Dragonlance 1-Smoki jesiennego zmierzchu.pdf

(2469 KB) Pobierz
Dragonlance 1-Weis Margaret-Kroniki smoczej lancy-Smoki jesiennego zmierzchu
Margaret Weis, Tracy Hickman - Kroniki Smoczej Lancy – Tom I - Smoki jesiennego zmierzchu
Margaret Weis, Tracy Hickman
Kroniki Smoczej Lancy – Tom I
Smoki jesiennego zmierzchu
(Przekład: Dorota Żywno)
Dla Laury,
Prawdziwej Laurany
Tracy Hickman
Dla moich dzieci,
Dawida i Elizabeth Baldwin,
Za ich odwagę i wsparcie
Margaret Weis
KANTYCZKA SMOKA
Usłyszcie mędrca, gdy jego pieśń zstępuje
jak niebios deszcz lub łzy
i zmywa lata, kurz wielu historii
Z szlachetnej opowieści o Smoczej Lancy.
Bowiem w odległych wiekach, obcych pamięci i słowu,
o pierwszej zorzy świata, gdy trzy księżyce wzniosły się znad łona lasu,
smoki, straszliwe i wielkie wydały wojnę temu światu Krynn.
Lecz wśród ciemności smoków,
wśród naszego wołania o jasność
do pustej twarzy wznoszącego się wysoko czarnego księżyca,
rozbłysło światło w Solamnti,
rycerz prawy i mocny,
który wezwał samych bogów
i wykuł potężną Smoczą Lancę, przeszywając duszę
smoczego rodzaju, przepędzając cień jego skrzydeł
znad rozjaśniających się brzegów Krynnu.
Tak oto Huma, rycerz sołamnijski,
zwiastun światłości, pierwszy lansjer,
wiedziony swym światłem dotarł do podnóża gór Khalikst,
do kamiennych stóp bogów,
do przyczajonej ciszy ich świątyni.
Wezwał stwórców lancy, wziął
ich straszliwą moc, by zgnieść straszliwe zło,
by wepchnąć wijącą się ciemność
Z powrotem w głąb tunelu smoczej gardzieli.
Paladine, wielki bóg dobra
lśnił u boku Humy,
dodając sił lancy jego silnego prawego ramienia
i Huma, w blasku tysiąca księżyców,
przepędził Królową Ciemności,
przepędził rój jej wrzeszczących zastępów
z powrotem do nieczułego królestwa śmierci, gdzie ich przekleństwa
spadały na nicość i nicość
w głębiach pod rozjaśniającą się ziemią.
Tak skończył się grzmotem wiek snów
i rozpoczął wiek potęgi,
Gdy Istar, królestwo światła i prawości, powstało na wschodzie,
gdzie białe i złote minarety
wznosiły się ku słońcu i chwale słońca,
ogłaszając odejście zła,
a Istar, które niańczyło i matkowało długim latom dobra,
lśniło jak meteor
na białym niebie sprawiedliwych.
A jednak w pełni słońca
król-kapłan Istar ujrzał cienie:
1 / 147
540115219.002.png
Margaret Weis, Tracy Hickman - Kroniki Smoczej Lancy – Tom I - Smoki jesiennego zmierzchu
W nocy widział drzewa jako istoty ze sztyletami, strumienie
poczerniałe i zgęstniałe pod milczącym księżycem.
Szukał w księgach ścieżek Humy,
zwojów, znaków, zaklęć,
oby i on też mógł wezwać bogów, mógł uzyskać
ich pomoc w swych świętych celach,
mógł oczyścić świat z grzechu.
I wtedy nadszedł czas mroku i śmierci,
gdy bogowie odwrócili się od świata.
Ognista góra spadła na Istar jak kometa,
miasto rozpękło się niczym czaszka w płomieniach,
góry wystrzeliły z Żyznych niegdyś dolin,
morza zalały groby gór,
westchnienia pustyń rozległy się na opuszczonych dnach mórz,
trakty Krynnu rozpadły się
i stały się ścieżkami zmarłych.
Tak oto rozpoczął się wiek rozpaczy.
Splątały się drogi.
W zgliszczach miast zamieszkały wichry i burze piaskowe,
równiny i góry stały się naszym domem.
Kiedy starzy bogowie stracili swą moc,
wznieśliśmy wołanie do pustego nieba
ku zimnej zasłonie szarości, do uszu nowych bogów.
Niebo jest spokojne, ciche, niewzruszone.
Jeszcze nie usłyszeliśmy ich odpowiedzi.
Starzec
Tika Waylan wyprostowała się z westchnieniem i poruszyła ramionami, żeby rozluźnić obolałe mięśnie. Wrzuciła
namydloną szmatę do wiadra z wodą i rozejrzała się po pustym pomieszczeniu.
Coraz trudniej było utrzymać starą gospodę. Wiele serdeczności wtarto w ciepły, drewniany wystrój wnętrza, lecz
nawet serdeczność i łój nie mogły ukryć pęknięć i szpar w zużytych stołach ani zapobiec temu, by czasami gość nie usiadł
na drzazdze. Gospoda Ostatni Dom nie była zbytkowna, nie przypominała niektórych w Haven, o jakich słyszała. Była za
to wygodna. Żywe drzewo, we wnętrzu którego ją wybudowano, otulało ją czule swymi prastarymi ramionami, a ściany i
urządzenia tak starannie wmontowano w gałęzie drzewa, że nie można było poznać, gdzie kończyło się dzieło natury, a
zaczynało ludzkie. Kontuar zdawał się falować i płynąć jak polerowana fala wokół żywego drzewa, które go
podtrzymywało. Witraże w okienkach rzucały na salę gościnne błyski żywych kolorów.
Zbliżało się południe, nikły cienie. Gospoda Ostatni Dom wkrótce otworzy swe podwoje dla gości. Tika rozejrzała
się i uśmiechnęła z zadowolenia. Stoły były czyste i wypucowane. Zostało jej jeszcze tylko zamiecenie podłogi. Zaczęła
właśnie odsuwać ciężkie drewniane ławy, gdy z kuchni wyszedł Otik, owiany wonną parą.
– Szykuje się kolejny rześki dzień – tak pod względem pogody, jak i interesów – rzekł, wciskając swój niemały
brzuch za kontuar. Zaczął rozstawiać kufle, pogwizdując przy tym wesoło.
– Wolałabym, żeby interesy nieco się ochłodziły, a pogoda ociepliła – powiedziała Tika, ciągnąc ławę.
– Uchodziłam sobie wczoraj nogi i dostałam mało podziękowań, a jeszcze mniej napiwków! Co za ponura banda!
Wszyscy nerwowi, podskakują na każdy dźwięk. Wczoraj wieczorem upuściłam kufel – i przysięgam – Retark wyciągnął
miecz!
– Ba! – parsknął Otik. – Retark jest gwardzistą poszukiwaczy z Solace. Oni są zawsze nerwowi. Ty też byś była,
gdybyś pracowała dla Hedericka, tego fanat ...
– Uważaj – ostrzegła Tika.
Otik wzruszył ramionami. – Najwyższy Teokrata nie usłyszy nas, chyba że nauczył się latać. Pierwej usłyszałbym
stuk jego butów na schodach, niż on mnie. – Tika jednak zauważyła, że ciągnął dalej ściszonym głosem. – Mieszkańcy
Solace już długo nie będą się na to godzić, popamiętasz moje słowa. Ludzie znikają, zaciągani nie wiadomo gdzie. Smutne
czasy. – Potrząsnął głową. Potem poweselał. – Ale dobre dla interesów.
– Dopóki nie zamknie nam lokalu – rzekła ponuro Tika. Chwyciła za miotłę i zaczęła energicznie zamiatać.
– Nawet teokraci muszą napchać sobie brzuchy i spłukać z gardeł ogień piekielny wraz z siarką – zachichotał Otik.
– Takie bezustanne prawienie ludziom kazań o nowych bogach musi przyprawiać go o straszne pragnienie – przychodzi tu
co wieczór.
Tika przestała zamiatać i oparła się o szynkwas.
– Otiku – rzekła poważnie opanowanym tonem – powiadają jeszcze o czym innym – o wojnie. O wojskach
zbierających się na północy. No i ci dziwni ludzie w kapturach, którzy kręcą się po mieście u boku Najwyższego Teokraty i
zadają pytania.
Otik popatrzył czule na dziewiętnastolatkę i poklepał ją po policzku. Zastępował jej ojca od czasu, gdy jej
prawdziwy ojciec znikł w tajemniczych okolicznościach. Pociągnął ją za rudy kosmyk włosów.
– Wojna. Bzdury – parsknął. – Pogłoski o wojnie krążą od czasów kataklizmu. To tylko plotki. Może wymyślił je
Teokrata, żeby łatwiej mu było rządzić ludźmi.
– Sama nie wiem – Tika zmarszczyła czoło. – Ja...
Otworzyły się drzwi.
Tika i Otik oboje drgnęli ze strachu i odwrócili się w stronę drzwi. Nie usłyszeli kroków na schodach, a to było
niesamowite! Gospodę Ostatni Dom zbudowano wysoko w gałęziach mocarnego drzewa vallen, tak jak każdy inny dom w
Solace, wyjątkiem kuźni. Ludzie postanowili zamieszkać w konarach drzew w czasach strachu i zamętu, jakie
2 / 147
540115219.003.png
Margaret Weis, Tracy Hickman - Kroniki Smoczej Lancy – Tom I - Smoki jesiennego zmierzchu
zapanowały po kataklizmie. Tak oto Solace stało się drzewnym miasteczkiem, jednym z prawdziwie pięknych cudów, jakie
zostały na Krynnie. Solidne drewniane kładki łączyły domostwa i sklepy usadowione wysoko nad ziemią, gdzie pięć setek
ludzi żyło swym codziennym życiem. Gospoda Ostatni Dom była największym budynkiem w Solace i wznosiła się
czternaście metrów nad ziemią. Schody okalały sękaty pień prastarego drzewa vallen. Jak Otik wspomniał, każdego gościa
gospody można było usłyszeć, na długo zanim można było go ujrzeć.
Jednak ani Tika, ani Otik nie usłyszeli starca.
Stał w drzwiach, wsparty na wytartej lasce dębowej i rozglądał się po gospodzie. Na głowę miał naciągnięty
obszarpany kaptur prostej, szarej szaty, w którego cieniu widać było tylko błyszczące jak u jastrzębia oczy.
– Czym mogę służyć, dziadku? – Tika spytała przybysza, spojrzawszy z obawą na Otika. Może ten starzec jest
szpiegiem poszukiwaczy?
– Ech? – Stary człowiek zmrużył oczy. – Otwarte?
– No... – zawahała się Tika.
– Oczywiście – rzekł Otik, uśmiechając się szeroko. – Wejdź, Siwobrody. Tika, poszukaj krzesła dla naszego
gościa. Musi być zmęczony po takiej długiej wspinaczce.
– Wspinaczce? – Podrapawszy się po głowie, staruszek rozglądnął się po ganku, a potem spojrzał na dół. – Och,
tak. Wspinaczka. Bardzo dużo schodów... – Wgramolił się do środka, a potem żartobliwie pogroził kijem Tice. – Bierz się
do roboty, dziewczyno. Sam potrafię znaleźć krzesło.
Tika wzruszyła ramionami, sięgnęła po miotłę i zaczęła zamiatać, nie spuszczając starca z oczu.
Stał na środku gospody rozglądając się, jakby chciał się upewnić co do miejsca i ustawienia każdego stołu i
krzesła w pomieszczeniu. Główna sala była duża, miała kształt fasolki i owijała się wokół pnia drzewa vallen. Mniejsze
konary drzewa stanowiły wsparcie dla podłogi i sufitu. Ze szczególnym zainteresowaniem starzec patrzył na kominek,
który znajdował się w głębi sali w mniej więcej trzech czwartych odległości od drzwi. Był to jedyny kamienny element,
wyraźnie roboty krasnoludzkiej, tak wyciosany, że wydawał się częścią drzewa, wijącą się w naturalny sposób wśród gałęzi
na górze. Skrzynia obok paleniska wypełniona była po brzegi szczapami sznuro-drzewa i bierwionami sosnowymi
przywiezionymi z wysokich gór. Żadnemu mieszkańcowi Solace nawet nie przyszłoby do głowy palić w piecu drewnem
ich własnych wielkich drzew. W kuchni znajdowało się drugie wyjście, czternastometrowa przepaść, ale niektórym
klientom Otika bardzo to odpowiadało. Starcowi również.
Mamrotał pod nosem pełne zadowolenia uwagi, badając wzrokiem kolejne miejsca. Potem, ku zdumieniu Tiki,
rzucił nagle laskę, zawinął rękawy szaty i zaczął przestawiać meble!
Tika przestała zamiatać i oparła się na miotle. – Co robisz? Ten stół zawsze stał tam!
Długi, wąski stół stał na środku głównej sali. Starzec pociągnął go po podłodze, przysunął pod pień olbrzymiego
drzewa vallen, tuż naprzeciw kominka, i odstąpił o krok, by podziwiać swe dzieło.
– Tak – mruknął. – Ma być bliżej kominka. Teraz przynieś jeszcze dwa krzesła. Potrzebuję sześciu.
Tika odwróciła się do Otika. Chciał zaprotestować, ale w tym momencie w kuchni coś nagle błysnęło. Wrzask
kucharki oznajmił, że znowu zapalił się tłuszcz. Otik pośpieszył w stronę wahadłowych drzwi do kuchni.
– On jest nieszkodliwy – sapnął, mijając Tikę. – Pozwól mu na wszystko, na co będzie miał ochotę... w granicach
rozsądku. Może wydaje przyjęcie.
Tika westchnęła i przyniosła staruszkowi dwa krzesła, zgodnie z tym, czego sobie życzył. Postawiła je tam, gdzie
wskazał.
– A teraz – rzekł starzec, rozglądając się bystro – przynieś jeszcze dwa krzesła – tylko mają być wygodne – i
postaw tutaj. Tu, obok kominka, w tym ciemnym kącie.
– Wcale nie jest ciemny – zaprzeczyła Tika. – Przecież jest w pełnym słońcu!
– Ach... – staruszek zmrużył oczy – ale będzie ciemny dziś wieczorem, prawda? Kiedy zapłonie ogień...
– Chyba tak... – Tice zabrakło słów.
– Przynieś krzesła. Dobra z ciebie dziewczynka. I jeszcze jedno, o, tutaj. – Staruszek wskazał miejsce dokładnie
przed kominkiem. – Dla mnie.
– Wydajesz przyjęcie, staruszku? – spytała Tika, dźwigając najwygodniejsze w gospodzie, mocno wysiedziane
krzesło.
– Przyjęcie? – Pomysł ten zdawał się rozbawiać starca. Staruszek zachichotał. – Tak, dziewczyno. To będzie
przyjęcie, jakiego Krynn nie widział od czasów kataklizmu! Bądź gotowa, Tiko Waylan. Bądź gotowa!
Poklepał ją po ramieniu, potargał jej włosy, a następnie odwrócił się i siadł na krześle aż mu kości zatrzeszczały.
– Kufel piwa – zażyczył sobie.
Tika poszła nalać piwa. Dopiero kiedy przyniosła staruszkowi napój i wróciła do zamiatania, zatrzymała się i
zastanowiła, jak to możliwe, że znał jej imię.
KSIĘGA PIERWSZA
Rozdział I
Starzy przyjaciele spotykają się. Nieuprzejmi intruzi
Flint Fireforge osunął się na porośnięty mchem głaz. Stare kości podtrzymywały krasnoluda wystarczająco długo i
nie chciały czynić tego dalej bez słowa skargi.
– Nie powinienem był wyjeżdżać – burknął Flint, spoglądając w rozpościerającą się poniżej dolinę. Mówił na głos,
choć w pobliżu nie było żywej duszy. Długie lata samotnych wędrówek nauczyły go zwyczaju mówienia do siebie. Klepnął
się po obu kolanach. – I niech mnie diabli wezmą, jeśli kiedykolwiek jeszcze ruszę się stąd – oświadczył zdecydowanie.
Staremu krasnoludowi, który wędrował cały dzień w jesiennym chłodzie, wygodnie było na ogrzanym
popołudniowym słońcem głazie. Flint odprężył się i wygrzewał kości, rozkoszując się ciepłem słońca i miłymi myślami –
wrócił bowiem do domu. Rozejrzał się, pieszcząc czule wzrokiem znajomy krajobraz. Górskie zbocze w dole tworzyło
jedną stronę misy wśród wysokich gór odzianych w cudną, jesienną szatę. Drzewa vallen w dolinie płonęły kolorami
jesieni, jaskrawą czerwienią i złotem, które przechodziły w fiolet oddalonych szczytów Kharolis. Bezchmurne, lazurowe
niebo między drzewami odbijało się w wodach jeziora Crystalmir. Znad czubków drzew wznosiły się cienkie smużki
dymu, jedyny znak istnienia Solace. Miękka, snująca się mgiełka otulała dolinę słodką wonią dymu domowych ognisk.
3 / 147
540115219.004.png
Margaret Weis, Tracy Hickman - Kroniki Smoczej Lancy – Tom I - Smoki jesiennego zmierzchu
W czasie odpoczynku Flint wyciągnął z plecaka kawałek drewna i błyszczący sztylet. Jego dłonie poruszały się
bez udziału świadomości. Od niepamiętnych czasów wśród jego ludu istniała potrzeba nadawania wedle własnego uznania
kształtu temu, co było go pozbawione. On sam był dość wziętym kowalem, zanim zaprzestał pracy kilka lat temu.
Przyłożył nóż do drewna, a potem, gdy coś przyciągnęło jego uwagę, opuścił bezczynnie dłonie. Przyjrzał się dymowi
wznoszącemu się znad niewidocznych w dole kominów.
– Moje domowe palenisko wygasło – rzekł cicho Flint. Otrząsnął się, rozgniewany swoją sentymentalnością, i
zaczął zawzięcie strugać drewno. Burknął głośno – Mój dom stoi pusty. Pewno dach przeciekł i zalało mi meble. Idiotyczna
wyprawa! Najgłupsza rzecz w moim życiu. Po stu czterdziestu ośmiu latach powinienem się czegoś nauczyć!
– Nigdy się niczego nie nauczysz, krasnoludzie – odpowiedział mu głos z oddali. – Choćbyś dożył dwustu
czterdziestu ośmiu lat!
Upuściwszy kawał drewna, krasnolud spokojnym ruchem przeniósł dłoń ze sztyletu na rękojeść topora i spojrzał
na drogę. Głos wydawał mu się znajomy, a był to pierwszy znajomy głos, jaki usłyszał od bardzo dawna. Nie potrafił go
jednak umiejscowić w pamięci. Zmrużył oczy, patrząc w zachodzące słońce. Zdawało mu się, że widzi sylwetkę
mężczyzny idącego drogą. Flint wstał i cofnął się w cień wysokiej sosny, by lepiej widzieć. Chód owego mężczyzny
nacechowany był wdziękiem – elfim wdziękiem, jak powiedziałby Flint, a jednak jego ciało miało krępą muskulaturę
człowieka, a zarost był zdecydowanie ludzki. Spod zielonego kaptura przebłyskiwała tylko opalona twarz i brązoworuda
broda. Przez jedno ramię przewieszony miał długi łuk, a u lewego boku przypasany miecz. Odziany był w strój z miękkiej
skóry starannie wyciskanej w zawiłe wzory, tak lubiane przez elfów. Żaden jednak elf na Krynnie nie mógłby zapuścić
brody... żaden elf, z wyjątkiem...
– Tanis? – powiedział z wahaniem Flint do zbliżającego się mężczyzny.
– We własnej osobie. – Brodatą twarz przybysza rozpromienił serdeczny uśmiech. Otworzył ramiona i zanim
krasnolud zdołał go powstrzymać, uściskał Flinta tak, że aż podniósł go nad ziemię. Krasnolud przycisnął przyjaciela na
chwilę do piersi, a potem przypomniawszy sobie o dostojeństwie, wyśliznął się z objęć półelfa.
– Nie nauczyłeś się manier przez te pięć lat – burknął krasnolud. – Nadal nie masz szacunku dla mego wieku ani
godności. Dźwigasz mnie jakbym był workiem kartofli. Mam nadzieję, że nikt znajomy nas nie widział.
– Wątpię, czy wielu nas pamięta – powiedział Tanis, czułym wzrokiem mierząc przysadzistego przyjaciela. – Czas
nie płynie dla ciebie i mnie, stary krasnoludzie, tak samo, jak dla ludzi. Pięć lat dla nich to długo, a dla nas to chwila. –
Uśmiechnął się potem. – Nie zmieniłeś się.
– Nie można tego samego powiedzieć o innych. – Flint usiadł na kamieniu i znów zabrał się do rzeźbienia.
Popatrzył spode łba na Tanisa. – Po co ci ta broda? I tak byłeś wystarczająco brzydki.
Tanis podrapał się po podbródku. – Bywałem w krainach, gdzie nieprzyjaźnie patrzy się na tych, którzy mają w
sobie elfią krew. Broda – podarunek od mego ojca-człowieka – rzekł z gorzką ironią – okazała się wielce przydatna przy
ukrywaniu mego pochodzenia.
Flint mruknął pod nosem. Wiedział, że to niezupełnie prawda. Choć półelf nienawidził zabijania, Tanis nie należał
do tych, którzy zapuściliby brodę, by unikać walki. Poleciały strużyny.
– Bywałem w krainach, gdzie nieprzyjaźnie patrzy się na każdego, bez względu na jego krew. – Flint obrócił
kawałek drewna w dłoni, przyglądając mu się. – Jesteśmy już jednak w domu. To wszystko już za nami.
– Słyszałem co innego – rzekł Tanis, ponownie naciągając kaptur, by słońce nie świeciło mu w oczy. – Szlachetni
poszukiwacze wybrali męża imieniem Hederick, by jako Najwyższy Teokrata rządził w Solace, a ten swą nową religią
zamienił miasteczko w siedlisko fanatyzmu.
Tanis i krasnolud razem odwrócili się i spojrzeli w cichą dolinę. Zaczęły zapalać się światła, tak że w lesie vallen
widoczne już były domy na drzewach. Nocne powietrze było nieruchome, spokojne i słodkie, przesycone leciutką wonią
dymu z domowych palenisk. Co jakiś czas dobiegały ich słabo słyszalne głosy matek wołających dzieci na kolację.
– Nie słyszałem niczego złego o Solace – rzekł cicho Flint.
– Prześladowania religijne... inkwizycja... – głos Tanisa zabrzmiał złowieszczo z głębi kaptura. Był to głos głębszy
i bardziej ponury od tego, jaki Flint zapamiętał. Krasnolud zmarszczył brwi. Jego przyjaciel zmienił się przez te pięć lat. A
elfowie nigdy się nie zmieniają! No tak, ale Tanis był tylko w połowie elfem – dzieckiem przemocy, gdyż jego matkę
zgwałcił człowiek w czasie jednej z licznych wojen, które podzieliły rozmaite rasy Krynnu w latach chaosu, jaki nastąpił
po kataklizmie.
– Inkwizycja? Wieść głosi, że zajmuje się tylko tymi, którzy sprzeciwiają się Najwyższemu Teokracie – rzekł
wzgardliwie Flint. – Nie wierzę w bogów poszukiwaczy – nigdy nie wierzyłem – ale nie obnoszę się ze swoimi poglądami
po ulicy. Siedź cicho, a zostawią cię w spokoju – tak brzmi moje życiowe hasło. Szlachetni poszukiwacze mimo wszystko
są mądrymi i cnotliwymi mężami. Tylko to jedno zgniłe jabłko w Solace psuje cały kosz. A tak przy okazji, znalazłeś to,
czego szukałeś?
– Jakiś ślad pradawnych, prawdziwych bogów? – spytał Tanis. – Czy spokój ducha? Które masz na myśli?
– Zakładam, że jedno idzie w parze z drugim – mruknął Flint. Obrócił kawałek drewna w dłoni, wciąż
niezadowolony z jego proporcji. – Czy będziemy tu stać przez całą noc i wąchać dym z palenisk? Czy może wreszcie
pójdziemy do miasteczka i zjemy kolację?
– Idziemy – Tanis machnął ręką. Razem zaczęli schodzić po ścieżce, a długie kroki Tanisa zmuszały krasnoluda do
Zrobienia dwóch przy każdym jego jednym. Choć upłynęło wiele lat od czasu, gdy podróżowali razem, Tanis nieświadomie
zwolnił kroku, a Flint równie nieświadomie przyspieszył.
– Więc nic nie znalazłeś? – dopytywał się Flint.
– Nic – odparł Tanis. – Jak odkryliśmy dawno temu, jedynie klerycy i kapłani na tym świecie służą fałszywym
bogom. Słyszałem opowieści o cudownym uzdrawianiu, lecz wszystko to były oszustwa i magia. Na szczęście nasz
przyjaciel Raistlin nauczył mnie, na co zwracać uwagę...
– Raistlin! – sapnął Flint. – Ten blady, chuderlawy czarodziej. Sam jest na wpół szarlatanem. Wiecznie jęczy, stęka
i wsadza nos w nie swoje sprawy. Gdyby nie opiekował się nim bliźniaczy brat, ktoś już dawno położyłby kres jego
czarom.
Tanis wdzięczny był za to, że broda skryła jego uśmiech.
– Sądzę, że ów młodzieniec był lepszym czarodziejem, niż ci się wydaje – powiedział. – No i musisz przyznać, że
długo i nieznużenie pomagał wszystkim, których oszukali fałszywi klerycy – tak samo jak ja. – Westchnął.
4 / 147
540115219.005.png
Margaret Weis, Tracy Hickman - Kroniki Smoczej Lancy – Tom I - Smoki jesiennego zmierzchu
– Za co, bez wątpienia, nie dostałeś wielu podziękowań,
– mruknął krasnolud.
– Bardzo niewiele – powiedział Tanis. – Ludzie chcą w coś wierzyć, nawet jeśli w głębi duszy wiedzą, że to
kłamstwo. A co z tobą? Jak udała ci się podróż do ojczyzny?
Flint maszerował bez słowa, krzywiąc się ponuro. Wreszcie wymamrotał: – Nie powinienem był wyruszać z domu
– i spojrzał na Tanisa, a jego oczy – ledwo widoczne pod zasłoną gęstych, siwych, krzaczastych brwi – dały znać półelfowi,
że rozmowa zmierza w niepożądanym kierunku.
Tanis dostrzegł ich wyraz, lecz i tak zadał pytanie. – A co z kapłanami krasnoludów? Te historie, które
słyszeliśmy?
– To nieprawda. Kapłani zniknęli trzysta lat temu podczas kataklizmu. Tak mówi starszyzna.
– Podobnie u elfów – zadumał się Tanis.
– Widziałem...
– Psst! – Tanis uniósł rękę ostrzegawczym gestem.
Flint raptownie zatrzymał się. – Co tam? – szepnął.
Tanis wskazał ręką. – Tam, w zagajniku.
Flint rzucił okiem na drzewa, jednocześnie sięgając po topór bojowy przytroczony na plecach.
Czerwone promienie zachodzącego słońca błysnęły krótko na kawałku metalu, który zamigotał gdzieś wśród
drzew. Tanis dostrzegł go, potem stracił z oczu, a później znów zauważył. Jednakże w tym właśnie momencie zaszło
słońce, nasycając niebo świetlistym fioletem. Między drzewa zakradł się mrok nocy.
Flint zmrużył oczy i spojrzał w ciemność. – Nic nie widzę.
– Ja widziałem – powiedział Tanis. Wpatrywał się w miejsce, gdzie zauważył błysk metalu i stopniowo swym
elfim wzrokiem zaczął wykrywać ciepły, czerwony blask, jakim promieniują wszystkie żywe istoty, lecz który widzialny
jest tylko dla elfów. – Kto tam jest? – zawołał Tanis.
Przez dłuższy czas jedyną odpowiedzią był niesamowity odgłos, na dźwięk którego półelfowi włosy zjeżyły się na
karku. Był to głuchy, świszczący dźwięk, z początku cichy, lecz potem przybrał na sile, aż stał się wysokim, przenikliwym
gwizdem. Wraz z nim dobiegł ich czyjś głos.
– Elfi wędrowcze, zawróć z drogi i porzuć krasnoluda. Jesteśmy duchami tych biedaków, których Flint Fireforge
zostawił na podłodze karczmy. Czy zginęliśmy w walce?
Głos ducha wzniósł się jeszcze wyżej, a w ślad za nim towarzyszący mu straszny świst.
– Nie! Umarliśmy ze wstydu, przeklęci przez ducha winnego grona za to, że nie umieliśmy wypić więcej niż
podgórski krasnolud.
Flintowi z wściekłości drżała broda, a Tanis, wybuchnąwszy śmiechem, zmuszony był chwycić rozgniewanego
krasnoluda za ramię, by powstrzymać go od szarży na oślep w zarośla.
– Przeklęte niech będą oczy elfów! – upiorny głos poweselał. – I przeklęte brody krasnoludów!
– Któżby inny mógł to być? – jęknął Flint. – Tasslehoff Burrfoot!
W zaroślach rozległ się cichy szelest i na ścieżce stanęła mała postać. Był to kender, przedstawiciel rasy uważanej
przez wielu na Krynnie za równie dokuczliwą, co komary. Drobnokościści kenderzy rzadko dorastali do wzrostu powyżej
metra dwudziestu centymetrów. Ten szczególny kender był mniej więcej wzrostu Flinta, lecz drobna budowa i wiecznie
dziecinna twarz czyniły go z wyglądu mniejszym. Odziany był w jaskrawoniebieskie nogawice, które stanowiły ostry
kontrast z futrzaną kamizelą i prostą koszulą z samodziału. W brązowych oczach błyszczały wesołe, złośliwe iskierki, a
uśmiech zdawał się sięgać od jednego czubka szpiczastego ucha do drugiego. Kender pochylił głowę w drwiącym ukłonie,
pozwalając, by długa kita brązowych włosów –jego duma i radość – majtnęła mu przed nosem. Potem wyprostował się ze
śmiechem. Metaliczny błysk, który wypatrzyły bystre oczy Tanisa, rzuciła klamerka jednej z rozlicznych toreb
zawieszonych na ramionach kendera i u jego paska.
Tas szczerzył do nich zęby w uśmiechu, wspierając się na swym hoopaku. Właśnie ta laska była źródłem
niesamowitego dźwięku. Tanis powinien rozpoznać go natychmiast, bowiem wielokrotnie widział, jak kender odstraszał
niedoszłych napastników, wywijając nią w powietrzu, co powodowało upiorny świst. Hoopak, wynalazek kenderów,
podkuty był miedzią i ostro zakończony, natomiast na szczycie rozdwojony i zaopatrzony w skórzany pasek, co tworzyło
procę. Sama laska wykonana była z giętkiego, leszczynowego pręta. Wzgardzony przez wszystkie inne rasy Krynnu
hoopak był nie tylko pożytecznym narzędziem i bronią dla kendera – był jego odznaką. „Nowe drogi wymagają hoopaka",
głosiło popularne powiedzenie kenderów. Natychmiast po nim padało inne z ich powiedzonek: „Żadna droga nie jest stara".
Tasslehoff nagle podbiegł do nich, rozkładając szeroko ramiona.
– Flint! – Kender pochwycił krasnoluda w objęcia i uściskał go. Zażenowany Flint niechętnie odpowiedział
uściskiem, po czym szybko cofnął się. Tasslehoff zaśmiał się, a potem spojrzał w górę na półelfa.
– Kto to? – sapnął zdumiony. – Tanis! Nie poznałem cię z brodą! – Wyciągnął do niego krótkie rączki.
– Nie, dzięki – powiedział Tanis, śmiejąc się. Machnięciem ręki odpędził kendera. – Nie chciałbym stracić
sakiewki.
Z nagłym przerażeniem na twarzy Flint sięgnął pod kaftan. – Ty łobuzie! – ryknął i rzucił się na kendera, który
zgięty wpół zanosił się od śmiechu. Obaj upadli w kurz.
Roześmiany Tanis chciał już ściągnąć Flinta z kendera, gdy powstrzymał się i obejrzał zaniepokojony. Za późno
posłyszał srebrzyste pobrzękiwanie uprzęży i rżenie konia. Półelf położył dłoń na rękojeści miecza, lecz już stracił wszelką
przewagę, jaką mogła dać mu czujność.
Klnąc pod nosem, Tanis nie mógł zrobić nic innego, jak stać i przyglądać się postaci, która wyłaniała się z mroku.
Dosiadała ona małego kuca o owłosionych nogach, który szedł ze spuszczonym łbem, jakby wstydził się za swego jeźdźca.
Twarz jeźdźca otaczały fałdy szarej, plamistej skóry. Para różowych, świńskich oczek spoglądała na nich spod hełmu o
wojskowym wyglądzie. Wiotkie fałdy tłustego ciała wylewały się spomiędzy fragmentów krzykliwej, pretensjonalnej
zbroi.
Specyficzny odór dotarł do Tanisa, który skrzywił nos z odrazy. „Hobgoblin!" – odnotował jego umysł. Półelf
poluzował miecz i kopnął Flinta, lecz krasnolud w tym momencie kichnął straszliwie i usiadł na kenderze.
– Koń! – rzekł Flint, znów kichając.
– Za tobą – odparł cicho Tanis.
5 / 147
540115219.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin