Scott Amanda - Highland 04 - Konkury.doc

(1374 KB) Pobierz

Amanda Scott KONKURY

Dedykują June F., Sharon K., Mensch, Angeli J., Ginger

i Daynie - i wszystkim pozostałym osobom,

które asystowały przy powstawaniu tej powieści.

 

Dziękuje, Warn bardzo!

1

Pogórze Szkocji. 25 marca 1765 roku

 

Penelopa MacCrichton siedziała nieruchomo. Ledwie śmiała oddychać, kiedy obserwowała wysoką, barczystą sylwetkę, która zbliżała się do niej przez otuloną w mgłę gęstwinę zagajnika. Przy boku widma stąpał bezszelestnie olbrzymi czarno-szary ogar, niczym ulotny cień szatana.

Był dobrze zbudowanym, przystojnym młodzieńcem w kilcie w szaro-zieloną kratę przepasanym u boku krótkim szkockim sztyletem. Na ramiona spływały mu kruczoczarne włosy, falując w rytm kroków bosych, ubłoconych po kostki stóp. Zacięty grymas na twarzy nadchodzącego nadawał jej wyraz zaskoczenia i złości, ale to nie przerażało Penelopy. Widywała tego mężczyznę z nieodłącznym psiskiem wystarczająco często, by przywyknąć do ich wyglądu.

Ani on, ani pies nie rozglądali się po zaroślach i drzewach, ale dziewczyna doskonale wiedziała, że nawet największa gęst­wina nie jest dla tej osobliwej pary przeszkodą większą, niż byłaby dla jakichkolwiek innych duchów.

Mężczyzna miał szerokie usta, których linia zdradzała wro­dzone okrucieństwo, a wąskie szparki oczu spoglądały twardo Jak odpryski stali, znamionując albo gniew, albo bezdenne przygnębienie. Jak za każdym poprzednim razem żadne z widm nie dawało oznak tego, że jest świadome jej obecności, i jak zawsze minęli ją absolutnie bezszelestnie. Brak odgłosów stąpania można było ostatecznie złożyć na karb wilgotnej, nasiąkniętej topniejącym śniegiem ziemi, pokrytej w dodatku grubą warstwą pleśni z listowia, które w ciągu minionych stuleci co roku opadało z gęsto rosnących drzew. Ale gałęzie, zarastające szlak ich wędrówki, powinny przynajmniej zaszeleścić, jak zwykle, gdy ktoś przechodził ścieżką. Niezmącona cisza słusznie więc wydała się Penelopie nienaturalna.

Nagle jej uwagę odwrócił dźwięczny werbel trznadla. Czarno-biały ptaszek podskakiwał na gałązce, zwinnie wybierając ze szczelin w korze insekty i nasionka. Kiedy znowu zwróciła oczy w kierunku tajemniczej pary, nie ujrzała ani śladu po postawnym piechurze i olbrzymim psie.

Nie próbowała nawet iść ich tropem, wiedząc z poprzednich usiłowań, jak bezowocny byłby to wysiłek. Nie wyrzucała sobie nawet chwilowej nieuwagi, bo doświadczenie nauczyło ją, że obie zjawy potrafią znikać wprost na jej oczach. Mężczyzna i jego pies nie byli stworzeniami pochodzącymi z tej ziemi! Z uśmiechem satysfakcji podniosła się ze zwalonego pnia, na którym siedziała. Chociaż znowu jej się wymknęli, wypełniła zamierzony plan: przyszła tu bowiem z tym zamiarem, by ich ujrzeć - jakby składała wizytę zaprzyjaźnionej parze starych przyjaciół.

Ostatni raz widziała ich wiele miesięcy temu, jeszcze zanim zima otuliła górską krainę pierzyną śnieżnego puchu. Od dwóch tygodni w powietrzu czuć było woń rychłej wiosny, lecz przed­wiośnie okazało się tego roku wyjątkowo wilgotne i deszczowe. Nie można było wyprowadzać dzieci na dwór tak często, jak by chciały, a to oznaczało, że Penelopa miała mniej czasu dla siebie. Co prawda Maria, hrabina Baldarcane, okazywała jej dużo serdeczności, sama bowiem miała za sobą dzieciństwo spędzone jako osoba zależna od dobrej woli obcych. Niewielu spośród arystokracji wiedziało - tak jak ona - jakim ciężarem może być dla dobroczyńcy wdzięczność. Dokładała starań, by nie wykorzys­tywać szczerej sympatii, jaką Penelopa okazywała trojgu jej pociech, małoletnich dziedziców rodu Baldarcane.

Kiedy więc w okolicy Dnia Zwiastowania hrabia postanowił wykorzystać lepszą pogodę na podróż z rodowego zamku do jednej z posiadłości, Dunraven Castle przy brzegu jeziora Creran, by zebrać zaległą dzierżawę, jego małżonka uprosiła, żeby zabrał ze sobą ją i gromadkę dziatwy - troje rodzonych i dwójkę przyjętą na wychowanie z zaprzyjaźnionej rodziny. Uczyniła nawet więcej, bo gdy ranek po ich przybyciu wstał rześki i pogodny, ogrzewając wesołymi promieniami słońca zamgloną toń jeziora, oznajmiła Penelopie, że ten dzień dziewczyna ma tylko dla siebie.

- Ja zajmę się dziećmi, skarbie - powiedziała. - Ty zaś rób, co ci się żywnie podoba. Duncan zabrał Chuffa i dwóch ludzi i popłynęli na drugą stronę jeziora, do swojego dziedzicznego zamku Shian, by sprawdzić, czy wszystko tam jest w porządku. Poleciłam kucharce, żeby przygotowała koszyk piknikowy dla dzieci i dla mnie. Zrobimy sobie wycieczkę na szczyt pagórka z tyłu zamku. Tam powinniśmy mieć przez cały dzień słoneczną i ciepłą pogodę. Jeśli więc później nabierzesz ochoty na towarzys­two, z łatwością nas tam odnajdziesz.

Rozkoszując się samotnością, Penelopa zawędrowała aż do Zwężki, osady położonej na północno-wschodnim krańcu jeziora, a stamtąd w poszukiwaniu znajomych widm wybrała się na zachodni brzeg i zagłębiła w puszczę, porastającą zbocza nad wieżą Shian. Teraz, gdy misja zakończyła się sukcesem, z lekkim sercem wracała do Dunraven. Idąc, rozglądała się swobodnie i zauważała wiele zmian, które wcześniej umknęły jej uwagi. Przez wierzchnią warstwę zmurszałej ściółki przebijały się już pierwsze listki przebiśniegów i leśnego szczawiu, spragnione powietrza i słońca. Wilczomlecz o rozłożystych i grubych liściach, które przypominały płaty brązowej i czerwonawej skóry, puszczał nowe pędy. Mogła sobie z łatwością wyobrazić, jak za kilka miesięcy las rozjaśni się złocistymi spodkami, pełnymi dziwacznie ukształtowanych kwiatów tej rośliny.

Pokrzywy prostowały łodygi, które wilgotny śnieg przygiął i rozpłaszczył na ziemi. W kępach fiołków wśród zeszłorocznych liści połyskiwały skrawki soczystej zieleni nowych listeczków. Zaglądając w ich wydłużone stożki, dojrzała stulone jeszcze nieśmiało pączki kwiatów. W plamach słonecznego blasku pyszniła się nowymi liśćmi chelidonia, a w pobliżu strumyka rosła jej wyższa odmiana o łodygach nabrzmiałych już żółtawym sokiem, który Maria wykorzystywała jako płyn do przemywania oczu. Penelopa dowiedziała się od niej, że korzenie tej rośliny stanowią doskonałe remedium na wiele schorzeń.

Wynurzyła się z lasu na wysokości Zwężki i przez chwilę stała, napawając się panoramą długiego odgałęzienia jeziora, które ciągnęło się hen w dole. Przypomniała sobie mapę Pogórza, która wisiała na ścianie gabinetu hrabiego w Baldarcane. Loch Creran miał kształt litery v o niesymetrycznych ramionach. Dłuższe ramię rozciągało się niemal sześć mil z północnego wschodu na południowy zachód, podczas gdy krótsze wrzynało się na dwie mile w ląd z południowego wschodu na północny zachód. Dłuższa odnoga miała na jednej trzeciej wysokości przewężenie, z nieodpartą logiką ochrzczone przez miejscowych Zwężką. Przy zachowaniu pewnej ostrożności piechur mógł się tam ważyć przekroczyć jezioro w bród.

Jezioro brało swój początek w nurtach płynącej doliną Creran rzeczki, którą co roku zasilały stopione śniegi, spływające z pobliskich gór. Nadmiaru wód pozbywało się zaś w pobliżu wysepki Eriska, gdzie ujście Lynn of Lome łączyło Loch Creran z jeziorem Linnhe. Zamek Shian - spuścizna brata Penelopy - tkwił dokładnie w zagięciu owego v, a cała posiadłość obej­mowała ziemie na północ od warowni po cieśninę Appin. Na przeciwległym brzegu jeziora rozciągała się po horyzont posiad­łość Dunraven. Niegdyś była to forteca strzegąca ziem możnych Campbellów od grabieżczych najazdów maruderów, ciągnących z hrabstwa Appin. Obecnie majątek ten stanowił jeszcze jedną z licznych posiadłości rodu Baldarcane’ów. Strome zbocza wzniesienia Dunraven, zwieńczonego murami zamku, zieleniły się kępami wrzosu i paproci. Słońce malowało toń jeziora w złotawe plamy i syciło ziemię swym dobroczynnym ciepłem. Lasy i polany rozbrzmiewały szczebiotem wszelakiego ptactwa. Już od kilku tygodni ich ćwierkot stawał się coraz śmielszy i nabierał wesołości, w miarę jak jeden po drugim znajdowały rozwiązanie spory o najlepsze miejsca na budowę gniazd i źródła materiałów budowlanych. Obecnie skrzydlate plemię zajęło się wysiadywaniem jaj i karmieniem nienasyconych piskląt.

Penelopa przecięła trawiasty stok i znalazła się na drodze, która łączyła nadrzeczny szlak ze szczytem wzniesienia. Sama droga stanowiła naturalną granicę, oddzielającą liściasty las dębów, buków, brzóz i ostrokrzewu od świerkowego zagajnika, który rozciągał się aż do sąsiedniej doliny. Dziewczyna wyszła właśnie na grząski piach, w którym odcisnęły się wyraźnie ślady kół lekkich wozów, gdy posłyszała znajomy głos, wołający jej imię. Odwróciwszy się, ujrzała brata podążającego niespiesznym truchtem przez łąkę, oddzielającą rodzinny zamek od puszczy, która otaczała go ze wszystkich stron. Za plecami brata odcinały się na tle nieba kontury blanków, wieńczących mury fortecy. Poniżej dostrzegła łódź, odbijającą od przystani nieopodal zwo­dzonej bramy, strzegącej dostępu do zamku od strony jeziora. Trzech mężczyzn podnosiło właśnie żagiel.

- Spodziewałem się, że przyjdziesz właśnie dzisiaj! - Charles, lord MacCrichton, krzyczał do niej z drugiego końca łąki, długimi susami przeskakując z głazu na głaz. - Powiedziałem Jego Własnej Osobie, że pójdę piechotą, żeby dotrzymać ci towarzystwa, gdyby moje przypuszczenia okazały się prawdą. Czyżbyś umknęła bachorom, dziewczyno?

Uśmiechnęła się i przystanęła, czekając z odpowiedzią, aż brat podejdzie bliżej.

- To nie żadne bachory, Chuff, podlec z ciebie, że je tak nazywasz.

W kącikach młodzieńczych oczu, zaskakująco jasnych w ob­ramowaniu ciemnych rzęs, pojawiły się delikatne zmarszczki. Chuff roześmiał się i wyciągnął rękę w kierunku grubych złotych warkoczy siostry.

- Z tymi zaplecionymi włosami sama wyglądasz jak dziecko!

Wzruszyła ramionami.

- Wcześniej były upięte jak u damy, ale kiedy biegłam lasem, powypadały mi niektóre szpilki, więc wyjęłam resztę.

- Założę się, że pogubiłaś je co do jednej! - przygadał żartobliwie brat.

- No, owszem, kilka... ale całą garść wsunęłam do kieszeni.

Młodzieniec miał kędziory ściągnięte u nasady karku i prze­wiązane skromną czarną wstążką, gdyż idąc w ślady Czarnego Duncana Campbella, piątego hrabiego Baldarcane, Chuff pogar­dzał perukami i treskami, którym hołdowali modni panowie ówczesnej epoki. W dzieciństwie jego pukle były niemal tak jasne jak warkocze Penelopy, ale w miarę jak doroślał, ściemniały i nabrały odcienia złotawego brązu. Zbyt wcześnie spadła na niego odpowiedzialność za przyszłość rodu i ramiona wnet przygarbił mu ciężar zgryzot, więc jak na dwadzieścia lat wyglądał poważnie, ale, zdaniem siostry i wielu innych młódek z hrabstwa Appin, i tak był uderzająco przystojny.

Nosił zazwyczaj płaszcz z szorstkiej wełny i takież spodnie, lecz zgrzebna tkanina nie kryła starannego kroju, a mimo za­błoconych cholew długich butów koszula lśniła śnieżną białością. Miał odkrytą głowę. Jeśli nawet zabrał z Dunraven kapelusz i rękawiczki, to musiał je odłożyć na bok w którejś z komnat warowni i zupełnie o nich zapomnieć. Penelopa uśmiechnęła się jeszcze szerzej i wsunęła mu rękę pod ramię. Odpowiedział jej uśmiechem, ale gdy ruszyli przed siebie, jego twarz spochmurniała, a czoło pofałdowało się zmarszczkami.

- Zobacz tam, znowu widać dym! - Wyciągnął przed siebie rękę. - W hucie Taynhuilt palą coraz więcej drewna, niech diabli porwą ich przewrotne dusze!

Penelopa potrząsnęła głową, wpatrując się zmartwiona w ciem­ny pióropusz dymu nad wzgórzami na południe od jeziora.

- Co za szczęście, że Jego Własna Osoba nie pozwolił im wypalać naszego lasu. - Westchnęła.

- Mamy szczęście, dziewczyno! Ci, którzy zdecydowali się sprowadzić owce, żeby przetrwać pogrom klanów, jaki nam urządzili Anglicy, muszą teraz wypalać ziemie pod pastwiska... a skoro wycinanie drzew daje dodatkowe profity, niewielu jest ludzi, którzy zdołaliby się oprzeć tej pokusie. Co nie oznacza, że wypalanie lasów tylko po to, by topić rudę, nie jest zbrodnią! Niszczyć puszczę dla odrobiny metalu?

- Jego Własna Osoba mówił, że tylko w Szkocji tak czynią - przypomniała mu Penelopa. - Anglicy na swojej ziemi wpro­wadzili prawa, które zabraniają wypalania lasów dla potrzeb hutnictwa.

- I my mamy prawa chroniące nasze puszcze! - sprzeciwił się Chuff. - Ale tutaj nikt nie pilnuje ich przestrzegania, chociaż stróże porządku są skorzy do karania, gdy ktoś znieważy angiel­skie prawo. W rezultacie w całej Szkocji powstają huty jak grzyby po deszczu. Ponoć jest ich już setka albo nawet więcej. Żeby wytopić zaledwie tonę surówki, trzeba spalić pięć ton drewna. Cóż, na metal panuje obecnie wielki popyt, więc założę się, że nie zaprzestaną tego procederu wcześniej, aż zabraknie lasów w całej Szkocji!

- Może dlatego wyglądał na zagniewanego? - mruknęła Penelopa w zamyśleniu.

- Kto i czemu miał wyglądać na zagniewanego?

Rzuciła mu filuterne spojrzenie.

- Jeśli ci powiem, znowu będziesz mnie przezywał od głup­tasów, więc musisz się udławić własną ciekawością!

Próbował przybrać surowy wyraz twarzy i potrząsnął karcąco głową, ale w oczach rozbłysły mu wesołe iskierki.

- Nie chcesz mi chyba dać do zrozumienia, że znowu widziałaś swojego ducha?

- Czyżbyś ośmielał się wątpić w moje słowa, panie?

- Nie wątpię, Pinkie, że wierzysz w jego istnienie... - Użył zdrobnienia z czasów ich dzieciństwa. - Tyle że ja osobiście nie wierzę w duchy!

- Osobliwe, że nigdy go nie widziałeś, skoro nawiedza ziemie graniczące z twoimi - szepnęła z zadumą.

- Nie tylko!

- Widuję go wyłącznie w sąsiedztwie Shian!

- Nigdy nie pojawił się w okolicy Baldarcane ani Dunraven? - spytał niedowierzająco.

- Nigdy. Pojawia się tylko w lasach nad Shian... dwa razy natknęłam się też na niego w samym zamku.

- Kiedy? - Chuff najeżył się. - Nie mówiłaś mi dotychczas, że widziałaś go w zamku! - Rozumiała jego wzburzenie. Osta­tecznie zamek Shian był jego własnością!

- Nigdy tego nikomu nie mówiłam. Ty jesteś jedyną osobą, której w ogóle napomknęłam o całej sprawie... ale twierdzisz, że jestem głupia i szydzisz ze mnie, kiedy o nim wspominam!

- Oj, nie szydziłem chyba tak bardzo, Pinkie, co?

Miał głos pełen troski, więc pospiesznie go pocieszyła.

- Nie, nie tak bardzo. - Pomyślała jednak, że nawet łagodnych drwin wystarczyło, by jej skutecznie związać język.

- Pamiętam pierwszy raz, kiedy mi o nim opowiedziałaś. To było latem, rok po śmierci naszego wuja i starego hrabiego. Przyjechałem wtedy do Dunraven, a ty nie wspomniałaś nic, że widywałaś go wewnątrz zamku, chociaż to musiało się wydarzyć jeszcze wcześniej, bo od lat twoja noga nie postała za bramą fortecy. Odkąd jako dzieci opuściliśmy ojcowiznę, nie spędziłaś w Shian ani jednej nocy!

- No tak, widziałam go, jeszcze zanim odjechaliśmy, żeby zamieszkać z Marią i Jego Własną Osobą. - Zawahała się nieznacznie, ale widząc zmarszczone czoło brata, wiedziała, że nie pozwoli jej na tym skończyć. - Chuff, czy pamiętasz, jak lord... nasz wuj, posłał mnie do pracy w kuchni? To było niedługo po tym, jak przyjechaliśmy do Shian.

- Owszem, wszystko pamiętam. - W jego urywanych sło­wach i zduszonym głosie wciąż krył się gniew nad minionymi dniami.

Penelopa ciągnęła spokojnie:

- Pracował tam pewien człowiek... z perspektywy lat sądzę, że był zwykłym pomywaczem albo kimś równie niskiej pozycji, ale oczywiście wszyscy wtedy byli ode mnie ważniejsi i więksi. Przecież nie miałam jeszcze siedmiu lat.

- W dodatku byłaś chuda jak szczapa - przypomniał.

- Ty też, braciszku! Tak czy inaczej tamten człowiek czerpał wielką uciechę z dokuczania mi. Ciągnął mnie za włosy, a raz mnie nawet uderzył. Ale jeszcze gorsze były chwile, gdy mnie głaskał jak szczenię albo kociaka. Od jego dotyku dostawałam gęsiej skórki! Jednego dnia był szczególnie wredny i w końcu wybuchnęłam płaczem. Oj, rozchmurz się, braciszku! - dodała. - Ten obwieś pewnie już dawno nie żyje. Wielu pomarło, kiedy lord skończył życie, pamiętasz?

- Opowiedz mi o tym duchu, dziewczyno!

- No więc to się stało tamtego dnia. Ten okropny człowiek złapał mnie, a ja próbowałam się mu wyrwać. Potrząsał mną z całych sił, ale nagle krzyknął przeraźliwie i puścił mnie tak znienacka, że upadłam. Kiedy zaś podniosłam oczy, on tam stał.

- On?

- Mój duch! Stał między nami, a mój prześladowca miał wybałuszone oczy i nie ważył się ruszyć. Z początku myślałam, że to człowiek z krwi i kości, a ten nędznik z kuchni patrzy na niego z wściekłością. Ale on zachowywał się dziwnie: najpierw zrobił krok ku mnie, lecz zatrzymał się raptownie i objął się ramionami jak ktoś, komu jest bardzo zimno. Zaczął się okropnie trząść, ale nie mógł marznąć, Chuff, bo staliśmy tuż koło paleniska. Potem powiedział kucharzowi, że idzie po opał, i już nigdy więcej się do mnie nie zbliżył. Oczywiście niedługo potem wyjechałam z Marią, jednak to dziwne...

Umilkła, a Chuff kiwnął głową.

- Czemu wcześniej mi o tym nie mówiłaś?

- Sądzę, że byłabym ci powiedziała, gdybyś mi uwierzył, kiedy wspomniałam o spotkaniu ducha w lesie. Ale ty się śmiałeś, więc uważałam, że nie chcesz znać żadnych szczegółów. Mam wrażenie, że byłeś zazdrosny!

Prychnął pogardliwie.

- Chuff, ja nie żartuję! Pamiętaj, że miałeś wtenczas zaledwie dziewięć lat i uważałeś się za samozwańczego obrońcę siostry. Nie jestem pewna, czy zechciałbyś dzielić się tym obowiązkiem z kimkolwiek innym!

- Do diaska, dziewczyno! To chyba naturalne, że brat pragnie chronić siostrę. Pani Conochie, która zarządza kuchnią w Shian, ma dwójkę dzieciaków. Nikogo tam nie muszą się bać, a przecież widzę, jak ten wyrostek Tam pilnuje małej Flory. Zupełnie jak ja kiedyś pilnowałem ciebie. Cóż, opiekun czy nie, wyznam ci bez oporu, że byłem wtedy rad z przybycia naszej zacnej Marii i Jego Własnej Osoby.

- No tak, ale to było co innego. Oni postanowili chronić nas dwoje i twoje dziedzictwo na dokładkę. Byli realni, Chuff, mogłeś ich dotknąć... i usłyszeć z ich własnych ust, że chętnie staną się dla nas rodzicami, których nigdy nie znaliśmy. Mimo to jeszcze przez jakiś czas nie spuszczałeś mnie z oka... dopóki nie nabrałeś do nich całkowitego zaufania. Właściwie pilnowałeś mnie, aż Jego Własna Osoba wysłał cię do szkół.

- Owszem, pamiętam, że wcale nie chciałem jechać - przy­znał, ściskając porozumiewawczo ramię siostry. - W dniu mojego wyjazdu miałaś taką smutną buzię. Tego nigdy nie zapomnę. Gdybym wtedy wiedział, jak bardzo będziesz za mną tęsknić...

- Dobrze, że ci nie powiedzieli! - przerwała mu impulsyw­nie. - Charles, lord MacCrichton, powinien być wykształcony. Mieli rację wtedy, wysyłając cię do szkoły w Edynburgu. Teraz też mają rację, żądając, byś pojechał do Oksfordu!

- Cokolwiek więcej powinienem wiedzieć, nauczę się od Jego Własnej Osoby - stwierdził Chuff.

- On twierdzi inaczej. Według niego, współczesny człowiek musi wiedzieć dużo więcej niż niegdyś, bo świat wokół nas zmienia się tak gwałtownie, że niemożliwe jest samodzielnie dotrzymać kroku postępowi.

- Wobec tego mogę studiować w Edynburgu - upierał się młodzieniec. - Nie musiałbym wyjeżdżać tak daleko od domu, Pinkie! Ja też okropnie za tobą tęsknię, wiesz przecież.

- Owszem, wiem - przyznała. - Ale Jego Własna Osoba mówi, że musimy się nauczyć więcej o Anglii, Anglikach i ich zwyczajach. Poza tym pamiętaj, że mnie również pozwolił jechać do Londynu!

- Czy ty sama tego chcesz?

- Cóż, nie bardzo mi spieszno zostawiać nasze Pogórze, ale chcę zobaczyć, gdzie ty będziesz studiował, a on obiecał, że mnie tam zabierze. Oboje z Marią mówią, że Anglia wcale nie jest taka straszna, jak sobie to wyobrażam, i że sama powinnam się o tym przekonać. Ale najbardziej mi się w tym planie podoba, że dzięki temu nie będziemy musieli się żegnać jeszcze przez sześć tygodni, które spędzimy razem w Londynie, zanim będziesz musiał jechać do Oksfordu.

- Ach tak, muszę nabrać miejskiej ogłady - Chuff powtórzył wyrażenie, często obecne w ustach ich opiekuna. - A ty, Pinkie, lubisz się stroić, przyznaj.

- Cóż, nie przeczę. Chociaż daleko mi do lady Agnes.

Chuff roześmiał się.

- Lady Agnes zawsze marzyła o wyjeździe do Londynu, ale założę się, że jej zachwyt ciut osłabnie, gdy ludzie w stolicy zaczną ją tytułować hrabiną wdową, zamiast lady Agnes Campbell.

- Och, ona jest taka kochana, że z pewnością będą się do niej zwracać, jak ona sobie tego zażyczy... szczególnie że dopóki nie pójdą jej na rękę, nie przestanie im wyjaśniać powodów, dla których muszą to czynić. Oczy im wyjdą na wierzch od wy­słuchiwania jej wywodów. - Pinkie ze szczerą sympatią pobiegła myślą do gadatliwej matki hrabiego, która niegdyś przyjęła pod swe skrzydła parkę obszarpańców i uczyniła to tak naturalnie, jakby chodziło o jej rodzone wnuczęta.

- Włosy im z głowy powypadają od jej gadania, to szczera prawda - zgodził się młodzieniec i przymrużył oko, jak zwykle, gdy mówili o lady Agnes.

- Poza tym tytuł lady Agnes należy jej się nie mniej od tego pompatycznego określenia „hrabina wdowa” - zwróciła mu uwagę Pinkie. - Właściwie nawet dłużej go nosi, bo od samego urodzenia, nie od zamążpójścia, bo jej ojciec też był hrabią, jak ojciec Jego Własnej Osoby. Wiesz, musiałam się wyuczyć na pamięć wszystkiego o parantelach i tym podobnych szczegółach, bo Maria powiada, że dama nie może popełniać takich omyłek w towarzystwie. Chociaż ona sama niewiele dba o to, kto po kim ma tytuł.

Zamiast oczekiwanej żartobliwej odpowiedzi Chuff popadł w tak długie milczenie, że podniosła wzrok, by sprawdzić jego przyczynę. Na jego twarzy znowu zagościł grymas troski czy gniewu, chociaż nie spoglądał w kierunku dymów na horyzoncie, lecz patrzył w przestrzeń prosto przed siebie.

- Co się stało, Chuff?

Mięsień jego policzka drgnął nerwowo i przez chwilę Penelopa obawiała się, że brat wprost odmówi ujawnienia, co go trapi. Ale wnet otrząsnął się i spojrzał na nią poważnie, jakby podej­mując jakąś decyzję. Stanął, odwrócił się do niej twarzą i ująwszy obie dłonie siostry ścisnął je lekko. Poczuła, że dreszcz przebiega jej po krzyżu. Cokolwiek postanowił jej oznajmić, nie będzie to nic przyjemnego.

- Więc o co chodzi, Chuff? Czemu masz taką zaciętą minę?

- Powiedz mi, dziewczyno, czy ktoś rozmawiał z tobą o Lon­dynie?

Zaskoczona, odpowiedziała:

- Oczywiście. Lady Agnes co prawda mówi wyłącznie o mo­dzie i najnowszych fasonach, ale Jego Własna Osoba i Maria praktycznie nie mają ostatnio innego tematu, jak Londyn i Oks­ford. Przecież sam wiesz!

Brzydki grymas zawziętości nie opuszczał twarzy młodzieńca.

- Owszem, roztrząsaliśmy długość podróży, która zabierze nam wiele tygodni, i środki transportu. Uzgadnialiśmy gospody, w których zatrzymamy się na noclegi, i próbowaliśmy ustalić, kiedy mniej więcej dotrzemy do celu. Mówiliśmy dużo o ma­teriałach, krawcach i szwaczkach. Wyczerpująco omówiliśmy temat różnorakich powozów i jucznych zaprzęgów, zalet i wad zajazdów, dokonaliśmy wyboru służby, która będzie nam towarzyszyć. Zadecydowaliśmy nawet, ile ze sobą weźmiemy psów, koni i nie wiem czego jeszcze... ale jest coś, o czym ani razu nie rozmawialiśmy, moja miła Pinkie: o tym, jakie przyjęcie zgotują nam u celu!

- Na litość boską, Chuff! Mówisz tak, jakbyś oczekiwał, że czekają nas same nieprzyjemności. Miałam wrażenie, że jesteś przekonany, iż ta wyprawa dobrze ci się przysłuży.

- Owszem, przysłuży mi się - odparł głosem, w którym wciąż dźwięczały ponure nuty. - Cokolwiek przed chwilą mówiłem, wiem, jak wiele korzyści przyniesie mi dalsza edukacja, która poszerzy moje horyzonty i da bezcenną wie­dzę. Nie siebie mam na myśli, dziewczyno, nie o siebie się martwię!

- O kogóż więc, o mnie?

- Naturalnie! Jasne jest, że nikt nie uprzedził cię o jednej, nader ważkiej kwestii. Ja sam dopiero przed chwilą dowiedziałem się o niej, bo ostrzegłbym cię już dawno temu. Zeszłej wiosny, kiedy odwiedziłaś mnie w Edynburgu, nie bywaliśmy na zbyt wielu przyjęciach.

Zbita z tropu nagłą, pozornie nieuzasadnioną zmianą tematu, szepnęła:

- Przecież miałeś zajęcia w szkole, a gdy mogłeś się wyrwać, robiliśmy tyle innych ciekawych rzeczy. Bawiliśmy się wy­śmienicie, nieprawdaż? Poza tym odkryłam, że przyjęcia nie sprawiają mi wielkiej przyjemności.

- Owszem, pamiętam. Pamiętam też, że gdy cię spytałem, czemu nie gustujesz w tego rodzaju rozrywkach, określiłaś je jednym słowem: nudziarstwo.

Do jego głosu wkradła się oskarżycielska nuta, Pinkie od­ruchowo więc przyjęła obronną postawę.

- Bo to prawda! Przyjęcia to nudziarstwo. Może gdybym była jedną z tych popularnych panien, podobałyby mi się bardziej, ale szczerze wątpię, bo powodem, dla którego nie robię wielkiej furory w towarzystwie, jest nieśmiałość. Zawsze taka byłam, wiesz o tym. Wydaje się, że w salonach Edynburga nieśmiałe panny nie znajdują zbyt wielu partnerów do tańca, a przynajmniej nie wśród przystojnych młodzieńców.

Na jego twarzy odbiło się wahanie, ale wnet podniósł głowę i wyprostował ramiona gestem charakterystycznym dla niego w sytuacji, gdy coś przeskrobał i gotował się na naganę czy karę. Gdy się odezwał, głos miał niespodziewanie łagodny.

- Kiedy mi to wtedy mówiłaś, wierzyłem, że to wyjaśnienie. Wiem, że ty nadal uważasz, że tak wygląda cały problem. Ale Duncan mi wyjawił, że jest coś więcej.

Kiedy byli sami, Chuff nigdy nie nazywał po imieniu tego, dla którego rodzeństwo wynalazło nieco dziwaczny przydomek „Jego Własnej Osoby”. Określenie narodziło się, gdy Czarny Duncan Campbell po raz pierwszy wkroczył w życie dwójki udręczonych dzieci. Wydał im się wówczas bogiem - panem wszystkiego, co żyje. Oczywiście niedługo trwało, nim zorientowali się, że jest człowiekiem jak oni, a wtedy obdarzyli go miłością, jakby był ich prawdziwym ojcem, ale to odkrycie nie zmniejszyło czołobitnego szacunku dla jego osoby. Chuff, używając teraz jego imienia, przypomniał Pinkie, że oboje są już prawie dorośli, chociaż ona miała zaledwie osiemnaście lat, a i Chuff dopiero w czerwcu ukończy dwadzieścia jeden i stanie się pełnoletni wobec prawa.

- O co jeszcze mogło w tym chodzić? - spytała.

- Nikt ci nie mówił, jakiej natury będzie twoja wizyta w Lon­dynie?

Zastanawiała się przez chwilę.

- Powiedział mi, że dostanę szczodrą sumkę na uzupełnienie garderoby. Uprzedził, że nie powinnam się przejmować, gdyby niektórzy arystokraci w Londynie zadzierali nosa przy spotkaniu przedstawicielki szlacheckiego rodu ze Szkocji. Zapewnił mnie, że dzięki paranteli z diukiem Argyll i hrabią Rothwell nie muszę się obawiać, że ktoś nam naprawdę ubliży.

- Nic więcej ci nie mówił?

- Nic. W każdym razie tyle tylko pamiętam. Maria ćwiczyła mnie w rozmaitych towarzyskich manierach, obowiązujących na londyńskich salonach. Mówiła, że sama nauczyła się ich od kuzynki Maggie Rothwell, i dodała, że najlepiej będzie nie wspominać ani słowem o jej darze jasnowidzenia, bo Anglicy krzywo patrzą na takie sprawy i raczej zaprzeczają istnieniu takiego talentu. - Penelopa poczuła, że zbiera jej się na śmiech, ale zdusiła nie­frasobliwy impuls i zakończyła jeszcze bardziej oględnym tonem: - Czyżbyś się obawiał, że mogę natknąć się tam na mojego ducha? Mogę cię zapewnić, że nie ma co do tego najmniejszej obawy.

Brat nie roześmiał się, jak miała nadzieję, le...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin