Kempczyński Paweł - Requiem dla Europy.odt

(378 KB) Pobierz

 

Paweł
Kempczyński

Requiem
dla Europy




2007

 

Historię zagubionego w rzeczywistości pilota

dedykuję Ojcu,

który kiedyś widział prawdziwą przestrzeń

oraz wojnę światów.

 

Autor

Widziałem rano tańczących derwiszów. Mieli szeroko rozłożone ramiona – podobni do wielkich żurawi. Wirujące suknie wizjonerów zakreślały kręgi, a natchnione ekstazą, nieobecne twarze przebłyskiwały w regularnych mgnieniach. Stopami lekko dotykali bruku, ale byli tam – wysoko w nieskończonej przestrzeni. Białe oczy tancerzy wzrokiem Boga oglądały początek i kres słońc i planet. Ognisty świt wszechświata i jego śmierć w spazmach aktu samozagłady. Byli tak daleko, że ich dusze odcisnęły ślady stóp na samej krawędzi poznania.

Ja także kiedyś oglądałem bezkres – chcę tam być jeszcze raz. Obok nogi od krzesła stoi wypełniona do połowy butelka taniej przydziałowej wódki. Biorę ją do ręki. Krztusząc się, wypijam resztę, a puste szkło zmienia się w tysiąc migotliwych gwiazd wytryskujących z odrapanej ściany.

Rozkładam ramiona – wznoszę się, odchylając głowę. Tańczę, układając kroki do przypomnianego rytmu, na podobieństwo porwanych transem nomadów nieskończoności. Mój pokój zmienia się w zasysający wszystko, rozmazany lej. Stare tapety – okno, stare tapety – okno. Świat zlewa się w burożółte pasma, niczym farba w toczącym się słoiku. Gdzie jest błękit? Nie ma nieba. Lej zasysa mnie w dół, jak ptaka złapanego w wir cyklonu. Potykam się raz i drugi, przewracam krzesło, padam. Nie podnoszę się. Może teraz przygarnie mnie nicość i zamknie nad głową swoje czarne, bezpieczne sklepienie.

Budzi mnie ciepły dotyk rozlewający się po nagiej skórze. Pokój zalany jest światłem przeciekającym pomiędzy listewkami żaluzji. Złoty smok, stojący na dachu pagody na wprost mojego okna, wypluwa z rozwartej brodatej paszczy białe, rozdygotane słońce. To ranek, kolejny bezlitosny znak, że jeszcze żyję. Serce Wielkiego Berlina dudni już jednostajnym rytmem, tocząc arteriami ulic kolorową krew. Jej krwinki to Afrykanie, Azjaci, Arabowie, Hindusi i wszystkie plemiona umierającego, przeludnionego do ostatniego metra globu.

Są jeszcze tubylcy. Niczym szczep skazanych na zagładę bakterii, przemykają, kryjąc się w zaułkach żył miasta. Coraz mniej liczni, coraz bardziej martwi.

Siadam na rozlatującej się ze starości, wytartej kanapie, obejmując głowę rękoma. Kiwam się w przód i w tył – tyle mogę zrobić, by ratować mój miniony świat. Mogę zrobić coś jeszcze, ale to później – jeszcze nie teraz. Może wieczorem? Kołyszę się w monotonnym, jednostajnym rytmie z nadzieją, że to kołysanie pozwoli mi jeszcze raz zasnąć i wrócić choć na chwilę tam, gdzie śmieją się bliscy.

Jestem Hubert Jugenmann. Tak się nazywam. To w tej chwili cały dorobek mojego czterdziestoletniego życia. Miałem ukochaną kobietę, ale odeszła. Miałem pracę, dla której żyłem, miałem oddanych kumpli. Nie zostało mi nic oprócz gorzkich dni w samotności i kliszy wspomnień.

Byłem kiedyś pilotem, bardzo dobrym pilotem. Jeszcze czasem łudzę się, że usiądę znowu za sterami i dotknę błękitnego nieba. Jak kiedyś. Teraz siedzę, obejmując głowę rękami i kiwam się na starej, wytartej kanapie – niczym porzucone dziecko.

Jeszcze jeden bilans mojego życia, może znajdę coś, co przeoczyłem. Coś, co wyzwoli nadzieję. Tylko szczerze, Hubercie, oszukiwanie samego siebie to głupota i tchórzostwo.

Zacznę od minusów, tak jak kazała pani psycholog na ostatnim psyhawiorze. Później błyskawicznie przeskoczę na pozytywy, odblokuję je i utrwalę w warstwie podkorowej.

Dobra, jedziemy z negatywami. Nie może być aż tak źle. Minusy – po kolei, Hubercie, od fundamentalnych do zmiennych.

Jestem biały, mam jasne włosy oraz niebieskie oczy. Jestem wykształconym i zdrowym czterdziestoletnim autochtonem. Jestem hetero i nie potrafię szczerze zaakceptować Wielkiego Planu Zrównania Szans.

Zmienne: mogę zakochać się w jakimś gościu, jeśli ktoś mnie w ogóle zechce. Mogę złapać jakąś zajadłą zarazę. Mogę wreszcie szczerze zaakceptować rzeczywistość, jaką stworzył Wielki Plan.

Coś zaczyna mnie nagle dusić, pełznąca powoli drętwota sunie od klatki piersiowej do krtani. To przerażenie – nie myśl o strachu, zablokuj negatyw! Szybko plusy, prędzej do cholery z jakimś plusem!

Boję się otworzyć okno i przez nie wyjść. Boję się tej chwili, kiedy będę pomiędzy niebem a ziemią.

Boję się tej chwili, kiedy już nie będę mógł wdrapać się z powrotem na zardzewiały parapet, by wpełznąć po nim do swojej nory. Żeby znów siedzieć na starej kanapie, kiwając się w przód i w tył – dopóki nie zasnę. Jestem gównem!

Nagły rumor i brzęk tłuczonego szkła, coś zaczyna do mnie docierać. Bębny! Rytmiczny łomot z głębi czasu, kiedy byliśmy wolni. Jak uderzenia matczynego serca, kiedy byliśmy bezpieczni.

Podnoszę się z zapleśniałego wyra, podobny do ślepego robaka. Idę, kierując się ku jasnej plamie okna, instynktownie przekręcam klamkę. Resztki pogruchotanej szyby wypadają z ram i listewek żaluzji. Ogarnia mnie światło. To piękny słoneczny dzień, obrazy zaczynają nabierać realnego kształtu. Postacie we wszystkich kolorach tęczy tańczą w rytm bębnów. W martwą śpiewającą skórę walą faceci, kręcąc się wokół własnej osi i robiąc jednocześnie rytmiczne skłony. Wszyscy są uśmiechnięci całością białych jak śnieżne chmury zębów. Są więksi i mniejsi. Mniejsi co chwila energicznie unoszą ramiona. Wtedy wokół mojego okna odpada w małym dymku pyłu stary tynk. Teraz także i dźwięk staje się zrozumiały. Poprzez dudnienie zaczynam pojmować słowa, które towarzyszą zamachom ramion mniejszych figurek.

– Biała świnia! Biała świnia! Biała świnia!

Znowu jestem. Dzięki wam, senegalskie bębny i dzieciaki, nie wyszedłem przez okno... jeszcze nie. Zazdroszczę wam, gdybym miał tylko dziesięć procent waszego rządowego zasiłku, waliłbym w bęben nawet czołem. Przez cały okrągły dzień bez przerwy, od świtu do zmierzchu. Lecz wiem, że nic nie dostanę i muszę sam coś zrobić ze swoim losem. A przez okno mogę wyjść choćby jutro – kiedy zabiorą mi ostatnią szansę. Dziękuję wam, bębny!

Kolejny kamień przelatuje o cal od mojego policzka. Ma jeszcze tyle energii, by rozpieprzyć w drobny mak kryształowy wazonik, stojący na nocnej szafce obok fotografii mojej ukochanej. Bibelot był pamiątką z tamtego życia. Dostałem go od... już nie pamiętam. Kłaniam się wesołej orkiestrze i chowam za bezpieczną ścianę. Zaraz im się znudzi. Pójdą dalej, głosząc bębnieniem swoją radość z sytych brzuchów oraz nowych mieszkań, gdzie można śpiewać do woli przy blasku ogniska z palonych mebli. Dudnienie już się oddala. Senegalczycy są łagodni – nie wejdą tu na górę, żeby obić mi mordę. To na szczęście spokojna chińsko-afrykańska dzielnica.

Zmiatam ze stolika dłonią odłamki kryształu. Podnoszę przyprószony szklistym pyłem urzędowy druczek: WEZWANIE, KOMISJA PSYCHOLOGICZNO-BEHAWIORALNA, z dzisiejszą datą.

W ruderze, w której przyszło mi wegetować, mam dwa okna. Jedno, teraz z resztką szyby, wychodzi na ulicę. Ten widok napawa mnie lękiem. Od rana do późnej nocy wąwozem ulicy płynie potok rowerów, lektyk i riksz. Ten chaos przeczy wszelkim prawom natury. Rzeka zgiełku pędzi jednocześnie we wszystkich kierunkach, pulsując spazmatycznie, zmieniając co chwila rytm i barwę. Sama jej energia zdolna jest zasłonić szarym całunem pyłu stojące w zenicie słońce i jasny dzień zmienić w półmrok zmierzchu. Wśród tego zamieszania, niczym wolne elektrony w przewodzie niosącym napięcie nieokiełznanego żywiołu, przemieszczają się biali sprzedawcy pieczonych świerszczy. Wysoko nad głowami niosą tace pełne kolorowych papierowych torebek, wypełnionych pachnącym towarem. Z mojego okna wyglądają niczym japońskie chryzantemy, płynące po wzburzonej wodzie na przekór wiatrom jesieni. Wrzask zachwalających swój towar handlarzy eksploduje z siłą huraganu, kiedy przez falujący tłum przedziera się lektyka dostojnego nababa. Takiego, który ma zasiłki wypłacane na każde żądanie za „złotą dwudziestkę” potomków.

Widok z mojego drugiego okna w łazience jest natomiast uspokajający i romantyczny. To cicha, zamarła w wiecznym cieniu studnia pięciopiętrowej, wiekowej kamienicy. Pośrodku podwórka rośnie samotna rachityczna topola. Uparła się, by tu trwać, stojąc na palcach i wyciągając dłonie ku słońcu.

Ledwo jest w stanie dotknąć tej odrobiny światła. Często w nocy wymykam się chyłkiem z mojej pakamery z wiadrem wody, podlewam uparte drzewko. Dotykam jego chropowatej kory. Nikt chyba o tym nie wie oprócz Dagny. Zarządcy budynku i jednocześnie urzędowego donosiciela naszego humanistycznego reżimu. Dagny, której stały punkt obserwacyjny jest usytuowany na wprost okna mojej łazienki, wie wszystko o wszystkich i raz w tygodniu składa oficjalny meldunek u władz dzielnicy. Wszyscy mieszkańcy mają tam swoje teczki. Nie wiemy, za co możemy podpaść. Dlatego boję się konsekwencji za swoją słabość do tego drzewka. Jeśli kiedyś umrze, mogą się przyczepić, że je trułem – a wtedy będzie bardzo źle. Chociaż może przesadzam, słyszałem od sąsiada z trzeciego piętra, że Dagny ma złote serce, a jej raporty to sterta bzdur. Podobno wynika z nich tylko nasza czysta lojalność i uwielbienie dla Pani Prezydent i Rządu. Co wieczór wszyscy z miłością śpiewamy hymn państwowy, stojąc pod Jej portretem. Co Dagny słyszy ponoć na własne uszy. Sąsiad kiedyś zniknął i już nigdy się nie pojawił, ale to nie ona go podkablowała, tylko jego własny syn. Chłopak chciał dostać pracę, więc doniósł, że stary studiuje po nocach Heideggera.

Czas mija, muszę przygotować się do wyjścia. Wchodzę nagi do łazienki, otwieram okno z widokiem na drzewko. Stuoki smok Dagny jak zawsze trzyma mnie w szachu. Ale tylko ten wyleniały zeppelin jest władny odkręcić kran z ciepłą wodą dla stale zalegających z czynszem. Dagny, przygotowując się do widowiska, poprawia łokcie na parapecie. Ma na sobie odwieczny fioletowy szlafrok w żółte małpy i sama wygląda niczym negatyw zdjęcia szympansa, gdy połowę jej twarzy zasłania potężna morska lorneta.

– Cześć, Dagny! – wołam przyjaźnie.

Macham do niej ręką, drugą osłaniając podbrzusze. Stara zawodowa donosicielka nie musi znać aż tak dokładnie każdego szczegółu mojej osoby.

– Cześć, Huberciku! – wesoło pozdrawia mnie Dagny, robiąc lornetą młynek w powietrzu. – Czego chcesz od ślicznej Dagny?! – Baryton hipopotama wypełnia całe podwórko.

Nabieram w miechy powietrza i krzyczę:

– Odkręć mi ciepłą wodę, księżniczko!

– Głośniej, wróbelku, nic nie słyszę! – jak zniekształcone, zwariowane echo odpowiada Dagny, obrazowo przykładając do ucha zwiniętą dłoń.

– Dagny, królewno! Odkręć mi ciepłą wodę, mam ważne spotkanie! – ryczę teraz przez całe podwórko z mocą okrętowej syreny, by do babska dotarła moja prośba.

Dagny zaczyna nagle podrygiwać ze śmiechu, robiąc głupie gesty, jakby ten chichot ją rozsadzał. Przytrzymuje oburącz swój tłusty kałdun okutany w stado żółtych małp, w które łomocze ciężka lornetka. Ja także trzymam dłonie przy ustach, żeby wzmocnić mój ryk.

Rozumiem już powód jej spazmów. Stary kapuś dostał wszystko, czego chciał, i zrobił ze mnie idiotę. Jestem wściekły i nie dbając już o nic, rąbię z całej mocy:

– Dagny! Córko King-Konga... to na twój widok mi zmalał!

Dagny ryczy w ataku rubasznego śmiechu, podobna do kolorowego balonu. Jej rechot odbija się kaskadami od wewnętrznych ścian kamiennej studni. Nagle z prawej strony dociera do mnie cichy, ale doskonale słyszalny głos wdowy po ministrze finansów – samobójcy, Thomasie Terrenie.

– Panie Hubercie. Pan taki kulturalny i dobrze wychowany. A stoi pan zupełnie nagi i tym wymachuje, i krzyczy wulgarnie. Drogi panie, moje córki na to patrzą – kończy wdowa z naganą w głosie.

Rzeczywiście okno moich sąsiadek po prawej stronie jest otwarte na oścież i wygląda niczym wypełniona po brzegi loża opery. Blade twarze matki i trzech niemych córek są jak krople deszczu, ściekające po szybie w wietrzną, przeklętą październikową noc. Od kiedy tu mieszkam, nie widziałem ich nigdy na ulicy czy choćby podwórku. Jestem pewien, że dokarmia je Dagny. Nasz kolorowy kablujący hipopotam w pretensjonalnym, skrywającym wielkie serce szlafroku w żółte małpy. Nasza Dagny, opiekunka przystani rozbitków. Przepraszam kobiety o wyblakłych twarzach, kłaniając się ze skruchą – jest mi naprawdę wstyd. Osoby żyjące jak one, w całkowitej izolacji, byle co wyprowadza z równowagi.

Po chwili struga ciepłej rdzawej wody zmywa ze mnie resztki ślepej larwy, jaką byłem kiwając się na kanapie. Razem z otrzeźwieniem wraca nieśmiały optymizm. Może się uda? Zawsze wykonywałem obowiązki najlepiej, jak potrafiłem. Powinny to docenić. Przecież uratowałem razem ze swoją załogą tysiące istnień, nie dbając o własne bezpieczeństwo. Trzynaście lat za sterami i ani godziny za biurkiem! Tak, na pewno to docenią. Wrócę za stery, a później zwrócę wszystkie długi i naszej Dagny kupię prawdziwą żywą małpę. Hubercie nie łam się, będzie dobrze! – dodaję sobie odwagi.

Ubieram się w pośpiechu. Nie grymaszę nad wyborem ubrań, nie mam wyboru. Granatowa lotnicza marynarka, spodnie do kompletu i błękitna koszula. To cały spadek, jaki otrzymałem od mojej wspaniałomyślnej firmy. Na rękawach marynarki oraz nad jej przednią kieszenią pozostały jeszcze cienie po odprutych naszywkach z dystynkcjami kapitana Europejskiej Floty Transportowej. Kazali mi je odpruć po degradacji w zawieszeniu. Musiałem także oddać moją czapkę ze złotym żurawiem na otoku. Przeglądam się w usianym odpryskami lustrze, układając włosy. Całość robi jeszcze całkiem przyzwoite wrażenie. Patrzy na mnie stamtąd wciąż jeszcze bardzo przystojny facet, który co prawda dostał solidnego kopa. Ale ma jeszcze tyle ikry, żeby się pozbierać. Chowam wezwanie do kieszeni i zamykam za sobą drzwi. Czy wrócę tu z odzyskanym stopniem? Czy znowu zwinę się w kłębek w barłogu z kocem na twarzy – żeby tylko trwać? Zobaczymy, za kilka godzin wszystko będzie jasne.

Schodzę po schodach, na półpiętrze omijam czyjąś świeżą kupę. To pewnie jakiś nie znany mi jeszcze rytualny obyczaj, polegający na obsrywaniu klatek schodowych. Dagny się wścieknie. Byle nie połamała komuś gnatów, bo może mieć kłopoty.

Dwa piętra niżej są starożytne dwuskrzydłowe drzwi. Widnieje nad nimi napis: „Niech szczęście sprzyja temu domowi”. Wstęgę z napisem trzymają w dziobkach dwa białe gołąbki, wyglądające jak myśliwce zwarte w śmiertelnej kołowej walce. Niech sprzyja – myślę, wychodząc na zewnątrz.

 

 

Natychmiast porywa mnie ludzki potok, któremu poddaję się bez walki. Pozwalam mu się zanieść aż do starej apteki. Przed wejściem stoi solidnie zbudowana makieta nosorożca. W jego grzbiet wbito gruby metalowy pręt wygięty jak pastorał latarni. Zwisa z niego wypchany krokodyl, trzymający w pysku wstęgi zapisane chińskimi hieroglifami. Makieta tworzy doskonałą ostrogę, przecinającą czoło tłumu na dwa nurty. Chronię się na pustej wysepce za ogonem nosorożca, muszę tu poczekać na stosowną okazję. Chowałem się w tym miejscu już niejeden raz. Niestety dzisiaj nie jestem sam. Ten ważny strategicznie punkt opanował także przedstawiciel handlowy z apteki. Jego atak następuje natychmiast. Azjata podsuwa mi pod nos flakonik z jakimś szarym proszkiem.

– Suszone wargi ryby tin-nmang, efekt pewien dobry. Jedno bum-bum i dwa albo pięć małe-małe – tokuje z przejęciem, wymachując flakonikiem i patrząc mi w oczy.

Czekam na orkiestrę albo dużą lektykę dostojnego nababa – muszę się go jakoś pozbyć. Strzelam bez zastanowienia:

– Rybie wargi? Chłopie, z czym ty wyjeżdżasz, wargi to prehistoria. Teraz wszyscy jadą na marynowanych fiutach muchy tse-tse. I ja także – podkreślam z naciskiem.

Oczy robią mu się jeszcze bardziej skośne, jest w szoku, a do mnie uśmiecha się szczęście. Zbliża się właśnie kolumna „nietykalnych” w szarych jedwabnych szatach. Lepiej nie mogłem trafić! Hindusi schodzą im z drogi z obrzydzenia, a cała reszta z szacunku, bo oprócz dostojnych nababów takich zasiłków jak oni nie ma nikt. Nawet inwalidzi wojen plemiennych oraz cwani goście z papierami buszmenów.

Czekam cierpliwie na ostatniego pariasa i wskakuję za jego plecy.

Podróż jak miejską kolejką! Tłum rozstępuje się przed grupą nietykalnych jak przed czołem groźnej fali. Mijamy kolorowe stragany, grupy wokalne i gromadki hinduskich tancerek. Co chwila patrzą na nas melancholijnymi oczami wyniosłe wielbłądy przybrane w barwne rzędy oraz kwieciste pióropusze. W szybkim tempie zbliżamy się do ulicy Pekińskiej Wiosny, tam mamy pierwszy przystanek. Zatrzymujemy się na chwilę, by pogapić się na dopalające się zgliszcza trzech domów, które spłonęły dzisiejszej nocy. Stara, owinięta w czarne chusty kobieta siedzi na krawężniku. Na widok moich nietykalnych zaczyna wygrażać zaciśniętą pięścią, skrzecząc coś niczym czarny, pełen nienawiści ptak.

Już wiemy, że ten pożar to robota Hindusów, więc przezornie przyspieszamy kroku, uciekając przed smrodem pogorzeliska. Po kilku minutach mamy jeszcze jeden przystanek.

Z ciemnego zaułka wybiega gromada arabskich wyrostków. Chłopcy gonią małego kudłatego psiaka. Piesek na widok hałaśliwego tłumu, zajmującego całą szerokość ulicy, płoszy się i przywiera do ściany domu. Nie ma dokąd uciekać. Z jednej strony biegną chłopcy, z drugiej stoi stragan z jakimiś rupieciami. Najwyższy z całej gromady chłopak dobiega do psiaka. Uderza z zamachem drewnianą pałką. Kundelek kilka razy konwulsyjnie przebiera łapkami i nieruchomieje. Leży w kałuży krwi z roztrzaskanego łebka. Nietykalni zatrzymują się jak groźny, milczący mur. Chłopcy zatrzymują się także, ciskając wyzwiskami. Nietykalni są pacyfistami, ale to dorośli, silni mężczyźni i ci smarkacze nie są dla nich przeciwnikami. Młodzi wojownicy Allacha wycofują się z powrotem w głąb zaułka, miotając cały czas obelgi. Dwu pariasów tymczasem podniosło już zabitego pieska i zawinęło w szary całun. Oni szanują każde życie oraz każdą śmierć. Oddadzą biedaka rzece.

Biedne psy. Są najbardziej przegranymi ofiarami ostatniej wędrówki ludów. Przybysze z Indochin wyłapują je jako przysmak. Mahometanie tępią je jeszcze bardziej zajadle. Pradziadek tego psiaka ugryzł kiedyś ich proroka w łydkę, ściągając tym zemstę na cały psi ród. Muzułmanie zawsze są pierwsi z donosem, że jakiś białas ukrywa swojego pupila. Przyjeżdża wtedy patrol Komisji Poszanowania Uczuć Religijnych i Tolerancji. Na mocy dekretu konfiskują psiaka. Podobno do schroniska – gówno prawda, podrzynają im gardła i sprzedają Wietnamczykom na kotlety. Wiem o tym od pewnego majora ze śmigłowców szturmowych, któremu powiodło się i dostał posadę hycla. Szkoda, że szejkom nie podpadły szczury, miasto wprost roi się od nich – a słuchacze muezinów w końcu do czegoś by się przydali. Żyjący od pokoleń na koszt znienawidzonego Zachodu. Na ogół nie potrafią samodzielnie wykonać żadnej pracy bardziej skomplikowanej od noszenia modlitewnego dywanika.

Ruszamy dalej. Nietykalni patrzą na mnie z sympatią, już nie wlokę się na końcu. Idę wśród nich. Jeszcze tylko oszałamiający wszystkimi aromatami świata targ ziołowy i jestem na miejscu. Żegnam się z Hindusami i przeskakuję na skraj trotuaru.

Mój cel to knajpa „Pod głowami wrogów”. Jej właścicielem jest mój stary kumpel Ragay Anak, Dajak z plemienia Ibanów. Mam tu zapewnione darmowe obiady oraz bezpieczeństwo. Jedno i drugie do końca świata – lub do śmierci któregoś z nas. Wchodzę śmiało, ale przystaję na progu, żeby dać czas gościom Ragaya na oswojenie się z moim widokiem. Na sali cichnie gwar, wszystkie oczy wpatrzone są we mnie. Stali bywalcy znają mnie dobrze, ale od nowych gości mógłbym nieźle oberwać po żebrach. Na szczęście Ragay już mnie zauważył. Tłusta niczym księżyc w pełni gęba łowcy głów rozciąga się w uśmiechu. Grubas wyciąga do mnie w szerokim geście ramiona i ryczy przez całą długość sali:

– Witaj, kapitanie Hubercie, mój drogi bracie, który możesz patrzeć, jak moje żony czeszą włosy!

Takie powitanie oznacza w obyczaju jego ludu najwyższą półkę kumpelstwa.

– Witaj, Ragay Anak, mój przyjacielu. Oby twoje żony nigdy nie wyłysiały, bo nasza przyjaźń nie będzie warta funta kłaków – pozdrawiam kumpla, przekraczając próg.

Podchodzę do lady, zza której miłościwie panuje Anak. Grubas nie może powstrzymać rechotu. Przeciera kułakami wielkimi jak kokosowe orzechy załzawione oczy. Patrzy na mnie i znowu ma atak śmiechu. W końcu uspokaja się i podaje mi ogromną łapę na przywitanie. Moja dłoń ginie w niej. Ragay jest olbrzymem wśród drobnych Dajaków.

– Hubert, jak ty coś palniesz... nie mogę. Moje żony łyse! Nie miałyby się za co targać, kiedy wybieram jedną z nich, żeby jej dosiąść. A reszta musi tłuc ryż w kamiennym moździerzu. To świetny pomysł – stwierdza z entuzjazmem.

Nagle zdeklarowany dzikus zapomina o śmiechu. Chyba usłyszał z sali jakieś słowo, którego sensu ja oczywiście nie rozumiem. Toczy wzrokiem po sali. Dostrzega wrogie spojrzenia kilku facetów w zawojach, siedzących przy niskim mosiężnym stoliku w rogu. Jego głos przypomina świst tnącej powietrze maczety.

– Niech tylko któryś zaczepi mojego kumpla albo jego przyjaciół, to jego zawszony cymbał zaraz dołączy do kolekcji – ostrzega, wskazując na wiszącą nad ladą, czarną ze starości siatkę z sizalu.

Uśmiechają się z niej czerepy wrogów wszystkich pradziadków, dziadków oraz tatusia Ragaya... a może i młodsze. Szczerzy się poprzez oczka siatki japoński oficer z drugiej wojny. Pradziadziuś Anaka, zanim jego własnym samurajskim mieczem ściął mu głowę, wyżarł mu podobno na żywca wątrobę. Jest tam także Angol, sierżant zapomnianego imperium, złączony w pocałunku z misjonarzem kościoła baptystów, oraz kilku poborców podatkowych wraz z urzędnikami indonezyjskiego wymiaru sprawiedliwości. Ragay kocha ich wszystkich. Po robocie dotyka siatki z rodzinnym skarbem, nucąc wojenne pieśni. Od czasu do czasu karmi też ryżem i odkurza czaszki frajerów, którzy byli na tyle głupi, żeby zadrzeć z klanem Ibanów.

Wszyscy na sali wiedzą, że Ragay bynajmniej nie żartuje i chętnie powiększyłby swój zbiór. Odwracają się bez słowa, skupiając znowu uwagę na opowiadaczu etosów, który zamilkł, kiedy wchodziłem. Patrzę na niego z zaciekawieniem. Leciwy bard jest ubrany w zieloną szatę, spiętą pod szyją srebrną broszą. Na głowie ma czarny turban. Sterczą spod niego rogowe oprawki staroświeckich okularów, tkwiących na potężnym sinawym nochalu. Bard koncentruje się. Podnosi do oczu wytartą książeczkę i mocnym, wyraźnym głosem podejmuje przerwaną opowieść. Ilustruje ją przy pomocy starego czarnego szabliska, którym wymachuje na lewo i prawo, kiedy dociera do fragmentu z walką. Ta księga nie opowiada chyba o niczym innym, bo opowiadacz walczy z cieniami prawie przez cały czas trwania słuchowiska. W kulminacyjnych momentach lektury odkłada księgę i bierze małą, okrągłą, stalową tarczę, w którą napraża szablą ze wszystkich sił, aż sypią się iskry, wydzierając się przy tym niczym opętany seksem marcowy kocur. To chyba mistrz swojego fachu. Słuchacze są całkowicie porwani fabułą. Gdy nie mogą już wytrzymać, z emocji zaciskają pięści i pomstują na szumowiny, z którymi zmaga się ich bajkowy heros. Tak, ten stary to prawdziwy mistrz. Byle tylko w narratorskim zapamiętaniu nie odrąbał sobie jaj.

Zapominam o trosce, kiedy przyjaciel klepie mnie w ramię.

– Czym mogę ci dzisiaj służyć, Hubercie? Mów, a sprowadzę dla ciebie nawet ogon warana w sosie z młodych pędów bambusa – zachęca mnie Ragay.

– Dobrze, Ragay, ale pamiętaj, że jak tylko dostanę pracę, chcę wyrównać wszystkie rachunki. Dzisiaj proszę, żebyś postawił mi kolejną krechę – nalegam zgodnie z naszym odwiecznym rytuałem.

– Żebym nie musiał postawić jej na tobie, Hubercie. Dobrze wiesz, że nigdy nie przyjmę od ciebie żadnych pieniędzy. I nie obawiaj się, nic nie stracę. Tamtym gnojkom w turbanach zawyżę rachunek i już. Nic nie robią, tylko słuchają bajek, a na wszystko ich stać. Ja jestem na swoim utrzymaniu, ponieważ rzygam na rządowe zasiłki jak dzika świnia po ścierwie indonezyjskiego listonosza. Więc jestem dumny, że ich zdrowo ogolę... to wręcz mój święty obowiązek.

– Mam dzisiaj komisję, Ragay. Może mnie przywrócą, a wtedy zapłacę ci wszystko, co do grosza. Wstydzę się obżerać bez zapłaty – nie ustępuję, wiedząc, że targi to dla niego prawdziwa rozkosz.

Dajak rozkłada szeroko ramiona w geście najwyższego uniesienia.

– Mój prawdziwy druhu i wojowniku, który nie znasz lęku. Czy naprawdę chcesz, żeby z zaświatów przybyli tu moi przodkowie, by za niewdzięczność nalać mi do ust szczyn parszywej zdechłej małpy, a w tyłek wpuścić jadowitą kolczastą stonogę? Hubert, nie pieprz mi więcej o swoich kreskach. Zresztą to chłopaki fundują. Należy ci się od nich za bilet – ucina temat, wskazując na bezsilnych, dyndających w siatce wrogów.

Chłopaki faktycznie przylecieli do Europy na gapę, ukryci w luku prawego podwozia mojego transportowca. Jeden z dwu skarbów Ragaya komisja przesiedleńcza uznała za narodowe dziedzictwo Indonezji i nie wydała zgody na wywóz. Drugim była jego ciężko chora na gruźlicę córeczka, za którą nie widział świata. To dla niej zgodził się przesiedlić do Europy. Czekali w kolejce już dwa miesiące, a małej groziła śmierć w każdej chwili. Pewnego dnia Ragay zaczaił się na mnie za hangarem. Nic nie mówił, tylko składał ręce, a w oczach miał łzy. Uległem i powiedziałem, że mogą lecieć poza kolejką jutro rano. Nazajutrz zjawił się z rodziną i czaszkami, na które nie miał papierów. Byłem wściekły przez te czerepy. Znowu złożył ręce i znowu uległem. To nie była udawana żebranina. Ten dumny wojownik błagał bez słów. Zabrałem ten cmentarny skarb i schowałem. Gdybyśmy z tym wpadli przy odprawie... szkoda gadać. Wtedy jeszcze na serio traktowano urzędowe papiery.

Od tamtej pory mogę być przy tym, jak żony Ragaya oraz zdrowa, śliczna nastolatka – oczko w głowie tatusia – czeszą swoje krucze włosy. Patrzę na chłopaków w siatce, dziękuję im skinieniem głowy.

– Dobrze, Ragay, biorę Dużą purpurową rybę z zielonych morskich łąk i czerwoną zimną herbatę.

Twarz przyjaciela promienieje uśmiechem.

– Twoje życzenie jest dla mnie jak tłuszcz robaka palolo, kiedy rozpływa się po języku. Usiądź sobie wygodnie na swoim miejscu, zaraz ci przyniosą twoją rybę – tu łobuzersko mruga.

Siadam w wiklinowym fotelu z wysokim oparciem, w małej zacienionej salce. Prawie nie dociera tu zgiełk jednoosobowego teatru oraz jego publiki. Jak zwykle, kiedy tu siedzę, patrzę na freski, jakie wyczarował na ścianie anonimowy artysta. Nastrojowe malowidła działają kojąco. Na wprost trzy dziewczyny w kwiecistych sarongach brodzą w płytkiej przybrzeżnej fali. Za ich plecami unosi się leniwie wieczorne słońce południowych mórz. Otaczająca dziewczyny aura pełna jest odchodzącego na wieki światła. Jak muzyka Mozarta, która umiera, gdy kończy się akord. Lecz przecież wiemy, że natchnione piękno sztuki będzie trwać wiecznie, sprawiając nam nieskończoną radość. Dziewczyny pełne są tego piękna, jakby malował je sam Gauguin. Staram się nie zwracać uwagi na szpecący fresk ogromny sześcioskalowy rykoprojektor, który dźwiga jedna z nich. Na sąsiedniej ścianie te same dziewczyny porzuciły pod pniem palmy swoje sarongi i zupełnie nagie tańczą przy jazgocie z rykoprojektora. Jak tam cudownie. Czuję się bezpiecznie w tym azylu, dzięki Ragayowi, który niezmiennie trwa w naszej trudnej przyjaźni. Chciałbym z wdzięczności przemycić ich świętego słonia, którego musieli zostawić w wiosce.

Jest już pomocnik Ragaya, młody uśmiechnięty Chińczyk. Niesie z wdziękiem sporych rozmiarów tacę, na której zwycięsko połyskuje spowity w dymek z kadzidełka minaret srebrnego dzbanka z moją herbatą. Całość miękko przyziemia przed moją twarzą. Chłopak odchodząc kłania się nisko, zostawia mnie sam na sam ze skarbami, o których większość tubylców może tylko śnić. Odstawiam na bok kadzidełko, maskujące przed wścibskimi nosami zapach mojej potrawy. Przybranie z jarzyn i owoców skrywa prawdziwe oblicze mojej ryby. Podszył się pod jej nazwę duży krwisty befsztyk. Patrzę przez chwilę na wydobytą spod maskowania nadzieję oświeconego podniebienia, zanim z szacunkiem odkrawam pierwszy kawałek. Gdyby nasi hinduscy przyjaciele kapnęli się, że moja ryba jeszcze kilka dni temu ryczała na łące, Ragay musiałby sprawić sobie nową siatkę z sizalu. Żując kawałek wołowiny, zachwycam się naszym poczuciem poszanowania innych zwyczajów i religii. Ta godna pochwały tolerancja rozwija we mnie i Anaku zdolności poetyckiej improwizacji. Kilka dni temu, ze względu na naszych muzułmańskich braci, przepiękny okaz schabowego nazwałem Śpiewającym porannym ptakiem z Mandalay. Za cholerę nie pojmuję, jak Ragay odgaduje treść tak zaszyfrowanych zamówień. Ale nie pomylił się jeszcze nigdy.

Powoli, z namaszczeniem nalewam do szklaneczki czerwonej herbaty. Szklaneczka jest pięknie zdobiona roślinnymi motywami i stanowi godną oprawę dla najprawdziwszego burgunda. Za to mielibyśmy przechlapane praktycznie u każdego. Wszyscy wierni przybysze twierdzą zgodnie, że alkohol to tabu. A jeśli pije go w ich obecności białas, który te wszystkie wyznania ma najczęściej głęboko gdzieś, tabu nabiera śmiertelnej, wręcz niszczycielskiej mocy.

Kiedy rozmarzony po winie docieram do połowy soczystego befsztyka, znad blatu mojego stolika wyrasta mały wiśniowy turbanik. Patrzy na mnie para ciekawskich, czarnych jak smoła oczu. Mały, może pięcioletni brzdąc przygląda mi się uważnie. Z tą przenikliwością, na jaką stać tylko małe dzieci rejestrujące świat i zjawiska. Patrzą tak do chwili, kiedy w szkole nie nauczą ich, że wiedzy trzeba się bać.

– Co robisz? – pyta mały po europejsku. To pytanie wstępne, spodziewam się z góry całej lawiny następnych.

– Jem rybę i pije herbatę – odpowiadam i uśmiecham się. Lubię rozmawiać z dziećmi.

– O, ryba, ryba! Zabiłeś ją sam? Jaka była, zanim ją zabiłeś? – zapala się malec, niecierpliwie podskakując w miejscu.

– Nie zabiłem tej ryby, złowił ją pan rybak i przyniósł do pana Ragaya. Tu usmażył ją kucharz, a ja ją jem – odpowiadam wyczerpująco.

Mały wierci się w podnieceniu, zanim zajmie stanowisko na temat ryb.

– Mój wuj Akirch z Lajapur łowi ryba w Ganges. Ma paczki i syczący sznurek. I chlup do rzeki! I buuuum! – mały szeroko rozkłada rączki, obrazując potęgę eksplozji. – I duuużo, duuużo ryba, dwie i trzy. I znowu bummm! – gorączkuje się malec.

Nie wiem, jakie miasto nazywa się teraz Lajapur, ale Ganges to stary Ren. Kiwam ze zrozumieniem głową, wyrażając podziw dla umiejętności wujka Akircha. Chociaż nie sądzę, żeby długo jeszcze mógł tam odnosić łowieckie sukcesy.

– Daj kawałek, ja też chcę ryba – żąda stanowczo mały.

Jestem w kropce. Jeśli to zrobię, mogę napytać biedy Ragayowi, a sam zginąć. Tego świętokradztwa nie wybaczyłby mi nikt.

– Dobrze, dam ci rybę. Ale musisz zamknąć oczy i otworzyć buzię.

Mały rozdziawia usta. Wygląda w swoim turbanie jak pisklę ptaka Rokka z baśni tysiąca i jednej nocy. Nabijam na widelec winogrono i ostrożnie wkładam mu owoc do us...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin