarz. Njangu zgiął się
wpół i runął do przodu, obracając się tak, aby paść na ramię. Gdy już leżał, machnął nogami,
trafiając w łydki policjanta. Zaskoczony gliniarz krzyknął z bólu i runął jak długi.
Upuszczona latarka odtoczyła się na bok, plama światła zatańczyła po ciemnych fasadach
budynków.
Yoshitaro próbował uklęknąć i postawił nawet jedną stopę, gdy doskoczył do niego drugi
gliniarz. Njangu zobaczył zmierzającą ku jego twarzy pięść w rękawicy. Chwilę później
przestał widzieć cokolwiek.
- Chyba nie mamy się za bardzo nad czym zastanawiać - powiedziała kobieta
o surowym wyrazie twarzy i spojrzała ponownie na trzy ukryte przed spojrzeniem
Yoshitara
monitory. - Wszystkie dowody świadczą przeciwko tobie, a twój obrońca z urzędu
przyznał,
że nie może ci nijak pomóc.
Posiniaczone oblicze Njangu pozostało nieruchome.
- Masz niezły dorobek jak na osiemnaście lat - ciągnęła kobieta. - Chyba szczęśliwie się
złożyło, że nie zdążyłeś na czas wyciągnąć tej broni. - Zamilkła na chwilę.
Czy masz co-
kolwiek do powiedzenia, Stefie Yoshitaro?
- Nie używam już tego imienia.
- Rozumiem. Dobrze, Njangu Yoshitaro.
- To brak szacunku wobec sądu - upomniał go głośno przysadzisty przedstawiciel
po-
licji.
Sędzina dotknęła jakichś sensorów.
- Spory i nieciekawy dorobek - mruknęła. - Zacząłeś, gdy miałeś trzynaście lat. Co się z tobą
stało, Njangu? Akta twojej rodziny nie świadczą o tym, abyś miał jakieś powody do takiej
zmiany.
Nie mają prawa. Matka nigdy nie wychodziła z domu posiniaczona. Zawsze czekała, aż sińce
zejdą. Stary kupował sobie prochy po całym mieście. Czasem pichcił własne. Marita prędzej
by umarła, niż powiedziała komukolwiek obcemu o nocnych wizytach tatusia. Nie, nie
miałem żadnego powodu, aby przestać być chłopcem z dobrego domu. - Cóż, masz więc coś
do powiedzenia? Jakieś okoliczności łagodzące? Ciążą na tobie bardzo poważne oskarżenia, i
to niezależnie od sprawy rabunku u Van Cleefa, który przepro-wadziłeś razem ze swoimi
kolegami z gangu. Chociaż wy nazywacie się chyba inaczej.
Cokolwiek powiem, i tak nie dotrze, pomyślał.
- Biorąc pod uwagę twój wiek, mogę ci przedstawić dwie możliwości do wyboru -
powiedziała oficjalnym tonem sędzina. - Pierwsza to oczywiście uwarunkowanie.
Uwarunkowanie? Odzywający się w głowie głos powtarzający aż do śmierci, co robić.
Nie pluj na chodnik, Yoshitaro. Nie pij. Nie bierz prochów. Pracuj ciężko. Nie krytykuj Fede-
racji. Gdy policjant spyta, odpowiedz mu uprzejmie i niczego nie ukrywaj. Gwarantowana
praca, strumienie cudzych kredytów przepływających przez ręce i żadnej myśli, aby zgarnąć z
tego trochę dla siebie, bo głos by się pogniewał. Nie, uwarunkowanie to kiepski pomysł.
- Druga możliwość to Życie.
Na tej więziennej planetoidzie nie może być o wiele gorzej niż tutaj, w Primeport,
przemknęło mu przez głowę.
- Masz pół godziny na podjęcie decyzji. Proszę odprowadzić aresztanta do celi.
Strażnik podszedł do Njangu, który już stał.
- Znam drogę.
- Poczekaj! - Sędzina otworzyła jeszcze jakiś dokument i spojrzała na ekran. - Prawie bym
zapomniała, że jest i trzecia możliwość, Yoshitaro. Kilka dni temu dostaliśmy pewne pismo z
wyższej instancji. Chociaż wątpię, czy w ogóle zechcesz wziąć to pod uwagę.
2
Capella/Świat Centralny
Alban Corfi, odpowiedzialny za sektor Elis oficer zaopatrzenia przydzielony do Sekcji
Światów Nierozwiniętych, był z natury ostrożny. Dwa razy przeczytał rozkaz, nim pokiwał
głową i spojrzał na swojego przełożonego, szefa Wydziału Zaopatrzenia, Pandura Meghavar-
ne.
- Bardzo niezwykłe, sir - zgodził się. - To już chyba trzydziesta prośba o uzupełnienia i
wsparcie logistyczne wystosowana w tym roku przez Grupę Uderzeniową Szybka Lanca?
Swoją drogą, co za pretensjonalna nazwa. A stacjonują w okolicy, gdzie gwiazdy chyba gasi
się na noc...
- Dokładnie trzydziesta czwarta - sprecyzował Meghavarna. - Nie rozumiem tego, sir. Ale
może pan potrafi wyjaśnić, dlaczego wszystkim odpo-wiada się, że z braku wystarczającego
priorytetu albo sprzętu w magazynach, albo nawet z uwagi na to, że źle wypełnili formularz,
nie dostaną nic, a ci tutaj nie tylko dostają, co chcą, ale jeszcze otrzymali priorytet beta?
- Świetne pytanie, Corfi. Sam też zadałem je w paru miejscach, ale nie doczekałem się
odpowiedzi. Zostaje nam uznać, że to fanaberia ich lordowskich mości. - Cóż, sir - rzekł
Corfi, znowu spoglądając na dokument. - Czegóż zatem nasi dzielni frontowcy tak pożądają
od Konfederacji? Pewnie wyobrażają sobie, że tylko marzymy o tym, aby ich obdarować, i
pokonamy dla nich wszystkie przeszkody... jakbyśmy już teraz nie robili bokami.
Hm... - ciągnął. - Sześć jednostek patrolowych klasy Nirvana wraz z kompletem czę-ści
zamiennych i wyposażenia. Cóż, prędzej para im pójdzie uszami, nim zobaczą choć jedną.
Wszystkie, które są obecnie na linii montażowej, zostały zaklepane dla Specjalnych Oddzia-
łów Porządkowych. Priorytet alfa. Dalej, trzydzieści pięć ciężkich transportowców zdolnych
przewieźć co najmniej dziesięć kiloton na odległość tysiąca jednostek albo i dalej... O ile so-
bie przypominam, mamy nieco takich po generalnym remoncie, akurat dla nich. W
specyfikacji wymieniono pojazdy desantowe, wsparcia artyleryjskiego i tym podobne.
Niewiarygodne żądania, ale przy priorytecie beta pewnie będziemy musieli im to dać. Sporo
małych pojazdów, systemów uzbrojenia - to akurat żaden problem. Co takiego? Dwadzieścia
jednostek szturmowych klasy Nana? A skąd oni mogli słyszeć o nich na tym swoim zadupiu?
Nany nie zostały nawet jeszcze oficjalnie przejęte przez flotę. Beta, szmeta, żaden priorytet.
Nie wydaje mi się, aby to musiał być nasz kłopot...
- Proszę spojrzeć uważniej. Tutaj - powiedział Meghavarna. Corfi spojrzał i uniósł brwi.
Obok wskazanego punktu wykazu widać było skreśloną zielonym tuszem notkę: Zgoda, R. E.
- Cóż - mruknął, zawstydzony zbyt pospiesznie rzuconą uwagą. - Myliłem się. Ale jeśli on się
zgadza, to sam będzie się tłumaczył przed górą. - Prychnął głośno, dystansując się od
spodziewanej awantury. - Siedmiuset pięćdziesięciu doświadczonych ludzi. Ludzi mogą
dostać, tych mamy dość, starczy wygarnąć ich nieco więcej ze slumsów. Ale
doświadczonych? Czy on nie wie, że panuje pokój?
Meghavarna uśmiechnął się lekko.
- A transport?
- Mamy Malverna. Akurat jest doposażany. Zmarnujemy mnóstwo paliwa, ale z załogą
szkieletową... Będziemy mogli wyprawić go za jeden cykl standardowy. Albo dwa.
Albo kiedy zjawią się wreszcie te bezcenne nany.
- Dobrze - zgodził się Meghavarna. - Rozumiem, że się pan tym zajmie. - Wstał z fotela. -
Trochę się zaniepokoiłem, gdy zameldowano mi, że nie pojawił się pan jeszcze na bramce.
Pamiętam, że mieszka pan aż w Boshdam.
- Wczoraj nie próbowałem nawet wracać do domu wyjaśnił Corfi. - Zostałem w klubie. Nie
chciałem napytać sobie biedy.
- Czego chcą tym razem? - spytał Meghavarna. - Całkiem się już zgubiłem w tych protestach.
- Może chleba, może ciastek albo pierniczków. Kto ich tam wie? Zresztą czy to ważne?
- Ani trochę.
Corfi zasalutował wzorowo i wyszedł z gabinetu Meghavarny. Zjechał na główny poziom,
gdzie czekała już jego ochrona. Przejechali ruchomym chodnikiem pół mili dalej, do jego
biura.
Zdecydował, że sam dobierze załogę Malverna, i to z własnych ludzi. Cokolwiek by się
potem działo, nie powinno to się na nim zemścić, gdyż nikogo rozsądnego nie interesowało,
jakie kto dostaje przydziały w Korpusie Transportu. Tak... najpierw znaleźć posłuszną
załogę, potem podać jakiś niewinny kurs, zmienić go raz albo dwa i dopiero potem nakazać
skok na Larix. Czysta sprawa. Corfi dotarł do biura i powiedział ochroniarzom, żeby zrobili
sobie przerwę, bo nie będzie ich potrzebował co najmniej przez godzinę. Starannie powiesił
opancerzony płaszcz na antycznym ściennym wieszaku, otworzył sejf i wyjął czujnik. Omiótł
cały gabinet, ale nie znalazł nic poza dwoma standardowymi pluskwami Służby
Bezpieczeństwa. Obie były od dawna karmione nieszkodliwym bełkotem. Połączył się na
wizji z asystentem i wydał parę mało istotnych poleceń, żeby sprawdzić linię. Wciąż czysta.
Dotknął kontrolek. Ekran pojaśniał, ukazując niewielki ogród i skuloną na syntetycznym
mchu młodą kobietę, prawie że dziewczynkę. Była naga i miała popielatoblond włosy. -
Cześć, kochany - powiedziała gardłowo.
Corfi nieco się skrzywił.
- A gdyby to był dozorca?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin