Amber 5 - Dworce Chaosu.txt

(244 KB) Pobierz
Zelazny Roger - Dworce Chaosu - Rozdzial 01 

Amber: wysoki i jasny na szczycie Kolviru w samym srodku dnia. Czarna droga: w dole, zlowieszcza, biegnaca przez Garnath z Chaosu na poludnie. Ja: miotajacy sie, przeklinajacy, niekiedy czytajacy cos w bibliotece palacu w Amberze. Drzwi do biblioteki: zamkniete i zaryglowane. 
Wsciekly ksiaze Amberu usiadl przy biurku i spojrzal w otwarta ksiege. Ktos zapukal do drzwi. 
- Odejdz! - rzucilem. 
- Corwinie, to ja, Random. Otw�rz, co? Przynioslem ci obiad. 
- Chwileczke. 
Wstalem, okrazylem biurko, przeszedlem przez sale. Random skinal glowa, gdy otworzylem mu drzwi. Wni�sl tace, kt�ra postawil na malym stoliku kolo biurka. 
- Sporo tego jedzenia - zauwazylem. 
- Ja tez jestem glodny. 
- Wiec biez sie do roboty. 
Wzial sie. Ukroil. Podal mi pajde chleba z miesem. Nalal wina. Usiedlismy i zaczelismy jesc. 
- Widze, ze wciaz jestes wsciekly... - zaczal po chwili. 
- A ty nie? 
- Moze juz sie przyzwyczailem. Sam nie wiem. Chociaz... Tak. To bylo troche... niespodziewane. 
- Niespodziewane? - Pociagnalem wina. - Dokladnie jak za dawnych lat. Nawet gorzej. Zaczalem juz go lubic, kiedy udawal Ganelona. Teraz, kiedy zn�w przejal rzady, jest r�wnie apodyktyczny jak dawniej. Wydal rozkazy, kt�rych nie uznal za stosowne wyjasnic, i zniknal. 
- Powiedzial, ze wkr�tce sie skontaktuje. 
- Przypuszczam, ze ostatnim razem tez mial ten zamiar. 
- Nie bylbym taki pewien. 
- I w zaden spos�b nie wytlumaczyl swojej nieobecnosci. Wlasciwie niczego nie wytlumaczyl. 
- Musial miec jakies powody. 
- Zaczynam sie zastanawiac. Randomie. Moze w koncu zaczal sie starzec? 
- Mial dosc sprytu, zeby cie oszukac. 
- To tylko kombinacja prymitywnej, zwierzecej chytrosci i umiejetnosci zmiany wygl�du. 
- Ale udalo mu sie, prawda? 
- Tak. Udalo. 
- Corwinie, moze ty po prostu nie chcesz, zeby ulozyl jakis skuteczny plan. Nie chcesz, zeby mial racje? 
- To smieszne. Chce to wszystko jakos rozwiazac... jak kazdy z nas. 
- Tak, ale wolalbys raczej, by rozwiazanie podal ktos inny. 
- Co chcesz przez to powiedziec? 
- Ze nie chcesz mu zaufac. 
- Przyznaje, tez piekielnie dlugo nie widzialem go w jego wlasnej postaci i... 
Pokrecil glowa. 
- Nie o to mi chodzi. Jestes zly. bo wr�cil. Miales nadzieje, ze wiecej go nie ujrzymy. 
Spuscilem wzrok. 
- To prawda - mruknalem w koncu. - Ale nie z powodu opuszczonego tronu, w kazdym razie nie tylko z tego powodu. Chodzi o niego, Randomie. O niego. Nic wiecej. 
- Wiem. Ale musisz przyznac, ze zalatwil Branda, co wcale nie bylo takie latwe. Wykrecil numer, kt�rego wciaz nie rozumiem. Zorganizowal to tak, ze przyniosles te reke z Tir-na Nog'th. ja przekazalem ja Benedyktowi, a Benedykt znalazl sie w odpowiedniej chwili na wlasciwym miejscu. Wszystko zadzialalo i odzyskal Klejnot. Lepiej od nas potrafi sterowac Cieniem. Dokonal tego na Kolvirze, kiedy doprowadzil nas do pierwotnego Wzorca. Ja tego nie umiem. Ty tez nie. I pobil Gerarda. Nie wierze, ze sie starzeje. Uwazam, iz doskonale wie, co robi, i czy nam sie to podoba czy nie, tylko on potrafi sobie poradzic z obecna sytuacja. 
- Uwazasz wiec, ze powinienem mu zaufac? 
- Uwazam, ze nie masz wyboru. 
- Chyba trafiles w sedno - westchn�lem. - Nie warto sie obrazac. Chociaz... 
- Ten rozkaz ataku tak cie niepokoi? 
- Tak, miedzy innymi. Gdybysmy mieli wiecej czasu, Benedykt zgromadzilby wieksze sily. - Trzy dni to bardzo malo na przygotowania do takiego przedsiewziecia. Zwlaszcza ze o przeciwniku nie wiadomo nic pewnego. 
- Moze wiadomo. Dosc dlugo rozmawial z Benedyktem w cztery oczy. 
- To tez mi sie nie podoba. Te osobne instrukcje. Te tajemnice. Ufa nam tylko tyle, ile musi. 
Random zasmial sie. Ja tez. 
- No dobrze - przyznalem. - Moze tez bym tak postapil. Ale trzy dni, aby rozpoczac wojne... - Pokrecilem glowa. - lepiej, zeby naprawde wiedzial wiecej od nas. 
- Odnioslem wrazenie, ze ma to byc raczej uderzenie uprzedzajace niz atak. 
- Ale nie przyszlo mu do glowy, zeby wytlumaczyc, co wlasciwie mamy uprzedzic. 
Random wzruszyl ramionami i dolal wina. 
- Moze powie wszystko, kiedy wr�ci. Wydal ci jakies szczeg�lne polecenia? 
- Tylko zeby siedziec i czekac. A tobie? 
Pokrecil glowa. 
- Powiedzial, ze kiedy nadejdzie czas, bede wiedzial. W kazdym razie Julianowi kazal przygotowac ludzi, by w kazdej chwili mogli ruszac. 
- Tak? Nie zostaja w Ardenie? 
Przytaknal. 
- Kiedy mu to powiedzial? 
- Kiedy odszedles. Przeatutowal tu Juliana, przekazal mu instrukcje i odjechali. Slyszalem, jak tato m�wil, ze czesc drogi pojada razem. 
- Ruszyli wschodnim szlakiem? Przez Kolvir? 
- Tak. Odprowadzalem ich. 
- To ciekawe. Czego jeszcze nie wiedzialem? 
Poprawil sie na krzesle. 
- To wlasnie mnie niepokoi - stwierdzil. - Kiedy tato wsiadl na konia i pomachal na pozegnanie, obejrzal sie na mnie i powiedzial: "Uwazaj na Martina". 
- Nic wiecej? 
- Nic wiecej. Ale smial sie przy tym. 
- Przypuszczam, ze to naturalna podejrzliwosc wobec kogos nowego. 
- Wiec skad ten smiech? 
- Poddaje sie. 
Ukroilem sobie sera. 
- Chociaz, moze to i dobra rada. Niekoniecznie podejrzliwosc. M�gl uznac, ze nalezy Martina przed czyms chronic. Albo jedno i drugie. Albo nic. Wiesz, jaki on czasem bywa. 
Random wstal. 
- Nie myslalem o tej drugiej mozliwosci - przyznal. - Chodz ze mna, dobrze? Siedzisz tu od rana. 
- Dobrze. - Wstalem, przypasalem Grayswandira. - A przy okazji, gdzie jest Martin? 
- Zostawilem go na dole. Rozmawial z Gerardem. 
- Czyli jest w dobrych rekach. Gerard zostaje tutaj, czy wraca do swojej floty? 
- Nie wiem. Nie chcial rozmawiac o swoich rozkazach. 
Wyszlismy na korytarz i skrecilismy na schody. Po drodze uslyszalem z dolu odglosy jakiegos zamieszania. Przyspieszylem kroku. 
Wychylilem sie przez porecz. Grupa strazy tloczyla sie przy wejsciu do sali tronowej. Wszyscy stali odwr�ceni do nas plecami, ale dostrzeglem wsr�d nich potezna postac Gerarda. Skokami pokonalem ostatnie stopnie, Random pedzil tuz za mna. 
Przecisnalem sie do przodu. 
- Co sie dzieje, Gerardzie? 
- Nie mam pojecia - odparl. - Sam popatrz. Ale nie mozna tam wejsc. 
Odsunal sie, a ja zrobilem krok do przodu. Potem nastepny. I koniec. Mialem wrazenie, ze napieram na elastyczny, calkowicie niewidzialny mur. A za nim zobaczylem cos, od czego moje wspomnienia i uczucia stworzyly splatany wezel. Zesztywnialem; lek chwycil mnie za kark, unieruchomil rece. To nie byla byle jaka sztuczka. Usmiechniety Martin wciaz trzymal w lewej dloni Atut, a Benedykt - najwyrazniej wlasnie przywolany - stal obok. Kolo tronu, na podwyzszeniu, dostrzeglem tez dziewczyne. Mezczyzni chyba rozmawiali, ale nie slyszalem sl�w. 
Wreszcie Benedykt odwr�cil sie i przem�wil do dziewczyny. Odpowiedziala mu. Martin stanal po jej lewej stronie. Benedykt wszedl na podwyzszenie. Wtedy moglem zobaczyc jej twarz. Rozmowa trwala. 
- Ta kobieta wydaje mi sie znajoma - zauwazyl Gerard, stajac obok mnie. 
- Widziales ja przez chwile, kiedy przejezdzala obok nas - odparlem. - Tego dnia, gdy zginal Eryk. To Dara. 
Slyszalem, jak glosno wciaga powietrze. 
- Dara! - mruknal. - A wiec... 
Umilkl. 
- Nie klamalem - zapewnilem go. - Ona istnieje naprawde. 
- Martinie! - krzyknal Random, kt�ry stanal z prawej strony. - Martinie! Co sie dzieje? 
Nie bylo odpowiedzi. 
- On cie chyba nie slyszy - zauwazyl Gerard. - Ta bariera odciela nas zupelnie. 
Random pochylil sie, napierajac na cos niewidzialnego. 
- Spr�bujmy pchnac razem - zaproponowalem. 
Naparlem znowu. Gerard takze calym cialem zaatakowal niewidoczny mur. 
P�l minuty wysilku nie przynioslo zadnych rezultat�w. Cofnalem sie. 
- To na nic - oswiadczylem. - Nie ruszymy tego. 
- Co to za dranstwo? - zapytal Random. - Co trzyma... 
Poprzednio mialem pewne przeczucia - tylko przeczucia, nic wiecej - co do tego, co sie tam dzieje. 
I wylacznie dlatego, ze cala scena miala charakter deja vu. Teraz jednak... Teraz siegnalem do pasa, by sie upewnic, czy wciaz jeszcze tkwi tam Grayswandir. 
Tkwil. 
Jak wiec moglem wyjasnic obecnosc mojej charakterystycznej klingi, ukazujacej wszystkim lsniacy, zlozony rysunek? Pojawila sie nagle przed tronem i zawisla w powietrzu bez zadnego podparcia. Ostrze dotykalo szyi Dary. 
Nie moglem. 
Ale wszystko zanadto przypominalo wydarzenia tamtej nocy w miescie sn�w na niebie, w Tir-na Nog'th, by bylo tylko przypadkiem. Zmienily sie okolicznosci - ciemnosc, zmieszanie, mroczne cienie, wir przezywanych emocji - a jednak scena zostala ustawiona prawie tak jak wtedy. Bardzo podobnie. Ale niedokladnie. Benedykt stal troche dalej, bardziej z tylu, w nieco innej pozie. Nie umialem czytac z ruchu warg Dary, wiec nie bylem pewien, czy zadaje te same dziwne pytania. Raczej nie. 
Uklad, kt�ry pamietalem - podobny, a jednak niepodobny do tego - wtedy byl pewnie troche zabarwiony wplywem Tir-na Nog'th na m�j umysl. To znaczy, jesli w og�le istnial miedzy nimi jakis zwiazek. 
- Corwinie - odezwal sie Random. - Wyglada, jakby wisial przed nia Grayswandir. 
- Rzeczywiscie - przyznalem. - Ale, jak widzisz, m�j miecz jest tutaj. 
- Nie ma drugiego takiego... prawda? Wiesz, co sie tam dzieje? 
- Zaczynam sie chyba domyslac. W kazdym razie nie jestem w stanie tego przerwac. 
Nagle Benedykt wydobyl miecz i skrzyzowal go z tamtym, tak podobnym do mojego. Zaczal pojedynek z niewidzialnym przeciwnikiem. 
- Daj mu szkole, Benedykcie! - krzyknal Random. 
- Nic z tego - stwierdzilem. - Zaraz zostanie rozbrojony. 
- Skad mozesz to wiedziec? - zdziwil sie Gerard. 
- W pewnym sensie to ja z nim walcze. To przeciwna strona mojego snu z Tir-na Nog'th. Nie wiem, jak tato to zrobil, ale taka jest cena za odzyskanie Klejnotu. 
- Nie rozumiem. 
Pokrecilem glowa. 
- Nie bede udawal, ze wiem, jak to sie dzieje - odparlem. - Ale nie zdolamy tam wejsc, p�ki z pokoju nie znikna dwa przedmioty. 
- Jakie przedmioty? 
- Patrz. 
Benedykt przerzucil miecz, a jego lsniaca proteza wystrzelila w prz�d i pochwycila jakis niewidoczny cel. 
Klingi skrzyzowaly sie, zwiazaly, znieruchomialy mierzac ostrzami w sufit. Prawa reka Benedykta zaciskala sie coraz bardziej. 
N...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin