Loreley - Ruchome Piaski.docx

(160 KB) Pobierz

 

 

Loreley

 

RUCHOME PIASKI


 

 

 

 

 

 

Teraz, gdy w ruchomych piaskach tonę

I kiedy cała przeszłość przed oczami

Rozumiem, rozumiem swój błąd

Lecz cofnąć się nie mam szans

 

Kiedy ziemia niknie pod nogami

I gdy już wiem, że mogłem wszystko zmienić

Rozumiem, już rozumiem swój błąd

Lecz za późno już [1]

 

 


Prolog

 

Chciał biec, uciec, znaleźć się jak najdalej od tego miejsca i tych ludzi. Niemal nie potrafił złapać oddechu. Miał wrażenie, że wyciągają się ku niemu tysiące rąk, a każda chce go dotknąć i przytrzymać choć przez chwilę. Nie potrafił się odgonić od tych dłoni, w większości ozdobionych srebrną biżuterią, która połyskiwała w promieniach porannego słońca; nie umiał obronić się przed ich nachalnością.

Krzyk. W jego uszach narastał krzyk i okropny pisk, wzbierający na sile z każdą sekundą, przecinający powietrze, wydobywający się z setek gardeł. Świdrował w umyśle, wdzierał się w każdą komórkę ciała, wywołując jej drganie.

Był sam. Samotnie przedzierał się przez nie znający żadnych granic tłum nastolatek. Próbował wołać, krzyczał „Saki! Saki!”, ale nikogo nie było. Gdzieś w oddali mignęła mu bordowa czapeczka Toma, jednak brat był już daleko.

Był sam, zdany na łaskę i niełaskę tych dziewczyn.

Błyskały flesze aparatów, w górę wznosiły się telefony komórkowe, dłonie wyciągały się ku niemu, ściskając kartki papieru, notesy i płyty, gestem tym prosząc o autografy. O tysiące autografów i zdjęć, których rozdanie zajęłoby cały dzień.

Potknął się, ale nie upadł. Na szczęście, bo wówczas na pewno by się na niego rzuciły. Tłum zdawał się gęstnieć z każdą sekundą. Pojedyncze kroki sprawiały niewyobrażalną trudność. Nawet czarny bus – cel, do którego zmierzał – zniknął. Wokół tylko owo wrzeszczące kotłowisko.

„Zostawili mnie”, pomyślał zrozpaczony i jednocześnie wściekły. „Zostawili mnie na ich żer…!”

Chciał wrzeszczeć, ale do tego potrzeba powietrza, którego nie był w stanie zaczerpnąć. Dusił się. Dziesiątki dłoni już go chwytały; jedna targnęła kurtkę, druga złapała za włosy. Zdołał się wyrwać. Tym razem jeszcze zdołał, ale czy następnym też mu się uda? Czy obroni się przed kolejnymi dotknięciami i próbami pochwycenia? Chciały go mieć, każda z nich pragnęła go na własność. Ale ich były setki, on jeden.

Zostawcie mnie! Zostawcie! – krzyczał. Na próżno. Nie reagowały. Uniesione obecnością idola przestały zwracać uwagę na cokolwiek. Liczył się tylko ON i to, by go dotknąć, by poczuć fakturę jego skóry albo miękkość włosów. Choćby przez sekundę.

Krzyk. Okropny, ogłuszający krzyk. I śmiech.

Ktoś śmiał się przerażająco, zanosił spazmatycznym, dzikim chichotem.

Sam tego chciałeś, sam tego chciałeś – przez ów śmiech przebijały się słowa, nie wiadomo kogo. Kogoś. – Zapłać za sławę…!

NIE!!!

To nie moja wina! – próbował odkrzyknąć, choć nikt go nie słuchał. – Ja nie chciałem tak! Nie tak!

Głos nadal śmiał się. Coraz głośniej, coraz przeraźliwiej.

Zapłać za darowaną sławę, kukiełko…!

Rozdział pierwszy

DARK SIDE OF LIFE

 

Bill… Bill, obudź się!

Już od dobrych kilkunastu sekund szarpię go lekko za ramię, usiłując wybudzić z koszmaru.

Wzdycham mimowolnie.

Znowu to samo. Kolejna noc z rzucaniem się po łóżku i niezrozumiałym bełkotem, po której nieuchronnie nadejdzie ranek, kiedy to jego pościel będzie wyglądała jak pobojowisko, a on sam wstanie bardziej podobny do zombie niż do człowieka.

Bill, obudź się…

Podnosi się gwałtownie, nerwowo rozglądając po pokoju, jakby nie wiedział, gdzie jest. W końcu zatrzymuje wzrok na mnie.

Tom…?

Ja… Miałeś zły sen.

Siedzi chwilę, taki sam oszołomiony, po czym bezwładnie opada na poduszki, przymykając oczy.

Patrzę i choć jest ciemno dokładnie widzę zarys jego sylwetki. Leży, zarzuciwszy rękę na twarz. Oddycha szybko.

Bill, wszystko w porządku?

Nie odpowiada od razu. Dopiero po chwili podnosi się, siadając na łóżku i tak skłaniając głowę, że włosy zasłaniają mu twarz. Wygląda, jakby ktoś położył mu na barkach ogromny ciężar. Chcę go pogłaskać po głowie, ale w ostatniej chwili cofam rękę. Sam nie wiem, czemu…

Nic nie jest w porządku, Tom – odzywa się cicho.

Znowu złe sny? – Po co ja w ogóle pytam?

– Nie mogę spać, a jak zasypiam, to mam koszmary.

Ma je nie od dziś. Bill ogólnie nie lubi nocy, a odkąd zaczęły go męczyć jakieś okropne sny, w ogóle nie przynosi mu ona ukojenia. Dlatego też uparłem się, że w czasie trasy chcę spać z nim w jednym pokoju. Początkowo marudził, ale nie ustępowałem, więc skapitulował. Braliśmy w hotelach dwuosobowe pokoje.

Spałem więc zawsze jak zając pod miedzą, podświadomie nasłuchując, czy Bill znów nie mamrota przez sen i nie rzuca się po łóżku. Męczyło mnie to, ale… no, on był ważniejszy. Dlaczego? Nie wiem, tak po prostu czułem, i już.

Głaszczę go delikatnie po nagim ramieniu, chcąc dodać mu choć odrobinę otuchy. Chcę po prostu, żeby wiedział, że jestem.

Patrzy na mnie smutno, nic nie mówiąc. Nie wiem, czemu, ale nagle czuję pragnienie przytulenia go. Przecież to mój brat. Chyba nic się nie stanie, jeśli…

Nie wytrzymam tej trasy, Tom – jego słowa wyrywają mnie z myśli. – Ciągle jestem zmęczony. Nie dam rady.

Dasz, Bill. Pomogę ci.

Wydaje mi się, czy lekko prychnął? Nie wierzy mi…? Przecież ja zawsze jestem dla niego, na każde zawołanie. Jak mówię, że pomogę, to pomogę! Co prawda za nami dopiero sześć koncertów, a przed… nawet nie wiem, ale dużo.

Boże, jakie to wszystko trudne…

Jak będzie bardzo źle, to zagramy koncerty za granicą, a niemieckie się przełoży i…

Nie – przerywa. Ton ma zupełnie inny niż wcześniej. – Jakoś sobie poradzę. Muszę… Nie będę przez jakieś sny rezygnował z trasy… Idź spać, Tom, już wszystko okej.

Jesteś pewien?

Tak, tak, okej.

Wzdycham. Te nagłe zmiany nastrojów też są dla Billa ostatnio charakterystyczne. Raz euforia i dzika energia, zaraz potem dół. I tak w kółko.

Przyszło mi kiedyś na myśl, czy on czasem nie sięga po narkotyki. Wystraszyłem się tej ewentualności. No bo przecież jak to – mój brat i prochy? Nie do pomyślenia! Mimo to wolałem dmuchać na zimne. Czując się z tym wyjątkowo paskudnie, przeszukałem potajemnie jego rzeczy, jednak nic nie znalazłem. To mnie trochę uspokoiło, ale tylko trochę. Bo zachowanie Billa…

Porozmawiać z nim się nie odważyłem. Pewnie by się wściekł, że robię z niego ćpuna.

Może to faktycznie tylko zmęczenie…?

Śpij dobrze – uśmiecham się do niego lekko. Fałsz jest w tych słowach?

Idę do swojego łóżka, zagrzebuję się w pościeli i udaję, że śpię, ale tak naprawdę bacznie obserwuję, co robi Bill. A on odczekuje chwilę, po czym sięga pod poduszkę, wyciągając stamtąd coś. Zamieram. Ale nie, to nie to, czego się bałem. Mimo ciemności dostrzegam znajomą białą fiolkę. Tabletki nasenne.

Połyka chyba kilka.

Faszeruje się nimi co wieczór; wątpię, czy bez ich pomocy w ogóle byłby w stanie zasnąć. Niby się z tym kryje, ale ja i tak wiem.

 

Taaak, no i co z tego, że wiedziałem, skoro nie robiłem nic, by już wtedy mu pomóc. Kochałem go, a nie robiłem kompletnie nic, by próbować ochronić go przed bagnem, na dno którego sam postawił pierwszy krok. Nawet nie spostrzegłem kiedy.

 

*

 

Leżę i gapię się w ciemny sufit. Wydaje mi się, że coś po nim pełza, ale może to tylko moja wyobraźnia? No bo jak po suficie może łazić coś większego niż owad, zwłaszcza w ekskluzywnym hotelu? Na wszelki jednak wypadek odwracam głowę.

Tom śpi. Poprawka: udaje, że śpi. Znam go, w końcu to mój brat. Starszy o dziesięć minut, a zachowujący się jakby był moją matką, nianią i starszą siostrą w jednej osobie. Wiem, że nasłuchuje co robię. Pewnie widział też, jak zażywam tabletki nasenne, ale nie obchodzi mnie to. Bez nich nie zmrużyłbym oka.

Kiedy one zaczną działać? Chcę już odpłynąć, nie myśleć. Mam nadzieję, że nic mi się nie przyśni. Marzę, żeby wpaść w jakąś czarną dziurę, gdzie nie będzie wrzeszczących fanek i tłumów; gdzie nie będzie czasu.

Nienawidzę snów. Tych wszystkich koszmarów, w których próbuję biec, a nogi mam jak z ołowiu; w których uciekam, a ktoś goni mnie bez ustanku, śmiejąc się tak, że bębenki w uszach bolą. Nienawidzę łap wyciągających się w moją stronę.

Chcę się znieczulić.

Spoglądam ponownie w sufit. To coś, co poprzednio po nim łaziło, podpełzło teraz do ściany i zaczyna się po niej ześlizgiwać w dół. Nie boję się. Może mnie nawet zeżreć, nie zależy mi. Oprócz kilkuset tysięcy fanek – i może jeszcze Toma – nikt by się nie przejął. Przecież nikt mnie naprawdę nie kocha.

Wpadam w paranoję...? Nie, to chyba te prochy. Zaczynają działać. Oby, przecież pojutrze kolejny koncert. W jakimi w ogóle mieście…? Hmm, David powinien wiedzieć. Ja przecież tylko wsiądę do autobusu i powiozą mnie do… eee…Wiednia? Nie mam pojęcia, nie pamiętam.

Chcę zaszaleć. Jakaś impreza, dziewczyny, dużo trunków… Byle nie myśleć.

Czarne coś zniknęło. Hmm, może wsiąkło w dywan? Nie przyuważyłem. Albo to naprawdę tylko moja wyobraźnia płatała mi figle? Tak czy owak już tego nie ma. Chyba, że czołga się w moją stronę po podłodze?

Usiłuję się podnieść i sprawdzić, ale moje ciało jest dziwnie ciężkie. Rezygnuję. Najwyżej to coś wślizgnie mi się do łóżka i połknie mnie w całości. Ewentualnie będzie gryzło po kawałku, ale o takiej sytuacji wolę nie myśleć.

Zawołałbym Toma, żeby przepędził to coś, jednak nie potrafię otworzyć ust. A, mniejsza z tym.

Chcę spać. Tylko spać. Nic więcej. Przyjemne ciepło rozpływa się w moich żyłach, przed oczami mam ciemność. I już nic nie czuję.

 

*

 

Wsłuchuję się w jego spokojny oddech. Chyba zasnął. Może tabletki podziałały. No pewnie, w końcu połknął całkiem sporą ilość.

Dziwne, ale często mam tak, że w nocy nadsłuchuję oddechu Billa, patrzę, czy kołdra unosi się w równym rytmie. Strzegę niczym matka dziecka. Wiem, że go wkurza moja nadopiekuńczość, ale nic nie umiem poradzić, że się martwię o niego. W końcu to mój brat. Druga połowa mnie.

A ludzie mają mnie za takiego nieczułego dupka…

Śpi spokojnie, więc ja też mogę spać. Ale i tak podświadomie będę czuwał.

 

Mówiłem już o jego zmianach nastrojów, prawda?

Gdy schodzi rano do hotelowej restauracji na śniadanie, mam wrażenie, że to nie ten sam człowiek, którego w nocy budziłem z koszmarnego snu. Uśmiechnięty, pogodny, rozsiewa wokół swój zwykły czar. Idąc w kierunku stolika, przy którym siedzę już z Gustavem i Geo, obdarowuje uwodzicielskim uśmiechem jakąś dziewczynę.

A ty co taki uchachany? – pytam nieco ponuro, a nieco podejrzliwie. Już mówiłem, że te jego zmiany humoru są dziwne.

A czemu mam się nie cieszyć? – Siada przy stoliku, sięga po rogalika, przysuwa sobie miseczkę z dżemem truskawkowym. – Piękny dzień mamy. Jutro zobaczymy kolejne sexi fanki na koncercie.

Georg i Gusti chichoczą, ale mi wcale nie jest do śmiechu. Patrzę na Billa uważnie, jednak on w ogóle nie zwraca na to uwagi. Tak dobrze udaje, czy naprawdę nie pamięta nic z dzisiejszej nocy? Kroi rogalika, a na ustach ma dziwny, pobłażliwo-złośliwy uśmieszek. Co on kombinuje?

 

Miałem się przekonać już tego samego dnia wieczorem.


Rozdział drugi

LET ME FORGET

 

Budzą mnie jakieś dziwne hałasy: stłumiony odgłos muzyki, śmiechy, brzęk szkła. Przez chwilę nie wiem, czy to jeszcze sen, czy już rzeczywistość. Kilka sekund zajmuje mi oprzytomnienie i uświadomienie sobie, że te dźwięki są jak najbardziej realne. Dobiegają zza ściany. Z pokoju Billa.

Sięgam po komórkę, by sprawdzić, która godzina. Dochodzi dwudziesta pierwsza. To znaczy, że spałem prawie pięć godzin. Po poprzedniej niespokojnej nocy, zmęczony, padłem jak zabity, gdy tylko dojechaliśmy do Wiednia i zameldowaliśmy się w hotelu. I pewnie spałbym do rana, w ubraniu, gdyby nie ten hałas zza ściany.

Zaniepokojony podnoszę się z łóżka, przecierając oczy. W pokoju jest ciemno, tylko mała lampka na stoliku nocnym świeci tak, jak ją zostawiłem, w niewielkim stopniu rozpraszając mrok.

Z apartamentu Billa – wyjątkowo wzięliśmy osobne, bo „dwójki” były zajęte – dobiega głośny wybuch śmiechu, jakby właśnie ktoś opowiedział najzabawniejszy kawał świata.

Co też ten Bill tam urządził? Imprezę? Ale z kim?

Wychodzę na korytarz, gdzie od razu zauważają mnie dwie mocno roznegliżowane dziewczyny.

O, drugi z braciszków Kaulitz – nieco podpitym głosem mówi jedna z nich, blondynka w czarnym topie i obcisłych biodrówkach. – Ciekawe, czy jest równie rozrywkowy jak pierwszy.

Ruda z kręconymi włosami odpowiada jej chichotem. A ja nie mam pojęcia, kim one są i skąd się tu wzięły. I o co im chodzi z tą „rozrywkowością” Billa. Mogę się tylko domyślać, a te myśli nie są jasne i miłe.

Otwieram drzwi pokoju Billa i… kamienieję.

W niewielkim saloniku urzęduje co najmniej dziesięć osób, z czego znam dwie: Georga i Gustava. Ta dwójka zajęta jest piciem drinków (Geo dodatkowo paleniem papierosa) w towarzystwie trzech dziewczyn z wyglądu starszych od każdego z naszego zespołu. Ale wrażenie może być mylne, gdyż warstwy makijażu na twarzach tych panienek z pewnością nie ujmują im lat.

Billa nie widać.

Podchodzę do Georga, pytając o brata. Basista, chyba już lekko wstawiony, rozgląda się po pokoju, jakby nie wiedział, jakim cudem się tu znalazł. A ma moje pytanie niezbyt składnie odpowiada: „Na tarasie”.

Wychodzę na balkon, gdzie wstrząsa mną zimne powietrze kwietniowego wieczoru. Przymykam drzwi, za którymi niknie głośny wybuch śmiechu jednej z wymalowanych dziewczyn i brzęk tłukącego się szkła. Ale Billa nie ma na tarasie; siedzi tam tylko David, któremu też towarzyszy jakaś lala – brunetka w błyszczącej, krótkiej sukience.

Tom! – David jest w podejrzanie dobrym humorze. – Wreszcie przyszedłeś. Co prawda chciałem cię zawołać już na początku, ale Bill powiedział…

Gdzie on jest? – Bardziej od tego, co Bill mówił, interesuje mnie, gdzie teraz przebywa.

Nasz menadżer, zamiast odpowiedzieć, puszcza oczko tej brunetce w błyszczącej sukience. Jak gdyby ona była ważniejsza ode mnie! Dziewczyna uśmiecha się poufale.

Przypuszczam, że twój braciszek jest teraz z jedną z przyjaciółek Ruby – mówi w końcu, nadal dziwnie z czegoś zadowolony, otaczając tę cizię ramieniem. – A może nawet nie tylko z jedną…

Oblewa mnie zimny pot. Nagle zaczynam rozumieć: te wszystkie dziewczyny to jakieś dziwki, wynajęte jako ozdoba ‘gwiazdorskiej’ imprezy, a mój brat prawdopodobnie w tej chwili… Nie, to niemożliwe!

I nie dociera do mnie myśl, że wszystko to, to z dużym prawdopodobieństwem pomysł Billa, a wykonanie Davida.

Menadżer wybucha śmiechem – czyżby na widok mojej ogłupiałej miny? – a jego towarzyszka zanosi się chichotem. Mam ochotę złapać tę zdzirę za fraki – czyli w jej przypadku skąpą kieckę – i wykopać do pokoju, a Davida opieprzyć tak, żeby nie wiedział, gdzie się znajduje, a potem kazać mu zbierać ten majdan z apartamentu Billa. Ale nie będę robił z siebie idioty. Pewnie by mnie tylko wszyscy wyśmiali.

Odwracam się, nie chcę już patrzeć na tę dwójkę.

Daj spokój, Tom – dobiega mnie jeszcze głos Josta. – Nie zachowuj się jak zakonnica. Jest impreza, dziewczyny… Zabaw się…

Nie mam, kurwa, ochoty się zabawić! Chcę tylko trzech rzeczy: żeby te dziwki wyniosły się tam, skąd przyszły (czyli pewnie do jednego z wiedeńskich luksusowych burdeli), żebym ja mógł spać i żeby Bill spał przy mnie, a nie przy jakichś lafiryndach!

Wściekłość gotuje mi się w żyłach. To ja, kurwa, troszczę się o Billa, staram mu pomóc, a wystarczy, że przysnę na kilka godzin, a ten już szaleje! A David mu w tym wtóruje! I to w środku trasy, na dzień przed kolejnym koncertem! Do dupy z takim menadżerem! Wypierdolić dziada na zbity pysk!

Trzaskając drzwiami, wracam do pokoju ogarniętego imprezą. I co widzę? Billa! Ledwo trzyma się na nogach, czarną, na wpół prześwitującą koszulę ma w połowie rozpiętą, a włosy w nieładzie. Jest boso. Na zapełnionym stoliku szuka czegoś wśród butelek. Zapewne jakiejś nie napoczętej jeszcze flaszki.

O, Tommy! – uśmiecha się na mój widok. Pijackim, nieprzytomnym niemal uśmiechem. Chwiejąc się, idzie w moja stronę, trzymając w ręce butelkę. Chyba szampana. – Fajnie, że wypadłeś… znaczy, wpadłeś… Jak ci się podoba nasza imprezka? Davi nieźle się spisał, coooo…?

Mam ochotę zabić zarówno Billa, jak i „Davi’ego”. Nienawidzę, jak Bill mówi o nim zdrobniale! Tak, jestem zazdrosny. Zazdrosny jak cholera jasna! Pewnie, to już dawne dzieje – zresztą, nie wiem, na ile prawdziwe, Bill chyba dotkliwie przeżył porażkę, dlatego nie mówił prawie nic – ale zadra we mnie pozostała. I tkwi do dziś.

Co ty taki spięty? – Bill uwiesza się mi na szyi. Alkoholem wali od niego jak z przydrożnej meliny. – Patrz, ile tu towaru… Wybieraj, Davi pokrywa koszty. Niezły mam dar przekonywania, nie?

Nie mam pojęcia, w jaki sposób Bill przekonał Davida, by sfinansował to wszystko i wolę o tym nie myśleć. Boję się, że moje nerwy by tego nie wytrzymały. Siebie warci, kurwa mać!

Nie mam ochoty – odpowiadam ponuro. – A i ty…

Co ja? – Bill nawet nie daje mi skończyć. W jednej chwili z zalanego wesołka staje się oschły. – Znowu się zaczniesz w niańkę bawić? Mam chęć się zabawić, to się bawię.

Przecież ja nic nie mówię. – Do powiedzenia mam dużo, i owszem, ale mimo wszystko wolę go nie rozdrażniać. Znam swojego brata od urodzenia i zdążyłem się już przekonać, że z nim siłą się nie da. Uprze się i postawi na swoim, choćby nie wiadomo co.

A właśnie że mówisz! I mam tego dość!

Nie rozumiem, dlaczego od razu ta agresja. Przecież nie skrytykowałem go ani słowem, choć najchętniej to zaciągnąłbym go do swojego pokoju, zamknął drzwi, wsadził idiotę pod prysznic, by trochę otrzeźwiał, a potem siłą wpakował do łóżka. A Davidowi kazał uprzątnąć cały ten syf.

Ciągle mną, kurwa, kierujesz! Ale ja jestem już… hic!... dorosły… Prawie dorosły, właśnie, i chcę się bawić… Nie myśleć.... Więc – pociąga łyka prosto z butelki – albo się baw, albo… albo wypierdalaj z mojej imprezy.

Odplątuje swoje ramię z mojej szyi i zataczając się zmierza w kierunku sypialni.

Już do was wracam, ślicznotki…!

Więc jednak David miał rację: w sypialni czekają na Billa jakieś dziewczyny. Jakieś dziwki! One są mu potrzebne, żeby, jak to mówił, nie myśleć?!

Znowu wzbiera we mnie wściekłość. Mam ochotę rzucić czymś, by sobie choć trochę ulżyć. Rozpieprzyć coś, najlepiej szklanego, na setki kawałków. Zamiast tego biorę pierwszą z brzegu flaszkę, wypełnioną jeszcze w jednej trzeciej jakąś wódką cytrynową, i pociągam porządnego łyka. A potem jeszcze jednego. Bez popitki.

Ja też chcę nie myśleć. Nie myśleć o moim bracie być może już w tej chwili zabawiającym się z jakimiś zdzirami. O człowieku, który powinien należeć tylko do mnie, a który w rzeczywistości należał już do wielu innych ludzi, lecz nie do mnie.

Chcę się urżnąć tą wódą. Ale czy pozwoli wyrzucić w głowy obraz Billa? Choć na chwilę?

 

*

 

Kręci mi się w głowie. Cały pokój wiruje, plączą się ze sobą kolorowe plamy. Potykam się przy wejściu do sypialni o mały chodniczek. Po jaką cholerę ktoś go tam położył? Pewnie by zrobić mi na złość.

Nareszcie jesteś. Co tak długo?

Kto to powiedział? Aha, to ona, Anna chyba. A może Dina? Nie, Dina to ta o ciemnych włosach, bez bluzki, leżąca na łóżku. Ładnie jej bez tej czerwonej szmatki, jest na co popatrzeć. Oblizuję wargi, a ona chyba to widzi, bo przeciąga się leniwie i uwodzicielsko, przesuwając dłonią od piersi w dół, aż do uda. Wie, jak wzbudzić zainteresowanie. W końcu to profesjonalistka. Davi przecież nie wynająłby pierwszych lepszych panienek spod latarni – muszą być, po pierwsze, luksusowe, a po drugie i najważniejsze, zachować absolutną dyskrecję. Tego mogę być akurat pewny – wystarczy dać do podpisu odpowiedni papier, dokładając pięćset euro prowizji. Ale to sprawa Davida, ja chcę się bawić.

Ciężko jest być gwiazdą: nawet z dziwką się nie można bezkarnie zabawić.

Anna, blondynka, podchodzi do mnie i wyciąga mi z ręki butelkę. Pije z gwinta, po czym oblizuje różowe wargi.

Pycha… Godny gwiazd muzyki.

Przecież nie będziemy pić pierwszego lepszego browara za pięć euro – prycham. – Daj mi też.

Piję. Przyjemne ciepło rozlewa się mi w przełyku, zmierzając w dół. Tam, w żołądku, szampan pewnie tańczy już walca z wódką, przy wtórze podskoków soku pomarańczowego i likieru wiśniowego… albo malinowego… A cholera wie!

Mamy dla ciebie coś jeszcze fajniejszego niż szampan – Anna uśmiecha się z wyższością. Dina, podnosząc się z łóżka, wtóruje jej chichotem. Ciekawe, co też dla mnie mają? Oprócz siebie, oczywiście.

Po chwili już wiem. Na blacie szafki nocnej leżą obok siebie, w idealnej harmonii, trzy ścieżki białego proszku. Amfa. Albo koka.

Trzeźwieję na jedną chwilę. Kurde, Davi wszystko toleruje – papierosy, alkohol, imprezy, nie czepia się, z kim sypiam, ale na prochy jest szlaban. Nie żebym był jakąś cholerną dziewicą pod tym względem, owszem, spróbowało się tego i owego, ale bez nadmiernych szaleństw. Teraz jednak towar niemal sam do mnie przychodzi. Jak tu nie skorzystać?

No, mały, co, wahasz się? – Anna posyła mi lekceważący uśmiech. – Nie bój się, rzecz jest pierwsza klasa. Zaszalejmy.

Zobaczysz, odlecisz do nieba. – Dina liże mnie po szyi, a jej dłoń zmierza za pasek moich dżinsów. – I będziesz lepszy w łóżku.

Głupia! Nie wie, jaki jestem, a już mi mówi, że mogę być lepszy. Pewnie myśli, że ma do czynienia z jakimś prawiczkiem-niewydymkiem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin