Gould Judith - Grecka willa.pdf

(1462 KB) Pobierz
Gould Judith - Grecka willa
JUDITH GOULD
GRECKA WILLA
PRZEŁOŻYŁA BEATA DŁUGAJCZYK
 
Urania
1. Jedna z Muz.
2. Przydomek bogini Afrodyty, opisujący ją jako „niebiańską”, duchową, w
odróżnieniu od Afrodyty Pandemos, miłości ziemskiej; tak jak to występuje w
„Symposium” Platona.
Przewodnik oksfordzki po literaturze klasycznej
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Coconut Grove, Miami, Floryda
W środę o świcie Tracey wyłączyła stojący przy łóżku budzik dokładnie
dwadzieścia minut przedtem, zanim zdążył wybuchnąć przenikliwym, wwiercającym
się w uszy jazgotem. Wyskoczyła z łóżka, odrzucając na bok kołdrę. To
 
zdumiewające, ale nie czuła ani odrobiny zdenerwowania, choć przecież dzisiaj
ważyła się jej przyszłość. To właśnie dzisiaj miała się dowiedzieć, czy marzenie,
któremu poświęciła trzy ostatnie lata życia, ma szansę się urzeczywistnić.
A jeśli przeciwnie - jeśli dowie się, że praca trzech długich lat poszła na
marne? Taki werdykt oznaczałby odłożenie niedokończonego maszynopisu na półkę i
rozpoczęcie wszystkiego od nowa; szkic kolejnej książki, mozolne układanie intrygi,
kilka lat wytężonej pracy, zanim ją napisze.
Tracey Sullivan, urodzona optymistka, nie brała pod uwagę możliwości
innego rozwiązania niż pozytywne. Przecież spodobała im się moja powieść,
przekonywała samą siebie. Przecież rozważają możliwość jej wydania.
Podobnie ujął to Mark Varney, jej agent.
„Jestem przekonany, że ją opublikują”.
Tracey wyprostowała długie, smukłe nogi i z lubością wciągnęła w płuca
słonawe powietrze. Zerknęła w stojące na toaletce lustro. Popielatoblond włosy,
skłębione i potargane, sterczały na podobieństwo fryzury punka, oliwkowozielone
oczy tryskały humorem.
Podeszła do okna i podniosła żaluzje. Przy każdym poruszeniu dłoni ogromny,
sześciokaratowy brylant zaręczynowego pierścionka odbijał refleksy promieni
słonecznych, układających się na przemian z paskami cienia w prążkowany wzór.
Za oknem rozciągał się gąszcz palm, bananowców, przyciętych w szpalery
fikusów, obsypanej kwieciem wisterii i rozwichrzonych krzewów bugenwilli.
Poranne niebo było lekko przymglone, ale bez jednej chmurki, powietrze ciężkie i
pełne wilgoci, jak zawsze w sierpniu w tym odosobnionym zakątku Coconut Grove.
Ta prawdziwa oaza zieleni jednocześnie znajdowała się tak blisko cywilizacji, by
człowiek mógł w pełni korzystać ze wszystkich upajających uroków supermodnych
terenów South Beach, gdzie jak rok długi paradowały stada modelek i różnych sław, a
z nadejściem zimy elity finansjery z całego świata celebrowały słynne, całonocne
przyjęcia.
Niczym na dany z ukrycia znak, powietrze zaczęło drgać od latynoskiej
muzyki słynnego didżeja, remiksującego rytmy tanga z gwałtownymi uderzeniami
disco. Tracey mocniej wychyliła się z okna. Smukły cadillac '57 z otwieranym
dachem, pełen nastolatków wracających do domu po nocnej imprezie, pędził
obsadzoną dwoma rzędami drzew ulicą niczym miętowozielony, lśniący chromem,
śródlądowy jacht; sześć par ramion unosiło się ku niebu, przecinając powietrze w
 
rytm muzyki.
Gdzie, jak nie w Miami?
Wielobarwne dzikie papugi, potomstwo dawno zbiegłych z klatek domowych
ulubieńców, zaskrzeczały w zaroślach; samotna biegaczka w nieskazitelnie białym t -
shircie, szortach, okularach przeciwsłonecznych i tenisówkach biegła poboczem
drogi, porwana latynoskim rytmem, docierającym do niej przez słuchawki walkmana.
Tracey odwróciła się od okna i pomyślała o nadchodzącym dniu. Od dawna
miała już wypracowany ustalony harmonogram zajęć i dzisiejszego ranka zamierzała
przestrzegać go równie metodycznie, jak każdego innego.
Po pierwsze: wstać równo ze świtem.
Po drugie: wąskim korytarzykiem niewielkiego, podniszczonego domku
przejść do kuchni i włączyć ekspres do kawy, napełniony poprzedniego wieczoru.
Po trzecie: pobudzić ciało i umysł do działania lodowatym prysznicem.
Po czwarte: nalać do kubka mocnej, gorącej, parującej kawy Cubano.
Po piąte: włożyć biały, obszerny, męski t - shirt, usiąść za biurkiem i spiąć
włosy, wtykając w nie - niczym japońskie pałeczki - kilka ołówków. Włączyć
komputer i popijając mocną kawę, świeżym okiem ocenić tekst napisany
poprzedniego wieczoru.
Dyscyplina, połączona z niewzruszoną wiarą we własny talent, kazały Tracey
przeznaczać dwie pierwsze i dwie ostatnie godziny każdego dnia na pracę nad
powieścią.
Już dawno postanowiła zostać uznaną pisarką. Mówiąc szczerze, więcej niż
uznaną. Marzeniem Tracey było stać się gwiazdą pierwszej wielkości, dorównać
takim sławom jak Danielle Steel, Jackie Collins i Anne Rice.
Właśnie tak.
Oczywiście w pełni zdawała sobie sprawę z tego, ile przeciwności ją czeka,
zanim osiągnie szczyt. Szanse były równie znikome, jak szanse młodego,
początkującego aktora na zostanie gwiazdorem. Kogoś innego niż Tracey podobna
perspektywa mogłaby tylko zniechęcić, lecz jej - wprost przeciwnie - dodawała
bodźca do bardziej wytężonej pracy.
W końcu gdyby nikt nie odważył się spróbować, nie mielibyśmy sławnych
pisarzy!
Odkąd powzięła to postanowienie, dwie pierwsze godziny każdego dnia
nieodmiennie spędzała przy komputerze. Później nadchodził czas szykowania się do
 
pracy w WMAI - TV niewielkiej, lokalnej stacji telewizyjnej, obsługującej obszar
wielkiego Miami i całego okręgu Metro - Dada. Była to jedna z pomniejszych
stacyjek, ale Tracey pracowała w telewizji!
- Cześć, tato! - powiedziała z ożywieniem.
Zbiegła na dół wąską, wyłożoną chodnikiem klatką schodową, wpadła do
kuchni, prawdziwego reliktu lat czterdziestych, i hałaśliwie cmoknęła ojca w czubek
łysiejącej głowy. Okupował swoje zwykłe miejsce pod oknem, przy stole z białej,
nakrapianej złotymi cętkami formiki, antyku, który stał w tym miejscu przez czas
niemal dwa razy dłuższy, niż Tracey żyła na świecie.
- Cześć, słoneczko. - Ojciec podniósł oczy znad krzyżówki w „Miami Herald”
i dobrodusznie uśmiechnął się do córki. - Wyglądasz promiennie dzisiejszego ranka -
dorzucił, spoglądając na nią znad okularów do czytania a la Benjamin Franklin.
- Co to znaczy, dzisiejszego ranka? - oburzyła się Tracey. - Ja zawsze
wyglądam promiennie, nieprawdaż? - Ujęła się pod boki, starając się przybrać groźną
minę.
- Prawdaż. Wyłożyłaś mi to jasno i dobitnie.
Trecey usiadła i nalała sobie następny kubek mocnej kawy. Upiwszy łyk,
bezwiednie otarła wargi wierzchem dłoni, rozmazując fiołkową pomadkę Viola Mist
po starannie nałożonym różu w odcieniu dojrzałej śliwki. Ojciec zachichotał.
- A cóż cię tak rozbawiło? - zainteresowała się Tracey.
- Moja dziewczynka, wyszykowana do pracy, nieskazitelnie uczesana i
odstawiona. I co robi? Rujnuje sobie makijaż, upodobniając się do Pocahontas na
wojennej ścieżce.
- Och! - wykrzyknęła Tracey z przestrachem i zerwała się na równe nogi.
- Nic się nie stało. Wystarczy kilka minut, żebyś doprowadziła się do
porządku.
- Kilka minut? - Zerknęła na zegar w chromowanej oprawie, pracowicie
tykający na ścianie nad potężną niczym buick, białą, emaliowaną i chromowaną
kuchenką, kolejnym doskonale zachowanym reliktem lat czterdziestych. - Spóźnię się
- jęknęła.
Porwała torebkę i ruszyła do łazienki, by ocenić zniszczenia. Zapaliła światło i
wzdrygnęła się odruchowo. Poniżej nosa twarz w lustrze wyglądała groteskowo,
niczym buzia dziecka, które dla zabawy usmarowało się pomadką, albo oblicze z
portretu Karla Appla.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin