Daniel Gromann
fabryka słów
Lublin 2005
Copyright © by Daniel Gromann, Lublin 2005
Copyright © by Fabryka Stów Sp. z o.o., Lublin 2005
Wydanie I
ISBN 83-89011-70-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana,
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana
mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub
magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego
przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Nickowi, Bobowi, Dave'owi i Johnowi,
których słuchałem namiętnie zawsze wtedy,
kiedy moje życie zmieniało się na lepsze.
Pierwsze świadectwo
Ta historia nie ma jednego konkretnego początku. Kiedy jednak zaczynam wspominać, moje myśli wędrują zwykle do chwili, gdy zziębnięty, skulony w pudle helikoptera rozpoczynałem podróż w nieznane. Warkot silnika głuszył wszelkie rozważania - te przyjemne o znajomym, bezpiecznym świecie i te niespokojne o najbliższych godzinach. Co chwila robiło mi się niedobrze, kiedy śmigłowiec nagłymi szarpnięciami zmieniał wysokość. Ciężkie, nabrzmiałe niebo jeszcze powiększało narastające we mnie poczucie grozy, gdy myślałem o miejscu, do którego zmierzałem. Kiedy wyczułem bardziej niż zobaczyłem pierwsze krople nadciągającej ulewy, zacząłem żałować, że w ogóle zdecydowałem się na tę podróż. I właśnie wtedy na horyzoncie zamigotały światła Kompleksu Więziennego Randall.
Wkrótce byłem w stanie ogarnąć wzrokiem kolosa, którego zdjęcia oglądałem wcześniej w Uninfcomie.
7
Z mroku wyłaniały się ponure zręby murów, najeżone wieżyczkami wartowniczymi. Ponad pasmami drutu kolczastego w wolnym, złowrogim rytmie obracały się siatki radarów, lufy automatycznych miotaczy i szybkostrzelnych działek. Zbliżałem się do najlepiej strzeżonego miejsca w Układzie Słonecznym. Liczba udanych ucieczek - zero. Procent prawdopodobieństwa udanej ucieczki - zero.
Wyskoczyłem na beton jednego z zamkniętych dziedzińców i natychmiast otoczyło mnie czterech strażników. Ulewa uderzyła już w tym czasie z pełną siłą. Byłem przemoczony, zanim przekroczyłem próg budynku.
Zaczęło się od szczegółowej kontroli dokumentów. Dalej była rewizja osobista i sprawdzanie na obecność metalu, plastikowych środków wybuchowych i promieniowania. Ruszyliśmy w głąb więzienia. Nie uszliśmy daleko. W kolejnym punkcie kontrolnym znowu dokładnie przejrzeli moje papiery, obszukali mnie i obmacali wykrywaczem metalu. Poszliśmy dalej, ale już za chwilę zamajaczyła przed nami następna bramka. Westchnąłem ciężko, posłusznie poddając się kontroli.
Setne już chyba drzwi zatrzasnęły się za mną ze złowrogim zgrzytem, kiedy prowadzący strażnik wskazał wejście do jakiejś celi i powiedział bez uśmiechu:
- Ma pan piętnaście minut.
Wszedłem do niewielkiego pomieszczenia, przedzielonego gęstą, stalową kratą. Minęła chwila, zanim zorientowałem się, że ktoś znajduje się po jej drugiej stronie. Poczułem przyspieszone bicie serca, kiedy uświadomiłem sobie, że to Ona.
8
Stara, zgarbiona kobieta siedziała nieruchomo na metalowym stołku. Rea, ostatnia królowa Tamarisk. Ostatnia władczyni, a obecnie prawdopodobnie jedyna żyjąca przedstawicielka swojego narodu. Miała imię, ale ja w myślach zawsze nazywałem ją Królową.
- Królowo - powiedziałem nieśmiało i zdziwiłem się, jak cicho zabrzmiał mój głos - przybyłem, aby prosić cię o pomoc. Usiłuję zrekonstruować prawdziwą historię wojny z twoim narodem. Odtworzyć fakty i przedstawić je obiektywnie. Potrzebuję do tego źródeł, nowych, niewykorzystanych dotąd źródeł.
Nic. Żadnej odpowiedzi. Wpatrzyłem się w półmrok, próbując spojrzeć jej w twarz. I wtedy dostrzegłem oczy. Duże, zimne i - czy było to złudzenie? - fioletowe. Nieruchome, a jednak stanowiące najżywszą część jej pomarszczonego oblicza. Emanował z nich dziwny blask, niczym tajemna siła. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy poczułem, jak jej spojrzenie prześwietla mnie na wylot.
- Królowo - spróbowałem ponownie - jestem dziennikarzem. Pisuję artykuły z dziedziny kultury dla The Solar Times, ale nie przyjechałem tutaj służbowo. Interesuje mnie historia Tamarisk i bardzo zależy mi na niezależnych materiałach, jeżeli takie w ogóle istnieją.
Znowu nic. Królowa nie poruszyła się, nic nie powiedziała. Tylko jej oczy nadal mnie przenikały.
- Uważam, że już czas, by wszyscy poznali prawdziwą historię tamtego okresu. Przedstawioną obiektywnie, a tego jak dotąd nikt jeszcze nie uczynił! - zapewniłem.
Zupełny brak jakiejkolwiek reakcji. Zapewne nie byłem pierwszym, który przybył tu w nadziei wyciągnięcia czegoś z
9
owianej ponurą legendą postaci. Królowa ignorowała mnie całkowicie. Prawdę mówiąc, wcale się jej nie dziwiłem.
- Królowo - postanowiłem sięgnąć po mój jedyny atut - jestem zainteresowany całą sprawą również osobiście. Mój ojciec był członkiem ekspedycji wysłanej do Tamarisk.
Bardzo się zawiodłem, oczekując jakiegoś odzewu na to osobiste wyznanie. Twarz Królowej pozostała nieruchoma. Wargi ani drgnęły.
Kolejne minuty upływały w męczącej ciszy. Biłem się z myślami, czy wyjawić przed nią moją prawdziwą tożsamość. Dopiero kiedy zamigotała lampka sygnalizująca nadchodzący koniec widzenia, zdecydowałem się postawić wszystko na jedną kartę.
- Królowo - głos mi lekko zadrżał - nazywam się Jack McDrury. Jestem synem pułkownika Jamesa McDrury'ego. Chciałbym dowiedzieć się, co naprawdę stało się z moim ojcem.
Oczekiwany błysk pojawił się w zimnych oczach. Wydawało mi się nawet, że nieznaczny uśmiech rozjaśnił pomarszczoną twarz.
- Zapamiętaj dobrze i zrozum to! – powiedziała Królowa dziwnie brzmiącym głosem.
Potem zaczęła nucić jakąś melodię. Już zaczynałem się bać, że się rozmyśliła i nic mi nie powie, kiedy usłyszałem słowa:
Z Jamajki wzięli nazwę swoją w Starym Świecie.
Gdzie ten, co dal im sławę, zwiesił głowę w trzeciej,
niech mu ziemia płytką będzie!
10
Zgrzytnęły drzwi za moimi plecami. Królowa znieruchomiała, a jej spojrzenie przygasło. Wyszedłem z celi, powtarzając w myślach zagadkowy trójwiersz. Dopiero kiedy przeszedłem przez ostatni punkt kontroli, uświadomiłem sobie, że nawet nie pożegnałem się ze starą kobietą. Nie podziękowałem też za informację, która mogła umożliwić mi odsłonięcie fascynującej mnie od dłuższego czasu tajemnicy.
Nadal lało jak z cebra, kiedy wyszedłem na płytę lądowiska helikopterów. Wsiadałem do maszyny chłostany lodowatym deszczem. Kilka minut później śmigłowiec z hukiem oderwał się od ziemi. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale rozmowa z Królową zmieniła moje życie. Mój prywatny Stary Świat został na zawsze wśród szarych, żelbetowych murów Kompleksu Więziennego Randall.
♦ ♦ ♦
Czasami, kiedy siedzę wieczorem sam, wspomnienia napływają nieproszone, niezachęcane, niepowstrzymane. Przed oczami staje mi tamten chłodny, pochmurny dzień, gdzieś pod koniec kwietnia osiemdziesiątego dziewiątego, w ostatniej fazie mojej klasy maturalnej. Stałem na wielkim dziedzińcu naszej szkoły, wsłuchując się w gwar przerwy, obserwując ludzi snujących się bez celu. Korzystałem z momentu oddechu, chwili dla siebie wśród godzin dla profesorów, średniej ocen, systemu.
Tamtego dnia rano postanowiłem, że albo zrobię to w czasie jednej z pauz, albo wcale. Że zaproszę ją na bal. Że zaproponuję dziewczynie, o której skrycie marzyłem od dwóch lat, żeby poszła
11
na najważniejszą imprezę roku jako moja „oficjalna” partnerka.
Od kilku tygodni myślałem tylko o tym, jak ją zaprosić. I nie mogłem się przełamać. Wciąż zmagałem się ze znajomym uczuciem, które zawsze towarzyszyło mi, gdy stałem na pięciometrowej trampolinie: świadomością, że właściwie to nic wielkiego i że wystarczy zrobić jeden krok, by za sekundę spokojnie wylądować w wodzie, a jednocześnie paraliżującym strachem przed tym jednym, malutkim kroczkiem. Ale kiedy dwa dni wcześniej dowiedziałem się, że odmówiła towarzyszenia na balu Tomasowi i Matty'emu, zdecydowałem, że czas spróbować. Nie wierzyłem, że może mi się udać, ale gdzieś głęboko tliła się iskierka nadziei. I wielkiego, ogromnego pragnienia.
Przez dwie poprzednie przerwy krążyłem po dziedzińcu, ale nie miałem szczęścia. Nie wyszła, na pewno nie wyszła, bo nie sposób było nie zauważyć jej jasno-blond główki. Teraz serce zabiło mi żywiej, kiedy jasne włosy mignęły po drugiej stronie na tle szarego muru.
Ruszyłem w jej kierunku, przedzierając się przez tłum rozwrzeszczanych ludzi. Przepychałem się z rozpaczliwą determinacją, czując, że z każdym krokiem przyspiesza mi tętno i słabną kolana. Wydawało mi się, że zanim do niej dojdę, całkowicie utracę zdolność mowy. Gwałtownie ominąłem jakąś rozgestykulowaną grupkę i... wpadłem na nią.
- Uhhmm... cześć - wykrztusiłem. Boże, jak głupio musiało to zabrzmieć!
- Cześć - odpowiedziała swobodnie i uśmiechnęła się. - Co słychać?
12
- Nic... tak... w sumie... dobrze – wymamrotałem i pomyślałem: Powiedz to, powiedz to, powiedz to, do cholery, musisz to teraz powiedzieć!
Patrzyła na mnie tymi swoimi zielonymi oczami, które doprowadzały do szaleństwa dziewięćdziesiąt procent męskiej połowy szkoły, i uśmiechała się. Milczenie zaczęło się dłużyć i ciążyć w powietrzu szarpanym przez chłodny, wiosenny wiatr. Nagle zrozumiałem, że jej twarzy nie wykrzywia wcale ten zwykły, na wpół ironiczny grymas, którym zniechęcała potencjalnych adoratorów, ale przyjazny, ciepły uśmiech. Zaczerpnąłem głęboki oddech i - skoczyłem.
- Chciałbym cię zaprosić na bal maturalny. Pójdziesz ze mną?
Ku mojemu zdumieniu jej twarz rozjaśniła niekłamana radość.
- Z przyjemnością!
Ostry dźwięk dzwonka sparaliżował na chwilę słyszalną sferę świata, rozcinając tamtą scenę na dwie części. Czas rozmył wspomnienia jej drugiej połowy, ale wydaje mi się, że zanim umilkł nienawistny sygnał, słońce wyszło zza chmur, nadając ciepłą, przyjazną barwę szarym szkolnym budynkom, a chłodny wiatr zmienił się w leciutką, przyjemną bryzę.
Stary świat, zgodnie z tym, co się dzisiaj mówi, był pełen przemocy, zła i niesprawiedliwości. Ci, którzy wciąż jeszcze grzebią się w dawnych latach, zdają się trwać przywiązani do niego niepowstrzymaną chęcią krytyki.
13
Podkreślają bez końca, jak źle i strasznie było kiedyś, i jak dobrze i wspaniale jest teraz. Dla większości, żyjącej chwilą obecną, pozostało zapomnienie.
Stary Świat zaczął odchodzić w przeszłość pewnego jesiennego dnia 2106 roku, w chwili gdy z podziemnych silosów wystrzelono pierwsze śmiercionośne rakiety. Ten dzień stał się cezurą, umownym końcem epoki. Wielka wojna, zwana obecnie po prostu „Wojną”, zniszczyła istniejący wówczas na świecie porządek. Broń jądrowa i krylotin spełniły najgorsze obawy kilku pokoleń naukowców i polityków: nastąpiła niemal całkowita zagłada ludzkiej cywilizacji. Miasta, kraje, całe kontynenty ginęły w falach eksplozji i promieniowania. Czas Ziemi się zatrzymał.
Pozostała oczywiście Kolonia Księżycowa - związek ludzi twardych i pragmatycznych, nawykłych do walki z przeciwnościami żywiołów - która przyjęła postawę tyle radykalną, co zbawienną. Zerwała wszelkie kontakty z jakimikolwiek ośrodkami władzy na Ziemi i ogłosiła całkowitą blokadę w stosunku do przybyszów z macierzystej planety. Posunęła się nawet do zniszczenia statków, które próbowały znaleźć na srebrnym globie schronienie przed kataklizmem. Kiedy „na dole” było już po wszystkim, Kolonia Księżycowa rozpoczęła życie na własny rachunek. Na Ziemi natomiast, co nigdy nie było tajemnicą, przetrwały gdzieniegdzie grupki ludzi. Wiodły jednak życie bez kontaktu z surowym, aczkolwiek pokojowym światem Księżyca.
Powrót rozpoczął się w roku 2142. Rekolonizacja, jak oficjalnie nazwano ten okres, rozpoczęła się od założenia skromnej osady na kontynencie dawnej Ameryki Północnej. Z biegiem
14
lat na planetę zaczęła napływać coraz większa liczba imigrantów. Odkrywali na nowo uroki spaceru po lesie, delikatnego łaskotania wiatru na twarzy czy zanurzenia się w szumiącym oceanie. Wołanie dalekiej Ziemi, na trwałe zapisane w genach, silniej niż kiedykolwiek pulsowało w żyłach potomków pierwszych osadników księżycowych.
Oczywiście pojawiały się też problemy. Członkowie istniejących w różnych punktach globu wspólnot nie zawsze odnosili się do przybyszów przyjaźnie. Od powracających z kosmosu przedstawicieli zwycięskiego nurtu cywilizacji różnił ich często język, sposób ubierania, prawa i zwyczaje, poziom rozwoju technologicznego, a przede wszystkim poczucie tożsamości. Niejednokrotnie też odmienny był ich wygląd fizyczny. Mutacje wywołane promieniowaniem sprawiały, że absurdalnie krótkie i grube kończyny, trzy piersi czy sześć palców u rąk nie były czymś wyjątkowym u osób, których rodzice lub dziadkowie przeżyli Wojnę na Ziemi. Deformacje ciała budziły w przybyszach wstręt i grozę, jeszcze potęgując nieufność istniejącą pomiędzy lokalnymi społecznościami a znajdującą się w ekspansji cywilizacją.
Wkrótce zaczęło dochodzić do konfliktów. Oddziały penetratorów poczęły docierać w odległe rejony globu w celu nawiązania kontaktu z niezależnymi grupami ludzkimi. Wspólnoty te starano się przekonać, by przyłączyły się do tworzonego od nowa systemu ogólnoświatowego, nazwanego, bardzo jeszcze na wyrost, Unią Słoneczną (zapewne jako ukłon w stronę maleńkiej kolonii na Marsie). Niektóre misje penetratorów przerodziły się w krwawe konfrontacje. Jednym z miejsc, gdzie pokojowo
15
rozpoczęta wyprawa zakończyła się masakrą, było podziemne miasto-państwo o wdzięcznej nazwie Tamarisk.
- Nic z tego nie będzie - powiedziałem zniechęcony. Od trzech godzin usiłowałem zrozumieć sens słów Królowej i byłem coraz bliższy stwierdzenia, że jej zagadka przewyższa moje możliwości umysłowe.
- Hmm... - Pamela siedziała przed ekranem ze swoim ulubionym drinkiem w ręku. Miała na twarzy wyraz skupienia, grymas koncentracji, który znałem tak dobrze i tak bardzo kochałem. Jak twierdziła, Niewinny Joe - nektar z guanabany z wódką, cytryną i odrobiną soku z różowych grejpfrutów - pomagał jej myśleć.
-...
izebel