Gemmell David_Opowiesci Sipstrassi_05_Ostatni miecz mocy.rtf

(694 KB) Pobierz

David Gemmell

Opowieści Sipstrassi
tom 5

 

OSTATNI MIECZ MOCY

Przełożył Dariusz Kopociński


Niniejszą powieść dedykuję tym licznym osobom, które przydawały moim wycieczkom do Birmingham czarodziejskiego uroku, a także: Rogowi Peytonowi, Dave'owi Holmesowi oraz Rodowi Milnerowi z “Andromedy" za dowcip i trunki; Bernie Evans i Brum Group za magię “Novaconu"; Chrisowi i Pauline Morgan za tajemnice “ Chińczyka "; personelowi hotelu “RoyalAngus" za uśmiech w obliczu czystego szaleństwa


Prolog

 

Objawiony stał plecami do drzwi, wspierając krzepkie dłonie na kamiennym parapecie wąskiego okna; wzrokiem omiatał leżący w dole las, podczas gdy jego oczy skierowane były na polują­cego sokoła, który zataczał koła wśród kłębiastych obłoków.

- Zaczęło się, panie - rzekł sędziwy posłaniec i ukłonił się ni­sko przed wysokim mężczyzną w mnisich szatach z burej wełny.

Objawiony odwrócił się powoli i wbił spojrzenie szarych jak dym oczu w przybyłego, który odwrócił wzrok, nie mogąc znieść siły tego spojrzenia.

- Mów, co wiesz - nakazał Objawiony, opadając na inkrusto­wane kością słoniową krzesło, stojące przed dębowym biurkiem; przyglądał się beznamiętnie pergaminowi, nad którym pracował.

- Czy mogę usiąść, panie? - poprosił posłaniec cichym głosem, na co Objawiony podniósł z uśmiechem głowę.

- Oczywiście, że możesz, mój drogi Cotta. Wybacz mi nastrój melancholii. Resztę moich dni zamierzałem spędzić tutaj, w Tingi­sie. Afrykańska aura dobrze na mnie działa, ludzie są tu przyjaźni, a ziemia spokojna, jeśli nie liczyć berberyjskich najazdów. Prawie uporałem się już z moją książką... Jednak takie przygody zawsze schodzą na dalszy plan wobec historii wziętych z życia.

Cotta usiadł z ulgą na krześle z wysokim oparciem; łysina poły­skiwała mu od potu, z ciemnych oczu wyzierało zmęczenie. Przy­szedł prosto ze statku, chcąc jak najszybciej zrzucić brzemię dźwi­ganych nowin, ciężarem których wolałby jednak nie obarczać sie­dzącego przed nim mężczyzny.

- Co do tego, jak to się wszystko zaczęło, krążą przeróżne pogło­ski. Przeczą sobie wzajemnie lub są nadmiernie upiększone. Jest tak,

jak przypuszczałeś: Goci mają nowego wodza o niezwykłych zdolno­ściach. Dowodzi zwycięskimi wojskami, które przewalają się niczym taran przez królestwa północy. Sicambryjczycy i Wikingowie jeszcze się z nim nie zmierzyli, ale i na nich przyjdzie kolej. Objawiony pokiwał głową.

- A co z czarną magią?

- Wysłannicy biskupów Rzymu twierdzą, że Wodan jest zręcz­nym nekromantą. Składa w ofierze młode dziewczyny, budując swe okręty na ich rozkrzyżowanych ciałach. To odrażające... nad wyraz odrażające. On uważa się za boga!

- Jak przejawia się siła tego człowieka? - zapytał opat.

- Jest niezwyciężony w boju. Nie ima się go ostrze miecza. Ponoć na jego rozkaz umarli chodzą niczym żywi... i nie tylko chodzą. Jeden z niedobitków bitwy w Recji przysięga, że u schy­łku dnia zabici Goci powstali pośrodku wojsk nieprzyjaciela, by ciąć i zabijać. Czyż trzeba dodawać, że zniknął wszelki opór? Znam tę opowieść z ust tylko jednego człowieka, ale mam przeczucie, iż jest prawdziwa.

- A co mówią sami Goci?

- Mówią, że Wodan planuje wielkimi siłami zaatakować Bryta­nię, gdzie magia objawia się w najwyższym stopniu. Wodan twier­dzi, że Brytania jest domem dawnych bogów, a brama do Walhalli znajduje się w Sorviodunum, niedaleko Wielkiego Kręgu.

- W czym się nie myli - westchnął Objawiony.

- Co takiego, panie? - spytał Cotta wytrzeszczając oczy.

- Przepraszam, Cotta, tylko myślałem na głos. Druidzi zawsze uważali Wielki Krąg za miejsce szczególnych mocy, a przed nimi inni byli tego samego zdania. Wodan ma rację. To swoista brama i nie wolno mu pozwolić przejść na drugą stronę.

- Wątpię, czy jest takie wojsko, które można wysłać przeciwko niemu, wyłączając Krwawego Króla, zajętego tłumieniem rewolty i obroną przed najazdem cudzoziemców. Sasi, Jutowie, Anglowie, a nawet plemiona Brytów powstają z orężem w ręku. Czy Krwawy Król będzie w stanie stawić czoło dwudziestotysięcznej gockiej ar­mii pod wodzą maga, który nie ma sobie równych?

Objawiony uśmiechnął się od ucha do ucha; w jego oczach, sza­rych niczym dym z ogniska, pojawiły się wesołe błyski.

- Nigdy nie lekceważ Uthera, przyjacielu. On również nie za­znał dotąd goryczy porażki, a do tego włada Mieczem Mocy, ostrzem Cunobelina.

- Ależ to już starzec - rzekł Cotta. - Dwadzieścia pięć lat spę­dzonych na wojnach wycisnęło na nim swoje piętno. A Wielka Zdrada...

- Znam tę historię - uciął Objawiony. - Nalej nam wina, a ja się namyślę.

Opat obserwował, jak podstarzały mężczyzna napełnia dwa mie­dziane pucharki ciemnoczerwonym trunkiem, po czym przyjął je­den - z uśmiechem, aby zatrzeć wrażenie, jakie wywołała jego ostat­nia odpowiedź.

- Czy to prawda, że wysłannicy Wodana poszukują dziewic o po-nadprzeciętnych uzdolnieniach?

- Tak. Wróżbiarek, uzdrowicielek, władających językami... Po­dobno wszystkie zaślubia.

- Raczej je zabija - sprostował Objawiony. -I w tym się kryje jego moc.

Opat wstał i podszedł do okna, aby popatrzeć na słońce zacho­dzące czerwonym płomieniem. Za jego plecami Cotta zapalił cztery świece, a potem przez kilka minut czekał w milczeniu. Na koniec przerwał ciszę:

- Czy wolno mi spytać, panie, dlaczego tak cię interesują wieści z szerokiego świata? Przecież co chwila gdzieś wybucha wojna. To takie przekleństwo człowieka: musi zabijać swoich braci. Niektórzy twierdzą, że sam Bóg rzucił tę klątwę, aby ukarać ludzi za sprzenie­wierzenie w Raju.

Objawiony odwrócił się od majestatycznie zachodzącego słoń­ca i powrócił do krzesła.

- Życie, Cotta, znajduje się w delikatnej równowadze, jak świa­tło i mrok, słabość i siła, dobro i zło. Harmonia natury. W nieprze­niknionej ciemności zginie każda roślina, w ostrym świetle przepali się lub zwiędnie. Istotą wszystkiego jest równowaga. Wodana trze­ba poskromić, zanim stanie się bogiem, ciemnym i mściwym bogiem. Krwiopijcą. Złodziejem dusz.

- Chcesz mu się przeciwstawić, panie?

- Owszem, mam taki zamiar.

- Ale skąd weźmiesz wojsko? Nie jesteś królem ani udzielnym generałem.

- Jeszcze nie wiesz, kim jestem, przyjacielu. Dalej, napełnij kie­lichy, zobaczymy, co Graal nam pokaże.

Objawiony podszedł do dębowej skrzyni, gdzie nalał wody z glinia­nego dzbanka do płytkiej, srebrnej czarki, którą następnie przyniósł

ostrożnie do stołu. Poczekał, aż wygładzą się zmarszczki na powierzchni, po czym podniósł nad wodę złoty kamień i wykonał nim kilka wolnych, kolistych ruchów. Jakkolwiek powietrze było niezmącone, płomienie świec zamigotały i zgasły. Cotta wpatrywał się, pochylony, w ciemną, aksamitną toń wody w misce,

Pierwszy obraz przedstawiał wizerunek rudowłosego młodzia­na o dzikim wejrzeniu, wymachującego w powietrzu drewnianym mieczykiem. Opodal siedział starszy wojownik; skórzany, zamoco­wany na rzemykach kapturek przykrywał kikut w miejscu, gdzie po­winna znajdować się prawa dłoń. Objawiony śledził ich bacznym spojrzeniem; na koniec przesunął ręką nad powierzchnią. Teraz po­kazało się błękitne niebo i siedząca nad brzegiem jeziora dziewczy­na w bladozielonej sukience.

- To góry Recji - szepnął Cotta. Dziewczyna wolno zaplatała w warkocz swoje ciemne włosy.

- Jest niewidoma - oznajmił Objawiony. - Widzisz, jak patrzy na słońce bez zmrużenia powiek?

Raptem twarz dziewczyny odwróciła się w ich stronę.

- Dzień dobry - powiedziała; bezdźwięczne słowa rozbrzmiały w myślach obu mężczyzn.

- Kim jesteś? - zapytał Objawiony łagodnie.

- Dziwne uczucie - odparła. - Twój głos jest szeptem poranne­go wiatru i zdaje się tak bardzo odległy.

- Bo dzieli nas duża odległość, moje dziecko. Kim jesteś?

- Jestem Anduina.

- Gdzie mieszkasz?

- W Cisastra z moim ojcem, Ongistem. A ty?

- Nazywam się Objawiony.

- Jesteś moim przyjacielem?

- Jestem, to prawda.

- Tak też myślałam. A któż tam jest obok ciebie?

- Skąd wiesz, że nie jestem sam?

- To taki mój dar, panie Objawiony. Kim on jest?

- To Cotta, mnich, członek bractwa Białego Chrystusa. Wkrót­ce się spotkacie. On także jest twoim przyjacielem.

- To już wiem. Wyczuwam jego dobroć.

Objawiony po raz drugi przesunął dłoń nad powierzchnią wody. Teraz ukazał się młody człowiek z grzywą długich, kruczoczarnych włosów, który w dolince niedaleko Londinium wiódł piękne stado sicambryjskich koni. Młodzieniec był przystojny, miał delikatnie wyrzeźbioną twarz z silnym, ogolonym podbródkiem. Objawiony mierzył jeźdźca uważnym spojrzeniem.

Tym razem woda rozbłysła samoistnie, ciemna chmura burzo­wa ciskała w ciszy włóczniami rosochatych błyskawic, rozjaśnia­jąc nieboskłon. Spomiędzy obłoków wyfrunął stwór z błoniastymi skrzydłami i długim spiczastym ogonem. Na jego grzbiecie siedział żółtobrody wojownik. Uniósł prawicę i oto błyskawica pomknęła na spotkanie patrzących. Ramię Objawionego wystrzeliło do przo­du akurat wtedy, gdy rozstąpiła się woda. Biały ogień ukąsił go w rękę, a w pomieszczeniu rozeszła się woń spalonego ciała. Woda parowała i bulgotała, znikając w chmurze oparów. Srebrna czarka przekrzywiła się i część zawartości wypłynęła na stół, a srebrzy-stoczarny, płynący z sykiem strumień podpalił drewno. Cotta od­skoczył do tyłu, gdy zauważył osmaloną dłoń Objawionego. Opat uniósł złoty kamień i dotknął nim oparzonej skóry. Rana zagoiła się natychmiast, lecz nawet magia nie potrafiła wymazać wspo­mnienia bólu. Objawiony opadł na krzesło z bijącym sercem i twa­rzą zroszoną potem. Odetchnął głęboko i popatrzył na zwęglony blat stołu. Płomienie zgasły, dym się rozwiał, a świece na nowo ożyły.

- On wie o mnie, Cotta. Ale skoro mnie zaatakował, i ja czegoś się teraz o nim dowiedziałem. Wciąż nie jest gotów, by pogrążyć świat w ciemności. Potrzebna mu jeszcze jedna ofiara.

- Do czego? - zapytał szeptem starzec.

- W języku tego świata? Pragnie rozewrzeć wrota piekieł.

- Można go powstrzymać? Objawiony wzruszył ramionami.

- To się dopiero okaże, przyjacielu. Wyruszysz statkiem do Re­cji i odszukasz Anduinę. Zabierzesz ją do Brytanii, do Noviomagu-su. Zobaczymy się tam za trzy miesiące. W południowej dzielnicy znajdziesz gospodę o nazwie, jak mniemam, “Znak Byka". Bądź tam każdego dnia w południe i czekaj godzinę. Spotkam się z tobą przy najbliższej okazji.

- Czyżby niewidoma dziewczyna miała zostać ofiarowana? -Tak.

- A co z rudowłosym chłopcem i jeźdźcem?

- Jak na razie, nie wiem. Przyjaciele lub wrogowie... Czas po­każe. Chłopiec kogoś mi przypominał, ale jeszcze nie wiem kogo. Miał na sobie saski przyodziewek, a ja nigdy nie podróżowałem wśród Sasów. Co się tyczy jeźdźca, ten jest mi znany. Nazywa się

Ursus i pochodzi z rodu Merowingów. Ma brata, jak sądzę, i marzą mu się bogactwa.

- A człowiek na smoku? - zapytał Cotta po cichu.

- To wróg spoza Mgły.

- Czy to rzeczywiście Wodan, szary bóg? Objawiony pociągnął łyk wina.

- Wodan? Różnie go nazywano. Dla jednych był Odynem Jed­nookim, dla drugich Lokim. Na wschodzie zwano go Purgameszem lub Molochem, a nawet Baalem. Tak, Cotta, on jest obdarzony bo-skością, czy też nieśmiertelnością, jak wolisz. A tam, gdzie stąpa, szerzy się chaos.

- Mówisz o nim, jakbyś go znał.

- Bo go znam. Już kiedyś z nim walczyłem. -1 co się stało?

- Zabiłem go, Cotta - odparł opat.


Rozdział pierwszy

 

Grysstha obserwował, jak chłopiec wymachuje drewnianym mieczem, przeszywając powietrze zamaszystymi cięciami.

- Stopy, chłopcze. Nie zapominaj o stopach!

Starzec odchrząknął głośno i splunął na trawę, a potem podra­pał się w swędzący nadgarstek kalekiej ręki.

- Szermierz musi umieć utrzymać równowagę. Nie wystarczy sprawna ręka i bystre oko. Jeżeli upadniesz, czeka cię śmierć, chłopcze.

Młodzik wbił w ziemię drewniane ostrze i usiadł przy starym wojowniku. Pot perlił się na jego czole, a w błękitnych oczach bły­skały iskry.

- Ale idzie mi coraz lepiej, prawda?

- Oczywiście, że idzie ci coraz lepiej, Cormacu. Tylko głupcy nie robią postępów.

Chłopiec wyciągnął broń i starł brud z wystruganego w drew-nie ostrza.

- Czemu jest taki krótki? Czy muszę ćwiczyć z rzymską głownią? - Poznaj swego wroga. Nie zwracaj uwagi na jego słabości. Znajdzie je twój umysł, jeśli będzie odpowiednio wprawiony. Zapoznaj się z siłą nieprzyjaciela. Takimi właśnie mieczami, chłopcze, podbił on cały świat. A wiesz dlaczego?

-Nie.

Grysstha uśmiechnął się.

- Nazbieraj no trochę patyków, Cormacu. Nazbieraj patyków, które potrafisz złamać dwoma palcami.

Kiedy chłopiec z radosną miną ruszył między drzewa, Grysstha odprowadzał go wzrokiem, pozwalając, by duma odmalowała się na jego twarzy, teraz, gdy młodzieniec nie mógł tego dojrzeć.

Dlaczego na świecie żyje tylu głupców? - pomyślał, gdy duma ustąpiła przed gniewem. Dlaczego nikt nie widzi potencjału, jaki drzemie w tym chłopcu? Dlaczego wszyscy go nienawidzą ze wzglę­du na winę, której nie popełnił?

- Mogą być takie? - zapytał Cormac, rzucając u stóp Gryssthy dwadzieścia patyków grubości palca.

- Złam no jeden z nich.

- Pestka - orzekł Cormac, kiedy trzasnął patyczek.

- A teraz reszta, chłopcze; połam je wszystkie.

Gdy młodzieniec spełnił polecenie, Grysstha wyciągnął zza pa­ska kawałek sznurka.

- Weź dziesięć patyczków i zwiąż je tym w wiązkę.

- Jak wici?

- Dokładnie. Dobrze je ściśnij.

Cormac zrobił pętlę ze sznurka, zebrał dziesięć gałązek i zwią­zał je pieczołowicie. Podał Grysscie grubą na cztery cale wiązkę, lecz starzec potrząsnął głową.

- Złam je - powiedział.

- Nie dam rady.

- Spróbuj.

Chłopiec zmagał się z wiązką, krew nabiegła mu do twarzy, a mięśnie rąk i ramion prężyły się pod czerwoną wełnianą koszulą.

- Przed chwilą złamałeś dwadzieścia takich patyków, a teraz nie potrafisz poradzić sobie z dziesięcioma.

- Ale one są związane, Grysstho. Nawet Calder by ich nie złamał.

- To właśnie jest tajemnica, jaką Rzymianie ukrywali w swoich krótkich mieczach. Sas walczy długim mieczem, zataczając nim sze­rokie koła. Jego towarzyszom nie wolno stać za blisko, gdyż mogło­by ich ugodzić ostrze. Dlatego każdy walczy osobno, chociaż w bi­twie uczestniczy dziesięciotysięczna armia. Natomiast Rzymianin z gladiusem przykłada tarczę do tarczy swego sąsiada, a ostrze jego kąsa niczym paszcza żmii. Rzymskie legiony przypominały te oto wici, były związane i zwarte.

- No to dlaczego przegrali, skoro byli tacy niezwyciężeni?

- Każde wojsko jest tylko tyle warte, ile jego dowódca, a do­wódca stanowi jedynie odbicie cesarza, który go mianuje. Dni Rzy­mu przeminęły. Robaki toczą rzymskie ciało, glisty wyżerają jego mózg, a szczury szarpią go za ścięgna.

Po raz wtóry starzec odchrząknął i splunął, błyskając bladonie­bieskimi oczami.

- Walczyłeś z nimi, prawda? - zapytał spokojnie Cormac. -W Galii i w Italii?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin