Stephen King - Bezsenność.txt

(1321 KB) Pobierz
      STEPHEN KING
      BEZSENNOĆ
      Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI
      Tytuł oryginału: INSOMNIA
      Tabby... i Alowi Kooperowi, który doskonale zna to boisko.
      Czemu nie jestem winien.
      PROLOG
      NAKRĘCANIE ZEGARA MIERCI (I)
      Staroć to wyspa otoczona oceanem mierci Juan MontaWo: O pięknie
      Nikt - a już z pewnociš nie doktor Litdifield - nie powiedział Ralphowi Robertsowi zwyczajnie i po prostu, że jego żona umiera, ale nadeszła chwila, kiedy Ralph to zrozumiał i nikt niczego mu już mówić nie musiał. Miesišce dzielšce marzec od lipca pozostawiły po sobie wspomnienie niemego krzyku bólu, chaosu i rozpaczy: rozmowy z lekarzami, wieczorne jazdy z Carolyn do szpitala, wyprawy na specjalistyczne badania do innych stanów i innych szpitali (większoć czasu w trakcie tych wypraw Ralph spędził dziękujšc Bogu za polisę żony: Blue Cross/Major Medical), godziny przesiedziane w bibliotece publicznej w Derry, powięcone najpierw poszukiwaniu rozwišzań, które mogli przeoczyć lekarze, póniej za na poszukiwaniu nadziei... brzytwy, której można by się było chwycić. Przez te cztery miesišce Ralph Roberts czuł się niczym pijak podczas jakiego koszmarnego karnawału, w czasie którego ludzie jadšcy na górskiej kolejce wrzeszczš z prawdziwego strachu, ludzie zagubieni w gabinecie luster zgubili się rzeczywicie, a karły, garbusy i kobiety z brodami patrzš na człowieka z fałszywymi umiechami na ustach i przerażeniem w oczach. Ralph zaczšł odbierać życie w ten sposób gdzie w połowie maja, a gdy nadszedł czerwiec, zaczšł również pojmować, że handlarze, którzy przy tej alejce ustawili stoliki, sprzedajš wyłšcznie lewe lekarstwa, a płynšca z katarynki wesoła melodyjka niczym się nie różni od marsza pogrzebowego. Karnawał? Tak - karnawał. Karnawał dusz potępionych.
      Końcem wiosny i poczštkiem lata 1992 roku próbował odpędzić od siebie te obrazy - i to co znacznie straszniejszego, co się za nimi kryło - ale na przełomie czerwca i lipca stało się to w końcu całkiem niemożliwe. Fala upałów, najgorsza od 1971 roku, ogarnęła rodkowe Maine; Derry gotowało się niczym we wrzštku, pociło w parnym powietrzu w temperaturze przekraczajšcej trzydzieci stopni. Życie w miecie, nigdy nie przypominajšcym ruchliwej metropolii, zamarło całkowicie. Cisza zapanowała w nim niepodzielnie, a w tej ciszy Ralph Roberts po raz pierwszy usłyszał tykanie zegara mierci i pojšł, że podczas gdy chłód i zieleń wiosny zmieniły się w goršcy upał lata, skromne szansę Carolyn spadły do zera. Carolyn miała umrzeć. Być może nie tego lata - lekarze twierdzili, że w rękawach majš jeszcze całš masę asów, i z całš pewnociš mówili prawdę - ale jesieniš lub zimš Carolyn, towarzyszšca mu wiernie przez tak wiele lat życia, jedyna kobieta, którš kiedykolwiek kochał, miała umrzeć. Próbował zaprzeczyć temu faktowi, wymylał sam sobie od idiotów, ale w ciężkiej ciszy, w upalnym, dusznym powietrzu ze wszystkich kštów dobiegało go tykanie... tykanie zegara mierci słyszał nawet w czterech cianach mieszkania.
      Najgłoniej rozlegało się ono jednak z wnętrza samej Carolyn, a kiedy obracała ku niemu spokojnš, bladš twarz - by, na przykład, poprosić go o włšczenie radia, którego chciała posłuchać, przygotowujšc im fasolę na kolację, albo poszedł do sklepu i przyniósł jej loda na patyku - dostrzegał, że i ona słyszy ten zegar. Dostrzegał to w jej ciemnych oczach, najpierw tylko wtedy, gdy była przytomna, lecz potem także, gdy jej wzrok przyćmiewały rodki przeciwbólowe. Wtedy już tykanie było bardzo głone i kiedy w te upalne letnie noce leżał obok niej w łóżku - zwykła powłoczka wydawała się ważyć ładnych parę kilo i chyba wszystkie psy w Derry wyły do księżyca - słuchał go, słuchał zegara mierci tykajšcego w ciele Carolyn i miał wrażenie, że serce mu pęknie ze smutku... i ze strachu. Ile będzie musiała wycierpieć, nim nadejdzie koniec? Ile on będzie musiał wycierpieć? Jak uda mu się żyć bez niej?
      W tym włanie przerażajšcym okresie życia Ralph zaczšł coraz częciej spacerować w upalne letnie popołudnia i długie mroczne wieczory. Do domu wracał często tak zmęczony, że nie mógł jeć. Spodziewał się, że Carolyn zgani go za te jego nowe obyczaje, że powie: Daj sobie spokój, ty stary wariacie! Zabijesz się, jeli nie przestaniesz łazić po tym upale, lecz ona nigdy nic takiego nie powiedziała, więc w końcu zdał sobie sprawę, że po prostu nic szczególnego nie dostrzegła. Wiedziała, że wychodzi... co to, to tak, owszem, ale nie że spaceruje kilometrami, że często wraca do domu drżšc ze zmęczenia od stóp do głów, bliski udaru. Dawno, dawno temu Ralphowi wydawało się, że Carolyn widzi wszystko, nawet jeli chodziło tylko o przedziałek we włosach kilka milimetrów wyżej lub niżej. Lecz to przeszło, minęło, guz mózgu pozbawił jš zdolnoci obserwacji, tak jak miał pozbawić jš życia.
      Spacerował więc dalej, cieszšc się upałem, choć czasem kręci ło mu się od niego w głowie i dzwoniło w uszach. Cieszył się nim dlatego włanie, że dzwoniło mu w uszach, a zdarzały się nawet godziny, kiedy w głowie kręciło mu się tak bardzo, a w uszach dzwoniło tak głono, że nie słyszał nawet tykania zegara mierci
      Podczas tego upalnego lipca przeszedł piechotš niemal całe Derry; stary człowiek o wšskich ramionach, rzednšcych siwych włosach i wielkich dłoniach wyglšdajšcych tak, jakby nadal nie bały się ciężkiej pracy. Chodził Witcham Street na Pustkowia, Kansas Street na Nebolt Street i Main Street aż na Most Całusów, ale najchętniej wędrował na zachód, wzdłuż Harris Avenue, przy której w ich domku nadal piękna i nadal kochana Carolyn spędzała ostatnie miesišce życia, nieprzytomna z bólów głowy i morfiny, na Harris Avenue Extension biegnšcš do portu lotniczego hrabstwa Derry. Szedł pozbawionš drzew, wydanš na pastwę bezlitosnego słońca ulicš, aż nogi uginały się pod nim, zawracał, gdy miał trudnoci z utrzymaniem równowagi.
      Odpoczywał na zacienionym terenie piknikowym, leżšcym w pobliżu służbowego wjazdu na lotnisko. Nocami piły tu i zabawiały się dzieciaki, noce pulsowały muzykš rap z wielkich przenonych radiomagnetofonów, ale w cišgu dnia miejsce to należało niemal wyłšcznie do Ralpha i grupy jego przyjaciół, których Bili McGovern nazywał Starymi Piernikami z Harris Avenue. Stare Pierniki zbierały się na terenie piknikowym, by pograć w szachy i w durnia albo po prostu pogadać. Wielu z nich Ralph znał od lat (ze Stanem Eberlym chodził nawet do podstawówki) i czuł się w ich towarzystwie całkiem swobodnie... pod warunkiem, że nie byli zbyt wcibscy. Na ogół nie byli. Prawie wszyscy należeli do starej jankeskiej szkoły i wyznawali zasadę, że jeli mężczyzna nie chce o czym mówić, to jest to tylko jego sprawa.
      Włanie podczas jednej z takich przechadzek Ralph się zorientował, że z jego sšsiadem, Edem Deepneau, co jest bardzo, ale to bardzo nie w porzšdku.
      Tego dnia zaszedł dalej niż zazwyczaj, prawdopodobnie dlatego, że na niebie pojawiły się ciemne burzowe chmury, powietrze za - choć z rzadka - poruszał jednak chłodny wiaterek. Wpadł w co w rodzaju transu, o niczym nie mylał, nie patrzył na nic oprócz zakurzonych nosków adidasów. Do przytomnoci doprowadził go dopiero samolot United Airlines - lot z Bostonu o czwartej czterdzieci pięć - który przeleciał mu nad głowš z ogłuszajšcym rykiem silników.
      Patrzył, jak odrzutowiec leci nad starymi torami kolejowymi i nad ogrodzeniem z drutów kolczastych wzdłuż granicy terenów lotniska, patrzył, jak lšduje i spod kół unoszš się niewielkie obłoczki dymu. Potem zerknšł na zegarek, zorientował się, jak pusto jest dookoła, podniósł wzrok i rozszerzonymi ze zdumienia oczami spojrzał na pomarańczowy dach baru Howard JohnsonY. Rzeczywicie, wpadł w trans. Przeszedł z osiem kilometrów, zupełnie nie zdajšc sobie sprawy z tego, ile mu to zabrało czasu.
      Ile czasu zabrało to Carolyn? - szepnšł mu w głowie jaki głos.
      Tak, ile czasu zabrało to Carolyn. Carolyn wróciła do domu, odlicza pewnie minuty dzielšce jš od kolejnego darvonu complex, on za utknšł tu, przy lotnisku... tu, praktycznie w połowie drogi do Newport.
      Ralph spojrzał w niebo i po raz pierwszy tak naprawdę dostrzegł sine jak sińce chmury gromadzšce się nad lotniskiem. Nie oznaczały jeszcze deszczu, a już na pewno nie zacznie padać za chwilę, ale jeli zacznie, on z pewnociš przemoknie do suchej nitki - jedynym schronieniem w okolicy była szopa na terenie piknikowym przy pasie startowym nr 3, a właciwie zwykła rozchwiana wiata, trochę mierdzšca piwem.
      Jeszcze raz spojrzał na pomarańczowy dach HoJo, po czym sięgnšł do kieszeni i pomacał plik banknotów spiętych srebrnym uchwytem. Dostał go od Carolyn, w prezencie na szećdziesište pište urodziny. Kto mu zabroni zadzwonić po taksówkę... oprócz spojrzenia taksówkarza. Już sobie wyobrażał: Głupi staruchu - mówiły jego oczy, wpatrzone w niego we wstecznym lusterku. Głupi staruchu, nie powiniene tak leć przed siebie w ten upał. Gdyby się wybrał popływać, utonšłby.
      To paranoja, Ralph - powiedział mu głos w głowie, bardzo
      przypominajšcy teraz gdaczšcy, pełen wyższoci głos Billa MoGoverna.
      Dobra, może to paranoja, a może i nie, ale już raczej zaryzykuje i wróci piechotš.
      A jeli nie będzie to zwykły deszcz? Zeszłego lata, w sierpniu, wiało tak strasznie, że wichura powybijała wszystkie okna wychodzšce na zachód.
      Niech wieje, powiedział sobie Ralph. Mnie tam byle co nie uszkodzi.
      Obrócił się i ruszył z powrotem w kierunku miasta; za każdym krokiem spod starych adidasów unosiły się obłoczki kurzu z wyschniętej ziemi. Z zachodu, od strony gdzie zbierały się chmury, dobiegły go pierwsze pomruki grzmotu. Słońce, choć już zakryte, nie poddawało się jednak bez walki, zdobišc złotem krawędzie chmur i przewiecajšc przez nie blaski...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin