Fiedler Arkady - Piękna straszna Amazonia.pdf

(542 KB) Pobierz
Fiedler Arkady - Piekna straszn
Arkady Fiedler
PIĘKNA, STRASZNA AMAZONIA
Obwoluta i opracowanie graficzne MIECZYSŁAW KOWALCZYK
Zdjęcia autora
ETAP PIERWSZY-RIO DE JANEIRO
WYPĘDZONY Z RAJU
Redaktor BARBARA WOLENSKA
Redaktor techniczny JANUSZ KULIGOWSKI
Korektor DANUTA WOŁODKO
3
PRINTED IN POLAND
Państwowe Wydawnictwo „Iskry" - Warszawa 1971 r. Wydanie I. Nakład 50 000 +
260 egz. Ark. wyd. 13,3. Ark druk. 13,25 + 2 ark. druk. wkładek. Papier druk. mat III
kl 70 g, 61 X 86. Druk ukończono W kwietniu mi r zakłady Graficzne „Dom Słowa
Polskiego". Zam. nr 5158/70 K-60. Cena zł 30.-
¦
••¦:¦
1. Brazylijskie cło
Brazylia dała się kochać — jak mawiali Polacy o Warszawie, ale nie wszyscy
Brazylijczycy tego pragnęli. Wielu tłumiło to kochanie. Już w ambasadach
brazylijskich sekretarze starali się studzić sentymenty podróżnych do uroczego kraju,
zwłaszcza obrzydzać zapędy tym od pióra, którzy chcieliby zbytnio wścibiać nosy w
sprawy indiańskie. A potem, po niewczasie, powstawały żale do różnych Peter
Flemingów, Frank Arnauów i podobnych numerków, wsadzających gorzkie pigułki
do swych uszczypliwych „Przygód brazylijskich" i innych niemiłych dla Brazyli
jeżyków książek.
U mnie tego nie było. Nie zraził mnie sekretarz ambasady, mimo że traktował mnie
per nogam; nie zniechęcił chargć d'affaires, nikt nie zdołał odebrać mi ochoty, więc
pewnego dnia zimowego wyruszyłem do Brazylii na m/s „Norwidzie". W duszy
miałem słońce, chociaż chmury wisiały nad Bałtykiem. Słońce miałem, bo czekała
mnie Amazonka, puszcza, Indianie, motyle. I Rio.
Opuszczając Bałtyk, przysięgałem sobie na wszystkie brody proroków, że najmniej
będą mnie obchodzili sami Brazylijczycy. Płoszony ich przeczuleniem, a nie chcąc
rozpływać się w wymuszonych panegirykach, postanowiłem omijać ich z daleka, nie
poruszać ich tematu, jak najmniej o nich wspominać. Ostatecznie, wobec potęgi
Amazonki i ogromu puszczy jakże drobne wydawały się ich usterki, tak uporczywie
im wytykane przez dokuczliwych cudzoziemców! Że Brazylijczycy często spychali
załatwianie pilnych spraw na jutro, na osławione „amanha"?
5 dotrzymywali słowa? Że portier hotelu przyrzekał, a nie ł gościa o czwartej rano?
Że elegancki młodzieniec, sie-
wygodnie w autobusie, nie ustępował miejsca staruszce? Lorderca, jeśli bogaty, mógł
łatwo wykupić się od winy y? Ależ to były błahostki, głupstwa, specialites du pays, m
należała się taryfa ulgowa.
połowy Atlantyku wszystko szło gładko. Duch dopisywał,
sprzyjało, morze było spokojne, i sumienie także. Ale gdy tynęliśmy ku Brazylii,
gdzieś koło równika, zaczęło się. jkój, zrazu lekki i strawny, z dnia na dzień
uporczywiej kał się do serca. Budziło się licho, zakradał się głupi strach. rstyd, że u
takiego bohatera amazońskiego — strach. <. sięgałem pamięcią, brazylijscy celnicy
zawsze życzliwie sili się do mnie i moich tobołów, nie miałem z nimi szcze-fch
zatargów. Ale ostatnimi laty ponoć szpetnie zaosirzyli
 
Wszystkie relacje podróżnicze psioczyły kaducznie na cel-w w Rio de Janeiro, a
chyba najwięcej powodu do lamentu /ej książce miał angielski etnograf Maybury-
Davis, które- * >rzy wjeździe do Rio cło na długie tygodnie zaszpuntowało lki bagaż
z obozowym sprzętem, pomimo że przybywał na oszenie brazylijskiego ministerstwa
spraw zagranicznych. ;óż teraz do Brazylii przywoziłem razem z moim towarzy-l,
przyrodnikiem Zygmuntem Pniewskim, istne szaleństwo, •y precyzyjne aparaty
fotograficzne i jedną kamerę filmo-udzież sto kilkadziesiąt do nich filmów; idealny
żer dla złej dliwości celników. Więc w miarę coraz gorętszych wiatrów, władających
piękną Brazylię, chwytały człowieka niejasne czucia, a w nieustraszonym dotychczas
sercu wzrastał zny niepokój.
' Recife, gdzie na dwa dni przystanęliśmy, zamigotał prożek nadziei: Brazylia okazała
się wciąż dawną, nieodrodną zylią. Oto pewien polityczny luminarz, zazdrosny o swe
ywy, w przeddzień naszego przybycia do Recife wzorowo rzelił innego tuza, posła
Robsona Mendesa z Alagoas, a po
wyczynie zbytnio się nie ukrywał. Nie, nie ukrywał się. :abójstwie donosiła cała
lokalna prasa dość nonszalancko,
w tonie wyraźnej pobłażliwości i niemal podziwu dla zabójcy. Więc otucha wstąpiła
także i w serce podróżnika obarczonego pięcioma aparatami, że celnicy w Rio de
Janeiro tak samo nie poskąpią mu pobłażliwości.
Figa z makiem, nie byli pobłażliwi. Jeszcze bagażu nie zdążyliśmy otworzyć, a w
celników piorun strzelił, zawrzała im krew. Mieliśmy razem siedem walizek, (oprócz
Pniewskiego jechała także moja żona), więc oni z urzędowym gniewem parsknęli na
nas, że jedna walizka za wiele.
— Tylko sześć walizek zgłoszono w Gdyni, czy to prawda? — oburzał się
najzjadliwszy z celników i patrzał na nas złym okiem inkwizytora. — Sześć walizek.
Czy to prawda?
— Prawda! — przyznawaliśmy. — Ale...
Zjadliwy celnik miał twarz Lucyfera, a usta sardoniczne:
— Więc skąd się bierze ta siódma walizka? Dlaczego siedem, jeśli ma być ich tylko
sześć?
— Bo... bo...
Rzecz polegała na tym, że w istocie w Gdyni zameldowaliśmy tylko sześć sztuk
bagażu, bo jedną walizkę włożyliśmy w drugą, ażeby później mieć rezerwowe
miejsce dla zdobytych w puszczy zbiorów. Gdy jednak teraz nastały gorące dni,
zdjęliśmy nasze ciepłe ubrania zimowe i wypchaliśmy nimi siódmą walizkę...
Sekretarz polskiej ambasady, przybyły po nas do portu, przystąpił do celnika; starał
się nas wytłumaczyć: w Gdyni był mróz, nosili zimową odzież, grube płaszcze. Teraz
wzięli na siebie lekkie ubrania, a zimowe poszły do dodatkowej walizy, właśnie tej
siódmej...
— Ale dlaczego fałszywie meldowano w Gdyni liczbę sześciu walizek? — coraz
groźniej obstawał przy swoim zjadliwiec. — Skąd ta podejrzana rozbieżność?
Antonio, brat mej żony, wieloletni mieszkaniec Brazylii, stateczny mąż, budzący na
ogół zaufanie, wkroczył i z uprzejmą cierpliwością wyłuszczał, że nic w tym
podejrzanego: w Gdyni był wielki mróz, nosili grubą odzież. Teraz ciepło, odłożyli
grubą odzież...
:-•¦¦-¦¦¦¦¦::¦: r:r": :::
M •
iyzyf Antonio także dare-mnie się trudził, grochem o ścianę cał. Urzędnik cały jeżył
się we wrogości i biesił; nie rozu-ił i nie chciał rozumieć. Fatalna różnica sześeiu-
siedmiu wa-¦k urastała do demonicznej kabały, niewymiernej winy. Za-ięta twarz
 
celnika wróżyła katastrofę. Przypomniał mi się angielski etnograf (którego nazwisko
uciekło mi w tej chwili amięci), zatrzymany w Rio przez wiele tygodni, i ogarnęło ie
kłopotliwe zdumienie, że podobna chryja i mnie nie omi-a. Dopiero po chwili
przypomniałem sobie jego nazwisko: ybury-Daris.
\ tymczasem cerber z kostyczną satysfakcją wmawiał w nas ustępstwo jakiejś
nikczemnej przemytniczej machlojki, nie ery wszy jeszcze naszych aparatów i
filmów. Do portu przybyła, by nas powitać, także Paola, młodsza stra mej żony,
również od lat mieszkająca z mężem w Rio. dna Włoszka o wymownych oczach i
jedwabnym głosie, szlachetnie opanowanych ruchach. Gdy dowiedziała się o na-rch
tarapatach, nie zdziwiła się. Kazała nam odstąpić nieco walizek i przemówiła cichym
głosem do celnika. Inaczej niz tychczas: przemówiła łagodnie, miękko, z proszącym
uśmie-*m Nikt z nas dotąd w sprawie walizek nie uśmiechał się do ryźliwego
urzędasa. Przyglądałem się z daleka jego rozmowie >aolą i z osłupieniem
stwierdziłem, jak szybko on tajał. Jucha > patrzał już złym okiem na miłą kobietę, już
twarz mu się yłkiem rozjaśniła, Lucyfer się rozanielał, uśmiech sardonicz-nabierał
lubieżnej gładkości. Wydało mi się, że oczy głuszca chodziły mgiełką nagłej
pożądliwości.
[ już wiedziałem, że oto naprawdę przybyliśmy do Brazylii. Paola zawołała na nas,
byśmy otworzyli walizki, ale on, szar-mt, uprzejmie się sprzeciwił: - Nie, nie potrzeba
otwierać! :iękuję! — I ochoczo nakreślił kredą magiczne znaki na wa-;kach i
gościnnie puścił nas w kraj.
Gdy w kwadrans później Paola wiozła nas wiecznie urzeka-cą Avenidą Rio Branco
ku swemu domowi, zapytałem ją, co taściwie mówiła do celnika, że tak magicznie
podziałało.
— Mówiłam: w Gdyni był mróz, nosiliście tam zimowe ubrania, teraz wzięliście na
siebie lekkie...
— I nic więcej?
— Nie, nic więcej...
Seryjność podobnych wypadków: przed trzema laty, gdy z Rio de Janeiro
wylatywałem do Gujany Brytyjskiej, na lotnisku rozegrała się prawie taka sama
historia, z tym tylko, że z odmienną płcią. Sekut-urzędniczka, młoda Brazylijka,
zawzięła się, by robić trudności z bagażem, ale roztopiła się jak lód w słońcu, gdy na
scenę wkroczył i ślicznotę poprosił młody, przystojny Włoch, ówże Antonio, budzący
zaufanie. Widocznie należało to do klimatu Brazylii.
2. Kult kontrastów
Brazylia to szczodry kraj zamieszkały przez cudacznych ludzi. Ludzi, na których
Amerykanin Północy spoglądał z pogardą, działacz społeczny — z rozpaczą,
kobieciarz z rozkoszą, poeta z zachwytem, architekt z niedowierzaniem, literat z
kłopotliwym rozczuleniem.
Jakże tu nie rozczulać się na myśl o tym, co podawał O Cru-zeiro, tygodnik
wytwornie ilustrowany i chyba w tej kategorii jeden z najlepszych na świecie. O
Cruzeiro wyrażał myśli i marzenia większości Brazylijczyków o pewnym poziomie
zarobkowym, a czynił to w sposób niezrównany, niemal doskonały.
Więc gdy przybysz dostawał się na ląd w Rio de Janeiro, pędził do kiosku, kupował
O Cruzeiro i czytał o Brazylii i Brazy-lijczykach. „Rio umiera" alarmował we
wstępnym artykule były prefekt miasta z racji ostatniej powodzi, jaka spadła na
metropolię: klęska ogromna, wiele ruder zmytych, rzeki na ulicach, ale że Rio aż
umiera? Egzaltacja.
11
A już o stronę dalej wpadamy w ekstrawagancki romans w Rzymie dwojga młodych
dzieci sławnych rodziców. Widzimy ich, bosko rozigranych i czule w siebie
 
wpatrzonych, to na lam-bretcie na ulicach Rzymu, to w słynnej kawiarni Greco. Ona,
piętnastoletnia Romina, córka Tyrone Powera, on, Stan Klos-sowski, ponoć syn
malarza-surrealisty Balthusa, beatnik wło-siasty, a przy tym spadkobierca 12
miliardów lirów. To ważne dla czytelników O Cruzeiro: 12 miliardów. Następny
artykuł zawiera już wyższy stopień pieprzności: „O amor brazileiro de Ann-Margret".
Aktoreczka z Hollywoodu, owa Ann-Margret, blond wyderka naga, ale w futrze,
pozazdrościła Brigitte Bar-dotce i przyjechała do Brazylii, by równie gorąco jak
Francuzka wykochać się z brazylijskim przystojniakiem z Rio.
A oto gwałtowny skok: schody kościelne, kościół, ołtarz i młoda, śliczna po'kutnica.
„Śluby Izabelli Krystyny", też aktoreczki, lecz szlachetnie schludnej, pracującej w
brazylijskiej telewizji. Obcięła się z jakichś egzaminów w szkole, więc przyjechała do
Rio, by przebłagać Nieba i Los i odbyć kalwarię ze świecą w ręce. Wzruszająco na
klęczkach pełznie stu kamiennymi schodami w górę do kościoła na skałce, a potem
modli się przy ołtarzu, a potem uszczęśliwiona opuszcza kościół. I przypadkiem, jak
na zawołanie, przy tym wszystkim znajduje się fotograf, cudownym przeznaczeniem
zesłany, więc z furią i entuzjazmem fotografuje wszystkie te sceny i od jego zdjęć
wieje nabożnym nastrojem na stronicach 0 Cruzeiro.
Ale już przewiało: Joi Lansing, „zmysłowa sekretarka Dean Martina, przyszła Jayne
Mansfield", prezentuje się czytelnikowi w całej kobiecej krasie od stóp do głowy w
dwóch kreacjach, przy zdobywczo prowokacyjnym uśmiechu na niewinnej
twarzyczce: raz w skróconym stroju bikini, ledwo ogarniającym smaczne okrągłości,
drugi raz w żółtej sukience, z której równie walecznie wyrywały się ku wolności
biustowe rebeliantki. Mocny, playboyowy akcent, przysmak dla redakcji naszego
czasopisma literackiego 'Współczesność.
Ale zaraz potem — dla kontrastu — czcigodna uroczystość rodzinna w bogatym
domu polityka z racji przystępowania có-
12
reczki do komunii świętej: dygnitarz, zasłużony dla społeczeństwa i dla Brazylii,
zbiera oto godziwe swej różnorakiej działalności owoce.
Jest, rzecz prosta, i społeczna niwa na łamach O Cruzeiro. Z tej beczki artykuł z łezką
nad niedolą garimpeiros, poszukiwaczy złota, w dystrykcie Chapada do Norte: na
blisko dwieście tysięcy mieszkańców istnieje tam tylko jeden lekarz. Na pomoc,
Brazylio! SOS! — woła szlachetnie tygodnik, chociaż wszyscy wiedzą, że nikt z
pomocą nie przybiegnie.
Dobrze było westchnąć i zaszlochać nad losem brazylijskiej biedoty, ale nie trzeba za
głęboko się martwić i nie za długo. Przecież istnieją kraje bardziej nieszczęśliwe niż
północno--wschodnia połać Brazylii, na przykład Indie. Relacja o Indiach w O
Cruzeiro nie tylko niesie ulgę dla własnego sumienia, ale wyzwala w czytelniku na
domiar szlachetne współczucie chrześcijańskie, bo artykuł: „Indie między głodem a
świętą krową" to publicystyczny majstersztyk, także co do ilustracji; uderza we
właściwy ton, operuje śmiałą przenośnią, wzrusza.
Jeszcze kilka ogłoszeń w formie atrakcyjnych artykułów, siejących optymizm już bez
półnagich babek i bez kościołów, a więc pouczających, jak być szczęśliwym w
prefabrykowanym domku sielankowym, jak zrobić z siebie Tarzana o mięśniach
Jacka Dilingera, jak przyswoić sobie chwyty „karate", zadające śmierć z pustych,
bezbronnych rąk maleńkich — a to wszystko spięte mocną, nieodpartą klamrą ufności
w przyszłość, wyrażonej przez jednego z teraźniejszych ministrów. Onże mąż,
jeszcze młody, już korpulentny, dziarsko uśmiecha się w przyszłość na całej stronicy
O Cruzeiro, a w jędrnym artykule kompetentnie głosi, że jeszcze nie jest byczo, ale
byczo będzie.
Różne nasze Panoramy, Przekroje i Ojczyzny mogłyby wiele nauczyć się od O
 
Cruzeiro: ognia, pieprzyku, dosadnej pointy. Przeciętny czytelnik zamykał brazylijski
tygodnik z uczuciem, że minister wyrażał się o Brazylii zbyt skromnie i zbyt
ostrożnie, bo wszakże już teraz było byczo. Ze strony tygodnika lał się barwny potok
świadomości, że już nie ma trosk i że życie jest piękne, a dla każdego krewkiego
Brazylijczyka tym pięk-
13
niejsze, że tak urzekająco najeżone kontrastami: obok czcigodnej uroczystości
rodzinnej polityka — rzymskie puszczanie się uroczej piętnastolatki z milionerem
beatnikiem; obok pobożnej Izabelli Krystyny ocierające się o nią czarowne wampy z
hollywoodzkiej Północy. Nie, pomimo klęski powodzi Rio nie umierało, a Chrystus
na Cor-covado rozciągał nad Cudownym Miastem — Cidade Maravilhosa —
nieustannie swe ręce.
O Cruzeiro uderzał w czuły punkt Brazylijczyków: poruszał ich kult zuchwałych
paradoksów i przywoływał ich namiętność do zaskakujących kontrastów.
O Cruzeiro był wspaniały: przedstawiał nam tak urocze życie w Brazylii, tak upajał i
czarował, że już byłoby nietaktem, ba, bluźnierstwem przypominać sobie, że owi
biedacy w Chapada do Norte nie tylko nie mieli lekarzy, ale i chleba, i na
przednówku corocznie tłumnie umierali z głodu.
3. Chrystus na Corcovado
W Rio, tak urzekającym wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, mieszkaliśmy w dzielnicy
wyjątkowo ponętnej: Jardim Botani-co. Było to ludne, a wąskie, choć długie gardło,
ściśnięte między jeziorem a górą Corcovado. Jezioro nazywało się Lagoa Rodrigo de
Freitas. Patrząc z naszego tarasu na trzecim piętrze w stronę Atlantyku poprzez lagoę,
widziało się bliżej smutne favele na stoku malowniczej góry dos Cabritos, a dalej, już
po drugiej stronie jeziora, wytworną dzielnicę Ipanema. Lubiłem tę Ipanemę: tu ongiś
przyjaźniłem się z Edmundostwem Osmań-czykami, a dziś mieszkali w tej dzielnicy
Eugeniusz i Danuta Haciscy, on młody inżynier stoczni, ona młoda lekarka, a
obydwoje ujmujący kulturą i sercem.
Patrząc w przeciwną stronę, ku górom, należało mocno zadzierać głowę, by sięgnąć
wzrokiem na wspaniały szczyt Cor-covado i zobaczyć imponujący posąg Chrystusa.
Mieszkaliśmy tuż u stóp tej góry i gdy czyste niebo pozwalało, widzieliśmy
14
\
posąg o każdej porze dnia i nocy, bo w ciemnościach iluminowano go silnymi
jupiterami. Był na wysokości około siedmiuset metrów, ale, miłe optyczne złudzenie,
zawsze wydawał się na potężniejszej górze, a on sam jeszcze większy, niż był w
istocie.
Brazylijczycy, rywalizując z nowojorską Statuą Wolności, wznieśli w Rio de Janeiro
ów posąg Chrystusa jako symbol błogosławieństwa i dobroci, chociaż tego rodzaju
symbole — jak wiadomo — w ostatnich czasach piekielnie zamorusały swe dobre
imię. Więc jakże było z błogosławieństwem i dobrocią na górze Corcovado? Posąg
kierował swe szlachetne oblicze ku centrum Rio. Złośliwi zarzucali mu, że postać
Chrystusa wzniesionymi rękoma zbyt gorliwie błogosławiła politycznym mata-czom,
w tej części miasta grasującym, ostatnia zaś powódź górze bynajmniej nie
przysporzyła chwały. To właśnie z masywu Corcovado, spod stóp posągu, głównie
spływał burzący żywioł na miasto, on też zrywał chałupy przeważnie biednych ludzi i
przeważnie oni ginęli w wyniku katastrofy.
Gdy przybyliśmy do Rio, bieda właśnie minęła. Pora deszczowa miała się ku
końcowi, słońce mocno prażyło na przemian z coraz mniejszymi ulewami. Ale
pewnego dnia i nas złapało.
Autobusem rano, przy dobrej pogodzie, prysnęliśmy, Zygmunt Pniewski i ja, na parę
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin