Jack London - Li-Wan o jasnej skórze [pl].pdf

(366 KB) Pobierz
379664777 UNPDF
J ACK L ONDON
L I -W AN O JASNEJ SKÓRZE
Obniża się słońce, Canimie, upał dnia minął — zawołała Li-Wan do mężczyzny, który
spał, a głowę miał okrytą śpiworem z wiewiórczych skórek. Zawołała po cichu, jak gdyby
obowiązek walczył w niej ze strachem przed chwilą przebudzenia. Bo Li-Wan bała się tego
swojego rosłego męża, zupełnie niepodobnego do innych znanych jej mężczyzn.
Łosiowe mięso zaskwierczało nieprzyjemnie. Kobieta przesunęła patelnię na skraj
czerwonego żaru i zerknęła z ukosa w stronę dwóch psów znad Zatoki Hudsona. Wilczury
wodziły wzrokiem za każdym jej ruchem i łakomie wysuwały ociekające śliną czerwone
jęzory. Ogromne, kudłate bestie siadły koło ogniska pod wiatr i w cienkiej smudze dymu
chroniły się przed niezliczonymi chmarami komarów. Kiedy Li-Wan spojrzała w dół, na
stromy brzeg Klondike toczącej wezbrane wody między wzgórzami, jeden z psów jak robak
podpełznął do patelni. Zwinnym ruchem wyciągnął łapę i strącił w popiół kawał gorącego
mięsa. Li-Wan dostrzegła to kącikiem oka. Pies trafiony w nos polanem, odskoczył i warknął.
Nie odrywając od niego wzroku kobieta podniosła uratowane mięso.
— Fuj! Olo! — krzyknęła. — Ciągleś głodny i głodny! Dlatego dostajesz za swoje, że
pchasz nos, gdzie nie trzeba.
Drugi pies stanął po stronie Olo i wraz z nim gotował się do walki. Jeżyła się im sierść na
karkach i grzbietach, cienkie wargi unosiły się, marszcząc brzydko i odsłaniając okrutne,
groźne kły. Nosy fałdowały się, wykrzywiały w srogiej pasji. W gardzielach bulgotało
warczenie — wilczy charkot dzikich bestii, którym sama natura rozkazuje rzucić się, powalić
przeciwnika.
— A ty, Bash, złyś zawsze, niczym twój pan! Nie szanujesz ręki, co cię karmi. Nie dajesz
mi spokoju! To nie twoja sprawa! Ale chcesz? Niech będzie twoja! Masz! Masz! A masz!
Krzycząc tak Li-Wan rzucała szczapami, ale psy zręcznie unikały ciosów i ani myślały o
kapitulacji. Rozłączyły się i przycupnięte do ziemi czołgały się na brzuchach. Warcząc głucho
nadciągały z dwóch stron, oskrzydlały wroga. Li-Wan wojowała z wilczurami od czasu, gdy
zaczęła raczkować między wiązkami skór w wigwamie. Wiedziała, że sytuacja jest groźna.
Bash stanął, napiął mięśnie, gotował się do skoku. Olo pełzał jeszcze, ale był coraz bliżej i
bliżej.
Kobieta porwała dwie głownie za zwęglone końce. Śmiało stawiła czoła buntownikom.
Olo cofnął się, lecz Bash dał susa i w powietrzu natknął się na ognisty oręż. Zaskowyczał
boleśnie. Rozszedł się swąd przypalonych kudłów i skóry. Pies padł na ziemię, a kobieta
resztkę rozżarzonego drewna rzuciła mu w pysk. Zawył wściekle, rzucił się w bok, uskoczył
spod jej ręki i w dzikim popłochu zaczął szukać schronienia. Olo umykał, lecz Li-Wan
przypomniała mu o swej władzy tęgo zdzieliwszy szczapą po żebrach. Później oba wilczury
1
wycofały się pod gradem polan, aby na krańcu biwaku lizać rany, skowycząc i warcząc na
przemian.
Li-Wan zdmuchnęła popiół z ocalonego mięsa. Serce biło jej nie mocniej niż zwykle.
Pospolite, codzienne wydarzenie szło już w niepamięć. Podczas wrzawy i zamieszania Canim
ani się ruszył. Za to począł potężnie chrapać.
— Hej, Canim! — zawołała kobieta. — Upał dnia mija. Czas w drogę. Ścieżka czeka
naszych stóp.
Peleryna z wiewiórczych skórek drgnęła. Odrzuciło ją na bok brunatne ramię. Powieki
śpiącego uniosły się i zaraz opadły.
„Dźwigał ciężkie juki — pomyślała Li-Wan. — Utrudziła go poranna praca”.
Poczuła na szyi ukłucie komara, pomazała więc odsłonięte miejsce wilgotną gliną, której
pecynę miała dla wygody pod ręką. Mężczyzna i kobieta pięli się przez cały ranek zboczem
działu wodnego i dla ochrony przed chmarami napastliwych owadów smarowali twarze
lepkim mułem. Błoto wysychało na słońcu, zastygało w maskę, która pękała raz po raz przy
poruszeniu mięśni. Dziury trzeba było wciąż łatać, toteż skorupa miała nierówną grubość w
rozmaitych miejscach i twarze wędrowców przedstawiały dziwaczny widok.
Li-Wan zaczęła potrząsać mężem delikatnie, lecz wytrwale. Wreszcie Canim ocknął się,
usiadł. Przede wszystkim spojrzał na słońce, a zasięgnąwszy rady niebieskiego zegara,
przycupnął koło ognia i łapczywie rzucił się na mięso. Był to rosły, barczysty Indianin o
szerokiej klatce piersiowej i potężnych muskułach. Mierzył pełne sześć stóp. Oczy miał
bystrzejsze niż większość jego ziomków, bardziej inteligentne, żywe. Bruzdy znamionujące
wolę głęboko poorały mu twarz, a że była to twarz pierwotna i uparta, wyraz jej zdawał się
mówić o człowieku z natury nieugiętym, świadomym celu i w razie potrzeby zdolnym do
zimnego okrucieństwa.
— Jutro, Li-Wan, urządzimy biesiadę.
Do czysta wyssał kość szpikową. Rzucił ją wilczurom.
— Będziemy jedli racuchy smażone na bekonowym tłuszczu i cukier. To smaczniejsze
niż...
— Racuchy? — spytała zaciekawiona Li-Wan z trudem wymawiając dziwne słowo.
— Aha! — odpowiedział tonem wyższości. — Nauczę cię nowych sposobów gotowania.
Nie masz pojęcia o tych rzeczach, o których teraz mówię, no, i o bardzo wielu innych. Żyłaś
przecie w małym, odludnym kątku ziemi, nic nie rozumiesz. Ale ja... — Wyprostował się i
dumnym wzrokiem zmierzył żonę. — Wielki podróżnik ze mnie. Bywałem we wszystkich
krajach, nawet pośród białych ludzi. Znam ich obyczaje i obyczaje wielu, wielu ludów. Nie
2
jestem jak drzewo, które wyrasta po to, żeby zawsze stać na jednym miejscu i nie wiedzieć,
co się dzieje za najbliższym wzgórzem. Jestem Canim, Canim-Czółno, urodzony do
wędrówek po świecie, do podróży, do poznawania ziemi jak długa i szeroka.
Kobieta pokornie chyliła głowę.
— Słusznie mówisz. Przez całe życie jadałam ryby, mięso i jagody. Żyłam w małym,
odludnym kątku ziemi. Nigdy nie marzyłam, że świat jest taki wielki. Dopiero gdy
uprowadziłeś mnie z mojego plemienia, bym ci gotowała i dźwigała za tobą ciężary na
nieskończenie długiej ścieżce...
Urwała nagle, podniosła wzrok na męża.
— Powiedz, Canim, czy ta ścieżka ma koniec?
— Nie — odpowiedział. — Moja ścieżka jest jak świat: nie kończy się nigdzie. Moja
ścieżka to właśnie świat, który przemierzam, odkąd nogi zaczęły mnie nosić, i przemierzać
będę aż do śmierci. Mój ojciec i matka może już nie żyją, ale nie dbam o to; dawno widziałem
ich ostatni raz. Moje plemię jest podobne twojemu. Siedzi na miejscu, bardzo stąd daleko. Ale
ja nie dbam o swoje plemię, bo jestem Canim, Canim-Czółno.
— A czy ja, Li-Wan, muszę do śmierci wędrować twoją ścieżką, chociaż jestem
strudzona?
— Ty, Li-Wan, jesteś moją żoną. Żona wędruje ścieżką męża wszędzie, dokąd ta ścieżka
wiedzie. Tak chce prawo. A gdyby nawet chciało inaczej, takie byłoby prawo Canima, który
jest prawodawcą dla siebie i swoich.
Li-Wan pochyliła znów głowę, bo jedyne prawo, jakie znała, głosiło, iż mężczyzna jest
panem kobiety.
— Nie spiesz się — rzekł Canim, kiedy żona zaczęła się krzątać i zwijać w swoje juki
ubogi sprzęt domowy. — Słońce jeszcze piecze, a ścieżka idzie teraz w dół, więc droga
będzie lekka.
Posłusznie zaniechała pracy. Wróciła na dawne miejsce i usiadła. Canim spojrzał na nią z
nagle zbudzonym zainteresowaniem.
— Nie siadasz na piętach, jak inne kobiety — powiedział.
— Nie, nie mogłam się jakoś nauczyć. Męczy mnie to. Nie wypoczywam wcale.
— A czemu twoje stopy nie wskazują prosto przed siebie?
— Nie wiem. Wiem tyle, że stopy moje różnią się od stóp innych kobiet.
Canim odpowiedział tylko błyskiem zadowolenia w oczach i myśli swych nie zdradził
bodaj gestem.
3
— Włosy masz czarne, jak wszystkie kobiety, ale czy zauważyłaś kiedy, że są bardziej
delikatne i miękkie niż włosy innych kobiet?
— Zauważyłam — odpowiedziała krótko, bo nie była zadowolona z chłodnego
rozważania jej braków i niedomagań.
— Przed rokiem zabrałem cię twojemu plemieniu — podjął Canim — a jesteś równie
nieśmiała i tak się mnie boisz, jak w dniu, kiedym pierwszy raz spojrzał na ciebie. Jak to się
dzieje?
Li-Wan skinęła głową.
— Strach mi cię, Gammie, bo jesteś duży i dziwny. A zresztą, zanim ty spojrzałeś na
mnie, bałam się wszystkich młodych mężczyzn. Nie wiem... Nie potrafię wytłumaczyć... ale...
Ale tak mi się jakoś wydawało, jak gdybym nie była dla nich.., jak gdyby...
— No! — niecierpliwie ponaglił żonę, gdy głos jej się załamał.
— Jak gdyby oni nie byli z mojego plemienia.
— Nie z twojego plemienia? — zapytał powoli. — A jakież jest twoje plemię?
— Nie wiem. Ja... — bezradnie rozłożyła ręce. — Nie umiem wyrazić tego, co
odczuwałam. Było we mnie coś dziwnego. Nie robiłam jak inne dziewczęta, co zabiegają
chytrze o chłopców. Wcale nie dbałam o nich. Myślałam, że to coś złego, że wstyd...
— Co najdawniej pamiętasz? — zapytał Canim zmieniając nagle temat.
— Pow-Wah-Kaan, matkę.
— I nic więcej? Nic przed Pow-Wah-Kaan?
— Nic więcej.
Canim bystro spojrzał jej w oczy, sięgnął do głębi duszy i dostrzegł niepewność.
— Namyśl się, namyśl dobrze, Li-Wan — pogroził.
Zająknęła się, spojrzała na męża smutnym, błagalnym wzrokiem, uległa jednak silniejszej
woli, jak gdyby mimo oporu wydarto jej z ust słowa:
— Ach, to były tylko sny, Canim, niedobre, dziecinne sny, cienie rzeczy
nieprawdziwych, przywidzenia, jakie miewają psy, kiedy drzemiąc na słońcu zaczynają nagle
skomleć.
— Gadaj — rozkazał — o tym, co było przed Pow-Wah-Kaan, twoją matką.
— To prawie zatarte wspomnienia — odparła. — Jako dziecko marzyłam czasami,
chociaż oczy miałam otwarte na światło dnia. Kiedy opowiadałam później o dziwach, które
mi się jawiły, ludzie mnie wyśmiewali, a inne dzieci bały się, stroniły ode mnie. Jak mówiłam
Pow-Wah-Kaan o tym, co widywałam w snach, matka łajała mnie i krzyczała, że to złe
rzeczy. Biła mnie nawet. To pewnie była choroba, coś jak padaczka, na którą nieraz cierpią
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin