Carey Suzanne - Spadkobiercy.doc

(474 KB) Pobierz

 

Suzanne Carey

 

Spadkobiercy

 


Rozdział 1

 

Dzień był bardzo piękny. A jednak ani błękit nieba, ani rzadkie o tej porze roku ciepło nie rozwiały ogarniającego Hattie Lawford niepokoju. Właściwie zawsze się tak czuła, gdy miała rozpocząć pracę nad nowym projektem. A może nie chodzi o strach przed nowym zadaniem? – przemknęło jej przez myśl. Może jestem obieżyświatem, który szuka domu?

Już z mostu nad rzeką Ashley, który dopiero co minęła, widać było stare domy Charlestonu. Jasne i lekkie, sprawiały wrażenie mniejszych, niż zachowały się w jej pamięci z okresu, gdy mieszkał tu jej ojciec. Od tej pory minęło jednak wiele lat.

Dla kogoś, kto jak ona przybywał z tętniącej życiem Florydy, gdzie wszystko ulegało ciągłym zmianom, te domy, których spora część pochodziła z osiemnastego wieku, stanowiły niewiarygodne zjawisko. Fakt, iż wciąż tu stały i tworzyły scenerię życia codziennego, był dla Hattie cudem trwałości.

Wiele mieszkających tu rodzin szczyci się historią równie dawną jak ich domy, ostrzegał Charley Daniels, szef Hattie, kiedy rozmawiała z nim w biurze w St. Petersburgu.

– Dziś w Charlestonie wiele się zmienia – wyjaśniał. – Ale nie wszystkim starym rodzinom się to podoba. Uważają, że najważniejszą sprawą jest ocalenie własności i tradycji dla następnych pokoleń. Taka postawa jest typowa dla ludzi takich jak Summerfieldowie... Ashe nazwał ich „braminami z Głębokiego Południa”.

Paul Ashe sam był charlestończykiem i członkiem rodziny Summerfieldów.

– To po co właściwie mam tam jechać? – spytała. – Dlaczego myślisz, że w ogóle zechcą słuchać moich rad, jak najlepiej przekształcić ich rodzinną plantację w kompleks wypoczynkowy? Nawet jeżeli rzeczywiście jest to dla nich najlepsze rozwiązanie.

– Jedziesz tam, bo takie ci dałem zadanie, moja droga – uśmiechnął się nieznacznie. – I dlatego, że spodobało mi się to, co usłyszałem od Ashe’a. Pewnie masz zresztą rację, ale gdyby udało nam się ubić interes z Summerfieldami... – przerwał, jego spojrzenie rozjaśniło się. – Shadows to skarb, nawet jeśli będziemy musieli włożyć okrągły milion w remont domu. Otrzymanie tego zlecenia dodałoby nam chwały.

Hattie wiedziała, że gdyby udało im się zdobyć prawo przebudowy posiadłości Summerfieldów, standard, jaki osiągnęłoby to miejsce, nie miałby sobie równych. Stara konstrukcja harmonijnie połączyłaby się z nową i historyczne miejsce ożyłoby.

A jednak, zagłębiając się w labirynt wąskich uliczek zabudowanych uroczymi willami, Hattie nie była pewna, czy chce, aby jej misja się powiodła. Gdyby któryś z tych domów należał do mnie, myślała, zatrzymałabym go za wszelką cenę... zwłaszcza gdyby był własnością rodziny od pokoleń. Wyobrażała sobie, jakiej mocy nabierały podobne odczucia w przypadku plantacji – jak wielkie poczucie więzi z historią i miłość do ziemi musieli odczuwać ich właściciele.

Parkując obok ogrodów White Point naprzeciwko hotelu, zaczęła rozmyślać o rodzinie Summerfieldów. Paul Ashe, który parę tygodni wcześniej przyjechał na Florydę, aby zaproponować Charleyowi pracę nad projektem, był jedynym, jak dotąd, członkiem rodziny, którego poznała. Razem ze swym kuzynem Jayem, trzydziestoośmioletnim pośrednikiem w sprzedaży nieruchomości i sześćdziesięciotrzyletnią ciotką Sarą Summerfield Ra wis, był spadkobiercą właścicielki Shadows. Mariah Ashe, młodsza siostra Paula, również uczestniczyła w spadku, ale jedynie Jay miał prawo do mieszkania w posiadłości.

Podobnie jak Hattie, Paul Ashe był architektem. Trzydziestokilkuletni, średniej budowy, miał lekko siwiejące ciemne włosy, wyraźne rysy i w sumie sprawiał sympatyczne wrażenie. Hattie nie mogła jednak nabrać do niego przekonania. Nie zjednał jej usilnym pragnieniem dysponowania rodzinnym majątkiem jeszcze przed śmiercią swej babki. Frances Summerfield bowiem wciąż żyła, chociaż prawdopodobnie niedługo już miała walczyć z rakiem.

Świadom sytuacji, Charley prosił Hattie, aby działała ostrożnie, mając wzgląd na uczucia poszczególnych członków rodziny. Takie uwagi nie były jej potrzebne. Tym, co najbardziej podobało jej się w firmie prowadzonej przez Charleya, była stosowana przez niego żelazna zasada: nie rozpoczynał on żadnych prac, dopóki wszystkie zainteresowane osoby nie czuły się zadowolone z projektu.

Sytuacja Summerfieldów była jednak wyjątkowo skomplikowana. Szalone przywiązanie, jakim Frances Summerfield darzyła rodzinną siedzibę, nie dawało jej jednak prawa do zakazania sprzedaży majątku po swojej śmierci. Ale zrobiła wszystko, aby tę sprzedaż utrudnić.

Gdyby majątek pozostał w rodzinie, Jay Summerfield, najstarszy spadkobierca, otrzymałby dożywotnie prawo rezydenta. Gdyby jednak zdecydowano się na sprzedaż, Jay musiałby się podzielić zyskiem z Sarah Rawls, Mariah i Paulem.

Pani Rawls była wygodnie urządzona, a rodzina oczekiwała, że poślubi owdowiałego sędziego, który dotrzymywał jej towarzystwa. Nie potrzebowała pieniędzy i prawdopodobnie podporządkowałaby się woli matki odnośnie Shadows. Mogła jednak zostać przekonana, że sprzedaż leży w interesie plantacji; Resorts America było w stanie przywrócić jej dawną świetność.

Siostra Paula, Mariah, nie osiągnęła jeszcze pełnoletności i nad jej majątkiem sprawował nadzór brat. Prawdziwy problem stanowił Jay Summerfield; w przypadku sprzedaży Shadows, on straciłby najwięcej.

Paul nieznacznie wzruszył ramionami, gdy Charley poruszył sprawę pozycji Jaya.

– Nie mam pojęcia, jak on się zachowa. Nie jesteśmy... w bliskich stosunkach. Jay to zagorzały konserwatysta, który zezwoli na zmiany tylko wobec braku realnej alternatywy. Sądzi, że Bóg stworzył Shadows, a dopiero później resztę świata. Ale kto wie? Jest prezesem zarządu Komitetu Odnowy Historycznej i nieraz podejmował dość liberalne decyzje.

Nie w tym przypadku, o ile instynkt mnie nie myli, pomyślała Hattie, dźwigając bagaże do hotelu. Postara się jednak spełnić polecenia Charleya. Po południu spotka się z Paulem, a rano zwiedzi plantację. Za kilka dni telefonicznie przekaże uwagi Charleyowi. Pragnęła przekonać go jednak, że gdyby zdecydował się przyjąć projekt, rozmowy z rodziną powinien podjąć dopiero po śmierci Frances.

Hattie szybko rozpakowała się i stanęła przed lustrem, by poprawić makijaż. Energicznie rozczesała kręcone, rozjaśnione słońcem włosy i spięła je w luźny węzeł. Opalona słońcem Florydy twarz nie wymagała różu, Hattie wytuszowała wiec tylko rzęsy okalające duże, zielone oczy i musnęła szminką wargi o lekko opadających kącikach.

Daleko mi do piękności, pomyślała. Wyglądam wciąż dziecinnie, mimo dwudziestu dziewięciu lat.

Wiatr rozwiewał włosy Hattie, gdy jechała wzdłuż East Battery, opuściwszy dach swego mustanga. Zgodnie ze wskazówkami Paula skręciła w lewo na stary rynek, który zdawał ciągnąć się przez kilka przecznic. Towary i sprzedawcy znajdowali cień pod stiukowymi łukami.

Zdołała znaleźć miejsce naprzeciw Henry’ego, znanej charlestońskiej restauracji. Paul czekał już w barze. Na jej widok poderwał się z miejsca.

– Mam nadzieję, że miała pani dobrą podróż. Czego się pani napije?

Hattie zdecydowała się na gin z tonikiem. Obserwowała Paula, gdy składał zamówienie i po raz kolejny ogarnęła ją myśl, że Paul niemal odpowiada jej ideałowi mężczyzny. Bogu dzięki za to „niemal”, pomyślała, patrząc na złotą obrączkę na jego lewej dłoni. Nie zniosłabym myśli, że mężczyzna moich marzeń jest już żonaty.

Nietrudno było zauważyć, że on też uważał ją za atrakcyjną dziewczynę. Spojrzał na nią ciepło, zapalając papierosa i Hattie zaczęła się zastanawiać, czy Paul zamierza ją poderwać.

– Jak się czuje pana babcia? – spytała. – Rozmawiał pan już z rodziną o projekcie?

– Najpierw drugie pytanie – uśmiechnął się. – Przygotowałem grunt w rozmowie z ciocią Sulky, jak ją nazywamy, ale nie poruszyłem jeszcze sprawy naszego projektu. Nie chcę o niczym mówić Jayowi, dopóki nie obejrzy pani plantacji. Co do babci, koniec może nastąpić w każdej chwili. Niech pani nie myśli, że jestem gruboskórny, ale to będzie dla niej najlepsze.

Nawet jeśli jest zgryźliwą, starą kobietą, troszczę się przecież o jej dobro.

Czy moja dezaprobata była aż tak widoczna?

– pomyślała Hattie .

– Nie mam co do tego wątpliwości – odpowiedziała.

– I zgadzam się, że na razie lepiej jest trzymać nasz projekt w tajemnicy. Dużo myślałam o pańskim kuzynie. Z tego, co mówił pan w St. Petersburgu, wnioskuję, że może on przeszkodzić w realizacji naszych planów. Czy mogłabym coś więcej o nim usłyszeć?

– Proszę bardzo. – Paul wzruszył ramionami. – Co chciałaby pani wiedzieć?

– Stan cywilny – odparła bez wahania. – Czy ma dzieci, które będą po nim dziedziczyć. Osobowość... czego można się spodziewać w kontaktach z nim.

– Jeśli chodzi o pierwsze pytanie, to Jay jest kawalerem. Typ samotnika. O ile wiem, jedyną kobietą, której zaproponował małżeństwo, była moja żona.

Hattie spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie umknęła jej uwagi duma Paula związana z faktem, iż zdobył kobietę, o której względy zabiegał także jego kuzyn.

Paul obserwował ją, jakby był ciekaw reakcji, jaką wywołała ostatnia wiadomość. Może spodziewał się, że Hattie zechce drążyć temat stosunków rodzinnych. To jednak nie nastąpiło.

– Nie odpowiedział pan na moje kolejne pytanie – przypomniała. – Jaki jest pański kuzyn? Spokojny? Rozsądny? Czy on w ogóle będzie chciał nas wysłuchać?

– Na wszystkie te pytania mogę odpowiedzieć: tak. Gdybym nie widział możliwości przekonania go o celowości naszych planów, nie zaczynałbym całej sprawy. Jeśli chodzi o Jaya, najważniejszą rzeczą, jaką trzeba sobie uświadomić, to fakt, że jest on arystokratą... poczynając od jaguara, a kończąc na kucykach do gry w polo, które hoduje. Bardzo poważnie traktuje tradycję. Jest przekonany, że stare rezydencje powinny pozostać w rękach odwiecznych właścicieli. I tylko świadomość, że jedynym ratunkiem dla domu może być taka firma jak Resorts America, sprawia, że ewentualnie rozważy sprzedaż Shadows.

Hattie nie odzywała się, analizując portret naszkicowany przez Paula. Coraz bardziej intrygowała ją perspektywa spotkania z owym kuzynem.

– Jak pan wie – spojrzała w końcu na Paula i swobodnie zmieniła temat – zdecydowaliśmy się przeprowadzić własną wycenę posiadłości. Chciałabym obejrzeć majątek już jutro. Wspominał pan, że mogę otrzymać klucze od furtki i głównego budynku.

– Tak, pożyczę pani mój komplet. Ale myślałem, że zwiedzimy Shadows razem i omówimy projekt utworzenia kompleksu wypoczynkowego i centrum konferencyjnego. Chciałbym też usłyszeć pani zdanie na temat przekształcenia rezydencji w klub.

Słuchając Paula Hattie wychwyciła entuzjazm i szczerość brzmiące w jego głosie. Zaskoczyło ją to, ponieważ do tej pory zdawał się kierować jedynie względami finansowymi, a teraz odniosła wrażenie, że zależy mu też na jak najlepszym wykorzystaniu rodowej siedziby. Jednak wstępną ocenę wolała przeprowadzić samotnie.

– Oczywiście oglądałam pańskie plany i uważam, że są ciekawe i twórcze – powiedziała. – Zazwyczaj jednak na pierwszy rekonesans idę sama. Będziemy mieli jeszcze mnóstwo okazji do dyskusji.

– Jak pani sobie życzy. – Paul podał jej klucze.

– Lorelei, moja żona, miała nadzieję gościć panią dziś na kolacji. Niestety, zadzwoniła do mnie przed godziną z wiadomością, że zebranie zarządu przeciągnie się do późna. Może zjedlibyśmy więc kolację tutaj we dwoje?

Hattie zdawała sobie sprawę, że zaproszenie Paula mogło stanowić pierwszy krok „ku ich lepszemu poznaniu” albo wynikało z chęci kontynuowania dyskusji o warunkach sprzedaży posiadłości. Mogło też wypływać ze zwykłej życzliwości. Właściwie powód nie był istotny. Hattie nie cierpiała jeść samotnie w nowych miejscach. Zjedli więc razem kolację, później jednak Hattie kategorycznie oświadczyła, że chce wracać do siebie.

– Mam za sobą długą drogę – powiedziała tłumiąc ziewanie. – A chcę pojechać na plantację wcześnie rano.

– Dobrze, Hattie – powiedział ze śmiechem, zamykając za nią drzwi samochodu. – Rób, jak chcesz. Nie będę ci się narzucał, dopóki nie zobaczysz Shadows. Ale obiecaj mi jedno... że jak tam przyjedziesz, poddasz się po prostu urokowi tego miejsca. Przez Sha– dows nie można przejechać obojętnie, nawet jeśli się nie jest Summerfieldem...

Hattie wspomniała te słowa następnego ranka, gdy opuściła przedmieścia Charlestonu i skręciła w Ashley River Road. Nie potrzebowała Paula ani nawet Charleya, aby wiedzieć, że Shadows nie jest jeszcze jednym z tych uroczych domów, które mijała. Widziała zdjęcie tego budynku w którejś z książek o architekturze, zanim w ogóle Paul pojawił się w biurze Charleya. Zdawała sobie sprawę, że, podobnie jak pobliski Drayton Hall, siedziba rodu Summerfieldów stanowi jeden z najpiękniejszych przykładów palladianizmu georgiańskiego w Ameryce.

Zastanawiała się, czy przywiązanie do rodzinnej siedziby, które Paul Ashe mimochodem zdradził, nie było jeszcze jedną przyczyną, dla której pragnął utworzyć tam kompleks wypoczynkowy i centrum kongresowe.

Wątpię, czy kuzyn Paula ujrzy całą sprawę w tym samym świetle, pomyślała. Nie sądzę też, abyśmy zdołali go przekonać.

Hattie zatrzymała samochód i wysiadła, aby otworzyć bramę. Chwilę później jechała szeroką, zaniedbaną aleją porośniętą dębami. Wokół słychać było głosy ukrytych w gałęziach ptaków.

Hattie zwolniła, zauroczona pięknem tego miejsca. Zatrzymała się, gdy u końca alei ukazał się dom. Jego czerwone cegły lśniły łagodnym, różowym blaskiem w promieniach słońca. Poprzedniego dnia Hattie rozmyślała o uczuciu „przyjazdu do domu”, ale nie sądziła, że dozna go właśnie tutaj. A jednak odniosła teraz wrażenie, że Shadows zawsze na nią czekało; ze swym urwiskiem, bagnami i szeroką, błękitną rzeką.

Jej oko architekta rozkoszowało się elegancją detali, odnajdywało klasyczną symetrię i równowagę konstrukcji.

A jednak wszystkie te myśli przysłoniło spontaniczne wzruszenie. Paul uprzedził ją, że dom stoi pusty, odkąd kilka lat temu Frances Summerfield przeniosła się do miasta. I teraz, patrząc na odsłonięte okna starego domu, Hattie zapragnęła objąć Shadows ramionami, przywrócić je życiu, zgłębić jego historię. I zamieszkać tu razem z ukochanym mężczyzną, podpowiedział jakiś wewnętrzny głos.

Nie ma nikogo, kogo bym kochała, pomyślała.

W tej chwili usłyszała stuk młotka. Spostrzegła też starą półciężarówkę zaparkowaną koło podwójnych, symetrycznych schodów, wznoszących się do głównego wejścia. Ktoś najwyraźniej przeprowadzał jakieś naprawy, pewnie na polecenie Jaya Summerfielda, który chciał przywrócić dom do stanu używalności. Hattie sądziła, że po śmierci babki planuje on zamieszkać tu na stałe.

Miała w portfelu wizytówkę Paula Ashe. Jeśli robotnicy będą mieli obiekcje co do jej obecności na terenie posesji, powie im, żeby zadzwonili do Paula. Nie przewidywała jednak trudności.

Próbując otrząsnąć się z marzeń, Hattie pieszo ruszyła w stronę domu. W tafli niewielkiego jeziorka ujrzała odbicie budynku, tworzące całość z olbrzymim, pewnie tysiącletnim dębem. Pomyślała nagle, że zamienić to miejsce w kompleks wypoczynkowy i klub byłoby świętokradztwem. Zrozumiała, że jeśli chce obiektywnie ocenić projekt przebudowy, musi zapanować nad emocjami. Wciąż jednak stała w miejscu snując marzenia, gdy naraz nieruchomy obraz w tafli jeziora został zakłócony. Obok niej pojawił się siwiejący mężczyzna w dżinsach i niebieskiej, roboczej koszuli. Hattie uświadomiła sobie, że nie słychać stukania młotka, doszła więc do wniosku, że stoi przed nią majster, ciekaw, co ona tu właściwie robi.

– Mogę spytać, kim pani jest i co pani tu robi?

– spytał grzecznie, potwierdzając jej przypuszczenia.

Miał miły głos.

Ale kiedy odwróciła się, aby na niego spojrzeć, zrozumiała, że mężczyzna ten na pewno nie jest robotnikiem, chociaż z pewnością umiał posługiwać się narzędziami stolarskimi.

Mimo siwiejących włosów, gęstych i prostych, nie wyglądał na więcej niż trzydzieści parę lat. Był dobrze zbudowany i miał gładką, jakby rzeźbioną twarz. W kącikach piwnych oczu kryły się drobne zmarszczki zdradzające wesołe usposobienie. Miał stanowcze, ruchliwe usta, trochę za szerokie, którym najwyraźniej nieobca była czułość czy śmiech. Hattie odniosła wrażenie, że emanuje z niego siła, ciepło i pewna wytworność. Czuł się prawdopodobnie równie swobodnie w koszulach Diora, jak i w roboczym stroju, który właśnie miał na sobie. Nie był przystojny w tradycyjnym rozumieniu, ale miał w sobie coś, czemu nie sposób było się oprzeć.

– Ta posiadłość jest zamknięta dla zwiedzających – zauważył grzecznie, a Hattie uchwyciła błysk rozbawienia w ciemnych oczach.

– Ja... – poczuła nagle, że się rumieni – mam klucz.

– Doprawdy? – spojrzał zdziwiony. – A kto był tak miły, że go pani użyczył?

– Jeden z właścicieli. – Zwilżyła wargi. – Pan Paul Ashe z Charlestonu. Jestem... jego współpracowniczką.

–  – Rozumiem. A więc musi być pani architektem?

Przytaknęła. Kim jest ten mężczyzna, zastanawiała się. Jest dobrze wychowany, a równocześnie ma w sobie coś władczego.

– Jako gość mojego kuzyna jest tu pani oczywiście mile widziana – odezwał się głębokim, miękkim głosem. – Nazywam się Jay Summerfield. Z przyjemnością oprowadzę panią i opowiem trochę o historii tego miejsca.

 


Rozdział 2

 

Hattie nie odpowiadała. A więc jednak nie zwiedzi Shadows samotnie. Zamiast Paula Ashe’a będzie miała za przewodnika jego kuzyna Jaya, tego samego Jaya, który miał się przeciwstawić projektowi zmian.

Nie powinna się dziwić. Teraz, wiedząc już, z kim ma do czynienia, Hattie zastanawiała się, jak mogła nie zauważyć podobieństwa między Jayem a Paulem. Paulowi jednak brakowało tej nieokreślonej siły, którą spostrzegła u jego kuzyna. Porównanie tych dwóch mężczyzn przypominało wychwytywanie różnic między dziełem sztuki a imitacją. Jay Summerfield budził też zaufanie.

A jednak Hattie poczuła się niepewnie na wieść, kim jest nieznajomy. Zgodziła się nie rozmawiać z Jayem na temat projektu, dopóki nie przeprowadzi wyceny Shadows. Znalazła się więc w trudnym położeniu, ponieważ nie wyjawiła charakteru swej wizyty.

Muszę mu powiedzieć prawdę, pomyślała. To nie będzie miłe.

– Nie dosłyszałem pani nazwiska – powiedział, biorąc ją pod rękę.

– To dlatego, że go panu nie podałam. – Hattie z trudem stłumiła śmiech. – Nazywam się Harriet Lawford i pracuję dla Resorts America. Jak pan widzi, nie jestem szpiegiem na usługach związków zawodowych.

– Informacja o jej miejscu pracy zdawała się jednak do niego nie docierać.

– Może jest więc pani toryską – zastanawiał się, patrząc na nią z uśmiechem. – Przez Shadows przewinęli się już różni szpiedzy.

To był najwłaściwszy moment, aby powiedzieć mu, że może co prawda niezupełnie szpiegowała, jednak nie pomyliłby się zupełnie, gdyby tak właśnie sądził. Ale dotyk jego ramienia działał na nią tak, że nie była w stanie nic powiedzieć.

– Mieszkałam kiedyś w Anglii – wyznała. – Sam musi pan zdecydować, czy jestem niebezpieczną osobą, czy nie.

– Musiałbym w takim razie lepiej panią poznać – Jay roześmiał się. – Instynkt mi podpowiada, że jest pani niebezpieczna, choć w innym sensie. W każdym razie oprowadzę panią, ponieważ zakładam, że jest pani wielbicielką architektury palladiańskiej.

– Przynajmniej w tej sprawie się zgadzamy – podsumowała łagodnie, dając się prowadzić przez trawnik na tyły domu.

Powiedz mu, podpowiadał wewnętrzny głos. Może ci być potem bardzo przykro, jeśli tego nie zrobisz.

Przecież nie skłamałam. I powiem mu... dziś, zanim odjadę. Ale czuję, że spotkałam mężczyznę, na którego czekałam od lat. I chcę jego towarzystwa, choćby przez krótką chwilę. Potem może mnie wyrzucić. Ale... zawsze też mogę mieć nadzieję, że poprosi, abym została.

– Pomyślałem, że może zechce pani obejrzeć Shadows od strony rzeki, zanim wejdziemy do środka, panno Lawford. – Jay Summerfield prowadził ją po spadzistych kamiennych stopniach do ogrodów i w stronę dwóch sztucznych jezior otoczonych przez pola ryżowe, dziś już nie uprawiane. – Czy mogę zwracać się do pani Harriet?

– Harriet to moja cioteczna babka, a ja jestem Hattie – odpowiedziała z uśmiechem. – Co to za cudowny zapach, przypominający woń dojrzałych moreli?

– Herbaciane oliwki. Jedne z najstarszych krzewów w całej posiadłości.

Przystanęli bez słowa, spoglądając w górę na dom. Widzieli go takim, jakim ukazywał się gościom przybywającym drogą wodną. Hattie, która pisała pracę dyplomową z wczesnoamerykańskiego budownictwa, nie zaskoczył fakt, że Shadows miało dwie równorzędne fasady; jedną zwróconą ku rzece, drugą ku drodze. W połowie osiemnastego wieku, gdy dom został zbudowany, Ashley River Road nie była wiele większa niż szlak indiański, a rzeka stanowiła główną arterię komunikacyjną.

Jay Summerfield opierał lekko rękę na jej ramieniu i Hattie kątem oka spostrzegła, że skóra jego dłoni i palców jest stwardniała, jakby sam wykonywał wiele prac renowacyjnych. Ale zaraz potem zwróciła całą uwagę ku domowi, chłonąc jego czar, jak radził Paul, podziwiając klasyczny kształt złamany jedynie dwupiętrowym portykiem z doryckimi i jońskimi kolumnami. Uważnie śledziła prosty i elegancki fronton. W porównaniu z innymi domami, jakie widziała, a które pochodziły sprzed wojny domowej, Shadows wydawało się niemal małe.

Jay zdawał się czekać na jej reakcję.

– To byłoby trywialne powiedzieć, że jest tu pięknie – odezwała się w końcu. – Traktując sprawę z zawodowego punktu widzenia, mogłabym wyliczyć szczegółowo jego zalety. Ale... już to przecież słyszałeś, prawda? Może bardziej by cię zainteresowało, co poczułam przyjeżdżając tutaj?

– Bardzo by mnie zainteresowało, panno Lawford – odpowiedział, a w jego oczach pojawiły się iskierki.

– H a t t i e – przypomniała łagodnie. – Pewnie pomyślisz, że jestem szalona, ale kiedy ujrzałam ten dom po raz pierwszy, zapragnęłam otoczyć go ramionami. Miałam wrażenie, że on czeka na kogoś, kto znów napełni jego wnętrze marzeniami i śmiechem... ożywi przeszłość codziennym życiem. I przez chwilkę, tam na drodze, zapragnęłam być tą osobą.

Hattie nie potrafiłaby określić, co wyrażało spojrzenie Jaya. Nie odezwał się jednak.

– Widzisz? – Hattie roześmiała się. – Mówiłam, że uznasz mnie za nienormalną.

Powoli potrząsnął głową. Stali tuż koło siebie i do Hattie doleciał nagle zapach wody po goleniu, której Jay musiał użyć wiele godzin wcześniej. Nagle pomyślała, że mógłby ją pocałować. I chociaż tego nie uczynił, w jego przeciągłej, charlestonskiej mowie dała się słyszeć wyraźna ciepła nuta, kiedy się w końcu odezwał.

– Nie jesteś szalona. Nie masz pojęcia, ilu ludzi mówiło mi, zechciałoby „naprawić” Shadows, uczynić z niego elegancki dom, nadający się do reklamy w folderach. Lecz przeważnie nie rozumieli oni, ile takie miejsce znaczy dla wszystkich dusz, które tu znalazły schronienie.

– Zwłaszcza dla Summerfieldów.

-Zwłaszcza. – Uśmiechnął się. – Ludzie są jedynymi zwierzętami, które nadają romantycznego charakteru miejscom zamieszkania.

Hattie odpowiedziała uśmiechem. Podobało jej się to, co mówił i fakt, że nie krył swych myśli. A poza tym podobał jej się on sam. Zdawała sobie jednak sprawę, że bliższe stosunki między nimi nie mogłyby oznaczać zwykłego romansu.

Być może Jay też to rozumiał i dlatego właśnie określił ją jako „niebezpieczną”. Niestety, przyjechała tu, aby namówić go do realizaq’i projektu, który miał na zawsze pogrzebać jego marzenia. I dlatego trudno było jej grać rolę osoby, która je akceptuje.

Nie, pomyślała, to nie tak. To, co powiedziałam, płynęło prosto z serca, chociaż później Jay nigdy mi w to nie uwierzy.

Uwierzysz mi? Patrzyła na niego pytająco, mrużąc oczy w świetle słońca. Milczenie między nimi przeciągało się.

– Ależ jesteśmy gadatliwi, Hattie – odezwał się w końcu Jay. – Chociaż żadne z nas nie odezwało się ani słowem.

– Nie każ mi formułować pytania. Po prostu odpowiedz: tak.

Jay roześmiał się i objął Hattie jedną ręką.

– Bez względu na to, w co się pakuję?

– Właśnie dlatego.

– W takim razie mówię „tak”. A teraz tylko od ciebie zależy, czy odpowiesz na moje nie wypowiedziane pytanie.

– Co byś chciał usłyszeć: „tak” czy „nie”? – Hattie udawała, że się waha.

Jay zmarszczył lekko brwi, jak wówczas, gdy pytał, kto jej dał klucz. Skrywane rozbawienie taiło się w kącikach ust.

– Powiedz po prostu coś pasującego do sytuacji.

– Dobrze. „Tak” do niej pasuje. Skinął lekko głową i spytał:

– Chcesz usł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin