Kathe Koja - Włóczęga.doc

(437 KB) Pobierz
WŁÓCZĘGA

Kathe Koja

WŁÓCZĘGA

 

Tłumaczył Marcin Mortka

Zysk i S-ka Wydawnictwo

 

Tytuł oryginału STRAYDOG

Copyright © 2002 by Kathe Koja

Ali rights rcserved

Copyrighi O for thc Polish translation by /.ysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2004

Copyright © for thc covcr illustration by Frank Lukasseck via East News Agency

Redaktor serii Tadeusz Zysk

Redaktor Magdalena Wójcik

Wydanie I ISBN 83-7298-670-3

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90

sklep@zysk.com.pl

www.zysk.com.pl

Druk i oprawa: ABEDIK Poznań

Moje podziękowania zechcą przyjąć:

Rick Lieder, Aaron Mustama, Frances Foster

oraz zespól Michigan Anti-Cruelty Society

Specjalne podziękowania dla Chrisa Schellinga

Dla P.F. i Equinox pewnego dnia znów

 

Rachel. Raychel. Raechel. Kartka zielonego zeszytu uczennicy prywatnej szkoły z wolna pokrywa się czarnymi, pajęczymi nitkami liter, a prawe ramię cierpnie, wsparte na pochyłości ławki. Rachelle. RC. Nie ma znaczenia, jak zapiszę swe imię — wciąż jestem sobą, wciąż tu siedzę i wciąż zapisuję bzdury w bzdurnym zeszycie od „Biegłości w sztuce pisania". Starczy rozejrzeć się wokół i spojrzeć na Jona Trumana, Courtney DiMartino oraz Chelsea Thayne, by zrozumieć absurdalność tej sytuacji. Chelsea Thayne? Jedyne, w czym jej się udało osiągnąć biegłość, to idiotyczne zachowania, zwłaszcza wobec mnie.

Mam to jednak gdzieś, zarówno Chelsea, jak i całą klasę, tę szkołę zresztą też. Wedle mojej matki, powinnam uwielbiać szkolne życie. Jesteś taka zdolna, powtarza, wszystko przychodzi ci z taką łatwością. Jasne. To tak, jakby w szkole chodziło tylko

0  zdobywanie ocen. Matka zwykle też dodaje, że to mój najszczęśliwszy okres w życiu. Nienawidzę, gdy dorośli tak mówią, zwłaszcza moi rodzice czy niektórzy nauczyciele... Z wyjątkiem pani Cruzelle. Być może znalazłam się w klasie pełnej głąbów, ale ona z pewnością nim nie jest.

— Uczy się was, byście pisali o tym, co wiecie i na czym się znacie — tłumaczy w tej chwili. Ma wadę wymowy, lekko sepleni

1  dzieciaki nabijają się z tego. Jestem pewna, że pani Cruzelle słyszy to czasami, ale nigdy tego nie komentuje. — Moim zdaniem jednak ważniejsze jest, byście pisali o tym, czego nie wiecie. Piszcie o tym, co was boli, co was przeraża, co was zasmuca. O tym ma być właśnie to wypracowanie... Rachel?

Stoi przy mojej ławce. Widzę jej ciemne włosy, czarny żakiet i malutką srehnui szpilkę z główką w kształcie psa.

- Jak id/ic'.1      pyta. — Dostane dzisiaj coś od ciebie? Rachel Riulyk.ilna. Rachel Zbuntowana. Rachel Oziębła.

Pewnie      lulpowiadam, jednocześnie zakrywając ramie-|łciii stronę w zeszycie. Pani Cruzelle wic, że kłamię, ale nie besz-I mnie, to nie w jej stylu. Szybko przekreślam moje pięćdziesiąt lion i próbuje wymyślić jakiś prawdziwy temat.

Chelsea, licdz:|Cn w rzędzie naprzeciwko, unosi rękę w górę. fcj paznokcie pomalowane są na brzoskwiniowo, na jednym pal-ki ma gruby pierścionek od swojego aktualnego chłopaka, aktual-rgo w tym tygodniu. Jak ona to robi'.' Po co to robi? — Proszę pani, a ile mamy napisać?

—  Tyle, iK- lizcba, Chelsea.

—  A ile trzeba?

—  A napisałaś wszystko, o czym musisz opowiedzieć? — /tąpani Cruzelle. Podziwiam jej cierpliwość. Nie mam pojęcia,

Hk udaje się jej utrzymać nerwy na wodzy. — Gdy już powiesz wszystko, co masz do powiedzenia, wszystko, o czym czytelnik musi wiedzieć, wtedy zakończ.

Chelsea marszczy brwi. Siedzący za nią Jon Truman strzelają ołówkiem we włosy, a Chelsea odpowiada szerokim, uwodzicielskim uśmiechem prosto z okładki czasopisma. Założę się, że trenuje to przed lustrem. Gryzmolę wśród moich gryzmołów i znów próbuję się skupić. Co mnie boli? Co mnie zasmuca?

Chelsea odwraca się do mnie i patrzy na moje wypracowanie.

—  Ile masz? — szepcze.

Tak, jasne. Traktujesz mnie jak powietrze albo jeszcze gorzej aż do chwili, kiedy potrzebujesz podpowiedzi? Robię więc to, co zwykle — ignoruję ją kompletnie i próbuję pracować dalej.

—  Ile masz? — nalega Chelsea, zupełnie jakby udzielanie jej pomocy było moją powinnością, ba, nawet obowiązkiem.

—  Zajmij się sobą — odpowiadam cicho.

Słyszę, jak Chelsea rzuca coś półgębkiem, ale nie podnoszę głowy. Suka? Czyżby powiedziała „suka"? Ławkę dalej Court-

8

ney DiMartino parska śmiechem, ostrym niczym rozbijane szkło. Wciąż nachylam się nad ławką i nie przestaję pisać. Piszę o psie, którego raz widziałam w schronisku, o wielkim labradorze z sierścią koloru czekolady, którego umieszczono w klatce tak ciasnej, że zwierzę nie mogło nawet w niej stanąć. Nie było jednak rady, w schronisku mieli zbyt wiele psów i za mało klatek. Zbyt wielu włóczęgów i za mało domów. Naprawdę mnie to zabolało.

—  Kończymy już — mówi pani Cruzelle. — Czas dobiegł końca. Proszę zostawić wypracowania na moim biurku.

Rozlega się dzwonek, a wraz z nim rumor przesuwanych krzeseł i szmer podrywanych plecaków.

—  Nie skończyłam jeszcze. — Zatrzymuję się przy biurku pani Cruzelle, jak zwykle ostatnia z całej klasy. — Przyniosę je pani po przerwie obiadowej.

—  Może być tak, jak jest — odpowiada. — To miał być szkic na brudno, pamiętasz?

—  Ale chcę to skończyć, proszę pani.

Tak też robię, częściowo na biologii (to nasza trzecia lekcja, a nauczyciel, pan Karpecky, strasznie przynudza, gdy nie ma zajęć w laboratorium), a częściowo podczas przerwy obiadowej. Na dworze jest w miarę ciepło, tak więc siadam na schodach od wschodniej strony, kładę zeszyt na kolana, a obok stawiam filiżankę cappucino oraz jabłko, którego na razie nie jem. Z tego miejsca widać wiązy i dęby, które otaczają parking dla uczniów. To naprawdę stare drzewa, znacznie starsze od szkoły i stojących za nimi budynków. Ich widok czasem poprawia mi nastrój. Dzięki nim czuję czasem, jakby wszystko, co złe, miało wkrótce przeminąć, a przetrwa tylko to, co się naprawdę liczy. A tymczasem ludzie patrzą, jak jem lunch na schodach, i biorą mnie za świrniętą. Mają zresztą więcej powodów, by tak myśleć. Choćby taki, że mówię to, co naprawdę myślę, i że jestem tym, kim jestem. Właśnie dlatego nie mam milionów przyjaciół. Tak po prawdzie, to nie mam żadnego przyjaciela. Wedle moich kryteriów przyjaciel to , ktoś, z kim można podzielić się swym wnętrzem, swym prawdziwym wnętrzem. Ja zaś w tym miejscu nie dzielę się sobąz nikim.

Malka bez przerwy wypytuje mnie o moje gówniane życie towarzyskie. Powinnaś wziąć się w garść, zadzwonić do kogoś, po-wtar/a, musisz przecież od czasu do czasu wyjść wieczorem! Po i o'.' I )okąd? W imię czego powinnam niby zmienić się w takąRa-i-hcl, jakiej wszyscy wokół oczekują? By dorośli mogli przydawać mi etykietkę normalnej dziewczyny i głaskać mnie po głowie'.' Dzięki, już wolę być samotna. Wolę być dzikim psem niż takim, którego wepchnięto do czyjejś klatki.

Ostatnia lekcja to historia. Wychodząc ze szkoły, zaglądam na moment do gabinetu pani Cruzelle i oddaję moją pracę, którą zatytułowałam „Pieskie życie". Pani Cruzelle jest zajęta jakimś uczniem z pierwszej klasy, zdenerwowanym i wyglądającym na dziesięciolatka, zostawiam zatem wypracowanie na biurku i wychodzę. Muszę się pośpieszyć. Dzisiaj idę do schroniska.

Procedura wygląda tak: zaraz po wejściu włącz wentylatory i otwórz szyb Wentylacyjny. Zbierz wszystkie nieczystości, fuj, i włóż je do specjalnych pojemników. Wypuść psy na wybiegi, po czym zdezynfekuj ich klatki i zagnaj je z powrotem. Zmyj wybiegi wodą z węża. Podaj zwierzętom wodę i jedzenie w kuwetach, sprawdzając wywieszki przy klatkach, czy któryś z psów nie ma specjalnej diety. Zapisz, który z psów wymaga szczególnej opieki — przycięcia pazurów, czyszczenia uszu, kąpieli odpchlającej czy czegokolwiek innego. Następnie czas na zabawy i ćwiczenia dla zwierząt. W zależności od dnia wybierz najpierw największe lub najbardziej aktywne psy i wyprowadź je na podwórze za schronisko, gdzie znajduje się około pół akra przestrzeni z kilkoma doszczętnie obsikanymi drzewami. Po ćwiczeniach dolej im wody, ale nie za dużo na raz. Wzdęcie może zabić. Wszystko, co wyda ci się ważne, zapisz na wywieszkach na klatkach. Jeśli wydarzy się coś złego —jakiś pies naciągnie sobie ścięgno, wymiotuje lub złapie jakąś chorobę — powiedz o tym Melisie. Spłucz podłogę, a potem umyj ręce, gdyż prawdopodobnie są brudne od psiej kupy lub czegoś równie paskudnego. Sprawdź, czy ktoś nie

10

potrzebuje pomocy, na przykład w szopie z zapasami lub przy adresowaniu kopert. Nie pozwalają mi jeszcze odbierać telefonów czy zajmować się adopcjami. Wedle przepisów trzeba mieć ukończone osiemnaście lat, a moja praca to w końcu i tak „specjalista ds. opieki nad zwierzętami". Tak przynajmniej nazwano ją w formularzu wolontariatu. Jeśli już wszystkie twoje obowiązki zostały wypełnione, można zająć się tym, po co tu właściwie jesteś. Bo ja przychodzę tu po to, by po prostu przebywać wśród psów.

Mam fioła na punkcie zwierząt. To znaczy, lubię je wszystkie, ale do psów mam szczególną słabość. Jest w nich coś, czego nie umiem opisać. Ich miłość do człowieka, ich wiara, że masz słuszność we wszystkim, co czynisz, jest niewiarygodnie czysta, wręcz nieskazitelna. Z psami można rozmawiać, mogę opowiedzieć im o wszystkim, co mnie boli, o wszystkim, czego nigdy nie powiedziałabym innemu człowiekowi. Być może mnie nie rozumieją, ale zawsze wysłuchają. Kocham psy.

Niestety, własnego mieć nie mogę. Moja matka cierpi na potężne alergie, łyka masę tabletek i nosi inhalatory, a mimo to nie jest nawet w stanie prać moich rzeczy po powrocie ze schroniska. Nie rozumiałam tego, gdy byłam dzieckiem. Nie potrafiłam pojąć, jak człowiek może chorować tylko dlatego, że ma psa. Myślałam, że rodzice są po prostu dla mnie źli. Marzyłam o zwierzątku bardziej niż o czymkolwiek na świecie.

Tak więc Brad — to mój ojciec, nazywam go Wódz Brad — kupił mi akwarium z rybkami egzotycznymi. W końcu zwierzak to zwierzak, no nie? Co za różnica, czy ma płetwy czy futro? Hodowanie rybek to skomplikowana sprawa i oczywiście nie miałam pojęcia, jak się nimi zająć. Nie minął więc tydzień lub dwa, a wszystkie zdechły. Brad zaś wyciągnął wniosek, że jestem zbyt nieodpowiedzialna, by trzymać zwierzątka. Już wiesz, w jaki sposób ten człowiek rozumuje?

Nie mając własnego zwierzątka, ani nawet szansy, że kiedykolwiek je dostanę, chodziłam do państwa Kaiser, by bawić się z ich pudlem Sassy. Państwo Kaiser byli starymi, dość opryskli-

11

wymi ludźmi, a Sassy niewiele się od nich różniła. Był to stary piesek o białej sierści z brązowymi, wrednymi oczkami, ale nie przeszkadzało mi to. Sassy lubiła mnie i i pozwalała się głaskać, t;i!y miałam na to ochotę. Brad oczywiście uznał to za dziwaczny Aymysl i stwierdził, że zamiast tego powinnam wychodzić na > IwÓ! i Ikiwić się lalkami Barbie czy czymś tam z dziewczynkami

-   susu-cl/twa. Nieraz słyszałam, jak mówił o tym matce.

I Maczego ona nie ma żadnych przyjaciół? — narzekał. — I >l;te/ego nie bawi się z tą dziewczynką z naprzeciwka, z tąblon-dynecz.ką, no, jak jej było?

Cara? mówiła moja matka, jak zwykle z lekkim przestrachem w głosie. — Och, nie wiem. Wydaje mi się, że Rachel nie za bardzo ją lubi.

Lubi? Cara miała w zwyczaju pluć do mleka innym dzieciakom w szkole. Bradowi nie wystarczało jednak takie wytłumaczenie.

— Rachel niczego nie lubi, z tego co widzę — twierdził. — Pozwoliłaś, by się zbyt odizolowała, Elisha!

I ciągnął swój wywód dalej, zupełnie jakby wszystko, co się ze mną działo, było winą matki. Nauczyłam się wtedy zamykać na jego słowa, co czynię do dziś, lecz matka brała je zawsze do siebie. Bez przerwy dawała mi różne drobne rady i podsuwała pomysły. Dlaczego nie zaprosisz do siebie tej czy tamtej dziewczynki, pytała. Dlaczego nie wstąpisz do drużyny piłki nożnej, nie chodzisz na zajęcia plastyczne po szkole czy na zajęcia w sali gimnastycznej? Próbowałam jej wytłumaczyć, że nie byłby to najlepszy pomysł, ale po jakimś czasie dałam sobie z tym spokój. Czułam się jak brzydkie kaczątko, próbujące wytłumaczyć, dlaczego nie ma zamiaru pływać z innymi małymi kaczkami.

Tak więc po szkole, gdy inne dzieci uprawiały sporty, grały na instrumentach lub bawiły się gdzieś, ja szlam w swoim kierunku

— do Kaiserów, by spędzić trochę czasu z Sassy, lub na tył naszego ogrodu, gdzie pnie się winorośl. Siedziałam lam w milczeniu, patrzyłam na wiewiórki i ptaki, a potem układałam o nich historyjki i spisywałam je w zeszycie. Mam takich /cs/viow około setki, wszystkie ułożone w stosy w szafie. Nigdy do nich nie zaglądam,

12

a czasem nawet myślę, że powinnam je wyrzucić, ale nie umiem się na to zdobyć.

Myślę, ze to dzięki tym zeszytom jakoś przetrwałam podstawówkę i gimnazjum. Co innego pozostaje, gdy jest się zbyt sprytną, by zadawać się ze świrami, lecz zbyt dużym świrem, by przebywać wśród sprytnych? Co pozostaje, gdy w stołówce nie ma stołu, przy którym siedzą tobie podobni? Będziesz walczyć? Uciekać? Spróbujesz zniekształcić samą siebie, by wreszcie dopasować się do reszty? A może spiszesz to wszystko? Zrobisz coś z niczego i stworzysz opowieści, które wypłyną z długich chwil samotności w ogrodzie, kiedy siedziałaś i zadawałaś sobie pytania: dlaczego nikt inny nie dostrzega rzeczy, które ty widzisz? dlaczego tylko tobie jest smutno, gdy robi się naprawdę zimno, a ptaki i wiewiórki, bezdomne koty i psy marzną i głodują? dlaczego nikt inny nie jest taki jak ty? Jesteś ostatnim przedstawicielem wymierającego gatunku. „Jestem na krawędzi wyginięcia" — napisałam kiedyś w jednym z moich zeszytów. Zauważył to głupi nauczyciel wychowania fizycznego i wezwał moich rodziców do szkoły.

— Myślę, że Rachel ma problem z poczuciem własnej godności — oznajmił im na spotkaniu w cztery oczy.

Jasne, tak jakbym miała zaraz ześwirować i skoczyć z dachu sali gimnastycznej. Po wizycie moich rodziców w szkole miałam idiotyczne spotkanie z pedagogiem szkolnym, panem Hile (dzieciaki nazywają go Hile Hitler), który powiedział moim rodzicom. .. Znaczy się, mojej matce, bo Wódz Brad oczywiście był na jednej z tych swoich nie kończących się delegacji. Dlaczego ten człowiek w ogóle zadaje sobie trud, by jeszcze wracać do domu? Wracając do tematu, pan Hile oznajmił mamie, że co prawda nie dążę do samodestrukcji, a wymagam jedynie większej dawki interakcji z moimi rówieśnikami. Jezu, dzięki, panie Freud. To może zadzwonię do Cary Mlekoplujki? Wszystkie te wydarzenia nie wywołały w moim życiu żadnych zmian, poza tym, że przestałam zabierać zeszyty do sali gimnastycznej, a kilka dzieciaków przez jakiś czas przezywało mnie wariatką. Wielkie mi rzeczy.

13

Ale przecież miałam mówić o schronisku.

Znalazłam je właściwie przez przypadek. W zeszłym roku w ramach zajęć terenowych na biologii mieliśmy wycieczkę do zoo. Można pomyśleć, że nastolatki są zbyt wyrośnięte na takie atrakcje, ale nauczyciele przygotowali wtedy sporo ciekawych zadań. Mieliśmy między innymi przeprowadzać rozmowy z pracownikami zoo, którzy zajmują się zwierzętami, i w sumie było fajnie. Człowiek, który prowadził moją grupę, pracował w weekendy jako wolontariusz w schronisku dla psów i sporo opowiedział o swej pracy. Mówił, że opiekowanie się zwierzętami i szukanie dla nich nowych domów jest trudnym zajęciem, ale przynoszącym mnóstwo satysfakcji, więc wzięłam od niego kilka folderów ze schroniska („Pomóż zwierzakowi! Uratuj czyjeś życie")- Poszłam tam w następną sobotę, by się rozejrzeć.

Znalazłaś kiedyś coś, co było tobie pisane? Coś, o czym po prostu wiedziałaś, że zostało dla ciebie stworzone, że pasujecie do ciebie niczym klucz do właściwego zamka? Nic w schronisku nie wydało mi się obce ani dziwne. Miałam wrażenie, że urodziłam się w tym miejscu, choć z początku Melisa, kierownik schroniska, miała wątpliwości, czy mnie przyjąć, pewnie z racji mojego młodego wieku. Mało mnie to jednak obeszło, po prostu przychodziłam do schroniska raz za razem, aż w końcu powiedziała: „No dobra, dobra", dała mi jeden z zielonych fartuchów z kieszeniami i umieściła mnie na stałe w grafiku.

—  Widzisz? — powiedziałam. — Mówiłam przecież, że należę do tego miejsca.

—  Cóż, psy cię lubią — odpowiedziała Melisa. Schronisko nie jest wesołym miejscem — żadne miejsce,

gdzie zwierzęta poddaje się eutanazji, nie można nazwać wesołym (nie będę mówić, że sieje usypia, przecież one nie śpią, tylko umierają). Panuje tu jednak dobra atmosfera — pomagam weterynarzom, myję psy, karmię je... Tak, karmienie to mój ulubiony obowiązek. Pies jest taki szczęśliwy, gdy podaje mu się jedzenie, jakby wszystko dobre, co może sobie wyobrazić, skupiło się na tej jednej czynności. Najwięcej radości zaś okazują te, które kiedyś

14

do kogoś należały, przyzwyczajone do opieki. Niestety, poprzednie rodziny wyprowadziły się z miasta, powiększyły o kolejne dziecko lub po prostu się nimi znudziły, zupełnie jakby pies był zabawką lub urządzeniem, które można wyrzucić, gdy staje się niepotrzebne. Po co nam pies? Przecież można wykopać go z domu lub zostawić na progu schroniska jak worek ze śmieciami. Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia, jak ludzie mogą być tacy okrutni. Melisa mówi, że brakuje im umiejętności czytania uczuć. Moim skromnym zdaniem cierpią na martwicę mózgu. Ich psy to psy domowe, rodzinne. Pozostawione same sobie nie umiejąprze-żyć. Giną pod kołami samochodów, zapadają na choroby, umierają z głodu.

Są jednak inne psy, bezpańskie, psy z ulicy. One są inne. Nie da się ich pogłaskać ani nawet dotknąć, naprawdę. Nigdy nie nauczyły się potrzebować ludzi czy ufać im. One są dzikie.

Tak jak ten, którego widzę dzisiaj zaraz po wejściu. To suka, przepiękny mieszaniec collie z brudną białozłotą sierścią. Kuli się cichutko w ostatniej klatce i przygląda się otoczeniu, ale starczy, bym podeszła bliżej, a wpada w szał. Gryzie kraty, własne ciało, wszystko, czego może sięgnąć, i nie przestaje, póki się nie cofnę. Jej warczenie jest głuche i potężne, przypomina odgłos darcia metalu. Nie przestaje warczeć, nawet gdy na powrót kuli się w kącie, przysiadając na zranionej tylnej łapie. Wśród krat widzę biel świeżego opatrunku.

— Ostra, nie? Jakbyś chciała poklepać piłę tarczową. Lassie z charakterkiem — mówi Jake, wielki, poczciwy facet z rzadką, siwą brodą. Poza Melisą to jedyny człowiek w schronisku, z którym mogę pogadać. Kiedy pierwszy raz tu przyszłam, pomyślałam, że wszyscy są tu jedną wielką rodziną i wszystkich łączy miłość do zwierząt, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby ich tu, no nie? Szybko się jednak przekonałam, że panuje tu hierarchia, a jakże. Skoro ktoś pracuje w schronisku od pięciu lat, to wybiera dla siebie najlepsze godziny w grafiku, ktoś inny ma wyłączność na najłatwiejszą robotę, a każdy może powiedzieć: „Zostaw moje nożyce" i „Hej, to mój fartuch". Co to wszystko ma niby wspólne-

15

go ze zwierzętami, pytałam sama siebie? Znów miałam problemy z przystosowaniem się, jak zwykle zresztą. Melisa twierdzi, że jestem czepialska. Jake zaś mówi: „Nie przejmuj się". Lubię Jake'a.

—  Zeszłej nocy jechałem furgonetką na patrol — mówi i opiera się o klatkę ze szczeniakami. Wsuwa dłonie między pręty, by pieski mogły ciągnąć i tarmosić go za palce. Patrzę na jego dłonie, są szczupłe i delikatne, ale palce silne i brązowe. —Byliśmy we wschodnich dzielnicach. To kiepska okolica, pełno pustych domów. Tam mieszkają ćpuny, wiesz? Jakieś dzieciaki powiedziały nam o niej. — Kiwa głową w kierunku collie. — Kryła się w szopie, biedaczysko, ledwie mogła chodzić z tą nogą. Wdało się zakażenie, aż trudno uwierzyć. Musiało ją boleć jak licho, ale gdzie tam! Byś ją widziała! To wojownik jakich mało. Diabelnie się namęczyliśmy, zanim wpakowaliśmy ją do furgonetki. Już myślałem, że mi głowę odgryzie!

Wychylam się w stronę jej klatki, powoli i ostrożnie. Warkot rośnie i cichnie, gdy się znów cofam.

—  Środki uspokajające przestają powoli działać — mówi Jake. — Uważaj, Rachel. To naprawdę dzikie zwierzę.

Collie kuli się w klatce, złota, biała i brudna. Patrzymy na siebie, jej oczy to najciemniejszy brąz, jaki kiedykolwiek widziałam.

—  Nie ma sprawy — odpowiadam mu i jej także. — Sama w sumie też jestem dzika.

Znów siedzę na zajęciach ze sztuki pisania. Nałożyłam dziś moje ulubione adidasy Converse'a ze srebrnymi sznurowadłami. Wyciągam nogi daleko przed siebie, niemalże zagradzając przejście między ławkami.

— A może byś tak wzięła te błazeńskie buty? — mówi Vonda Washington, zmuszona przestąpić nad nimi.

Błazeńskie buty, jasne. Tylko dlatego, że nie są w tej chwili na topie. Kompletnie nie znam się na modzie. Po prostu nie wiem, o co w tym chodzi. Raz popularne było noszenie dwóch T-shirtów

16

jeden na drugim, zawsze czerwonego z czarnym lub niebieskiego z żółtym. Pasowały do siebie tylko ściśle określone kolory. Kto to wszystko wymyśla? Kto o tym niby decyduje? Teraz wszędzie widać motyw żółwia, w okularach słonecznych, spinkach do włosów, obrączkach, we wszystkim, jak leci. Założę się, że połowa z tych ludzi nie ma nawet pojęcia, co to żółw.

Pani Cruzelle oddaje właśnie wypracowania. Za „Pieskie życie" dostaję 94 punkty, a u dołu kartki widzę kilka słów, skreślonych jej zabawnym charakterem pisma. „Chciałabym porozmawiać z tobą po lekcji".

—  Proszę. — Podaje mi jakiś dokument, gdy podchodzę do niej w trakcie przerwy. Co to takiego? Jakiś formularz zgłoszeniowy? — Rzuć na to okiem. To konkurs na opowiadanie dla uczniów szkół wyższych, maksymalnie 3000 słów, pierwsza nagroda to „Susan Jardine" — wyjaśnia. — Autorka Osobistych mocy, czytałaś może?

To właśnie lubię u pani Cruzelle. Traktuje cię, jakbyś potrafiła myśleć, jakbyś dla zabawy czytała literaturę dla dorosłych.

—  Słyszałam coś o tym — odpowiadam, choć nie jestem tego pewna. — Ludziom się podoba.

—  Och, Jardine to niezwykła pisarka. Oprócz tego, że jest ju-rorką w konkursie, w nagrodę przez dwa tygodnie będzie prowadzić dla zwycięzcy zajęcia z pisania na Uniwersytecie Stanowym. Jestem przekonana, że powinnaś wziąć udział, Rachel. Z tym — przy tych słowach wskazała na „Pieskie życie", wystające z mojej teczki. — Twoje opowiadanie trzeba oczywiście przedłużyć, tu i ówdzie należy dokonać kilku przeróbek, ale sądzę, że to naprawdę dobra rzecz.

Znów zerkam na formularz i czytam: „Dwa tygodnie intensywnych zajęć".

—  Dobrze się zastanów — mówi pani Cruzelle, gdy ponownie rozlega się dzwonek. Spóźnię się na biologię, cholera. — I daj mi znać, co postanowiłaś.

W drodze do domu wstępuję do biblioteki i pytam o Osobiste

moce.

17

—  Wypożyczone — mówi chłopak za biurkiem. Ma głowę ogoloną na łyso, a jego skóra lśni czekoladowo. W uchu ma niewielki, złoty kolczyk punktowy. Na identyfikatorze widzę jego imię — JuWan. — Mogę cię wpisać na listę oczekujących — proponuje. — Lubisz Susan Jardine?

—  Pewnie, jasne. Znaczy się, pewnie, że lubię. — Nagle nie wiem, gdzie podziać wzrok. JuWan uśmiecha się, a ja natychmiast odwracam się i ruszam w stronę wyjścia.

—  Mogę prosić kartę biblioteczną? — Zatrzymuje mnie jego głos.

Stoję nieruchomo, jakby mnie zamurowało, niczym ostatnia idiotka.

—  Kartę biblioteczną — JuWan powtarza uprzejmie. Odnalezienie karty oczywiście zajmuje mi całą wieczność.

W plecaku mam bałagan co się zowie — grzebię wśród zeszytów, kompaktów, starych wypracowań z historii, folderów schroniska i zmiażdżonych batoników „PowerBar", które dawno już powinnam była wyrzucić. Gdy wreszcie podaję mu kartę, jestem czerwona jak burak, wręcz czuję, jak płonie mi skóra. Nienawidzę tego uczucia. Zupełnie jakby nade mną migotał neon: „Hej, spójrzcie wszyscy! Patrzcie, jak mi głupio!"

—  Zadzwonimy, gdy książka wróci do biblioteki — mówi JuWan, wciąż uśmiechnięty. — Miłego dnia!

Powietrze na zewnątrz smakuje wspaniale — jest chłodne i wilgotne, co szybko mnie studzi. Fajnie by było odezwać się do tego chłopaka. Nie od razu flirtować czy coś tam, ale po prostu powiedzieć coś mądrego, może nawet pogadać chwilę dłużej. Dlaczego kiedy już trafię na jakiegoś inteligentnego chłopaka, co nie zdarza mi się prawie nigdy, po prostu nie umiem z nim rozmawiać? Większość chłopaków w mojej szkole to grandzia-rze, świry lub zwykli średniacy, którzy wzięliby mnie za przybysza z Marsa, gdyby poznali choć część moich myśli. Nie mam więc sposobności, by trenować sztukę konwersacji z płcią przeciwną, a kiedy już spotkam kogoś interesującego, wychodzę na

18

idiotkę. A matka dziwi się potem, czemu nie chcę umawiać się na randki.

Matka jest już w domu, gdy wracam ze szkoły, jej van koloru lazurowego stoi na podjeździe. Na stole w jadalni leży stos papierów z Centrum Wspierania Twórczości. To jej miejsce pracy, matka zajmuje się zdobywaniem stypendiów dla artystów lub coś w tym stylu. Byłam u niej raz czy dwa i wszyscy jej koledzy wykrzykiwali na mój widok: „Och, czy to twoja córka, ta pisarka?" albo „Musicie mieć mnóstwo wspólnego!" Że co niby? Tylko dlatego, że pochodzimy z tego samego zakamarka puli genowej? Matka ma opinię wolnomyśliciela, bo nosi klekoczącą, ręcznie robioną biżuterię i zdarza jej się wrzasnąć „kurwa" w biurze... Nie sądzę, by była złym człowiekiem, ale niektóre jej zachowania doprowadzają mnie do szału. Choćby to, że zadaje milion pytań tam, gdzie starczyłoby jedno: Jak się masz? Jesteś pewna? A mogę ci w czymś pomóc? Albo to, że wciąż się czymś denerwuje, załamuje ręce i bez przerwy przeprasza wszystkich za wszystko. Dlaczego myśli, że wszystko jest jej winą?

Jak choćby w tej chwili.

—  .. .późno zeszłej nocy. — Słyszę, jak rozmawia przez telefon. — Tak mi przykro, powinnam była zadzwonić. Ale wpadnę tam dzisiaj, na sto procent. Mogę jeszcze odebrać je dzisiaj? Och, wspaniale, dzięki! Uratowałeś mi życie...

Wyciągam formularz zgłoszeniowy, a potem „Pieskie życie". Skoro opowiadanie należy przedłużyć, może napiszę coś o schronisku? Jutro mam dyżur, od dwunastej aż do zamknięcia. Ciekawe, co się dzieje z tącollie? To bardzo dziki pies, taki pies, jakiego zawsze chciałam mieć na własność. Lassie z charakterkiem, przypominam sobie słowa Jake'a i wybucham śmiechem.

—  Spójrzcie, kto ma dziś dobry humor — mówi matka. Znów ma ten nerwowy uśmiech, jakbym sama była dzikim zwierzęciem, gotowym ugryźć, gdy ktoś podejdzie o cal za blisko. — Pewnie miałaś dobry dzień w szkole.

—  W mojej szkole? Żartujesz chyba.

19

Przez chwilę mam wrażenie, że matka chce coś powiedzieć, potem zmienia zdanie, by powiedzieć coś całkowicie innego, aż wreszcie rezygnuje. Słyszę jej westchnienie.

—  Miałam właśnie zamówić coś na obiad. Może od Kam Lin-ga? Co o tym myślisz?

—  Jedzenie to jedzenie.

Znów mam w ręku formularz zgłoszeniowy. Mogłabym pokazać go matce, ale nie robię tego. Zastanawiam się, jak wygląda Susan Jardine. Osobiste moce... Pisarstwo jest przecież swego rodzaju osobistą mocą, no nie? Cóż, Rachel — słyszę jej głos w swojej głowie. Wyobrażam ją sobie ciut na kształt pani Cmzelle, ale jest smukłej sza i lepiej od niej ubrana. Potrafisz znakomicie wniknąć w istotę rzeczy, mówi. Twoja praca jest dojrzała i wnikliwa; gdy tylko zaczęłam czytać, wiedziałam, że będzie najlepsza ze wszystkich.

Och, dzięki, odpowiadam jej w myślach. Widzi pani, piszę, odkąd byłam małym dzieckiem i...

—   ... kurczak z orzeszkami? — Matka wrzasnęła mi niemalże do ucha. — Rachel, kurczak z orzeszkami czy co chcesz?

—  Nie wrzeszcz na mnie! Może być kurczak, co za różnica, Boże drogi...

Matka kończy zamawiać, znów słyszę jej westchnięcie.

—  Teraz będziemy jeść? — pytam, wsuwając formularz zgłoszeniowy do zeszytu. — Jest dopiero wpół do szóstej. Co z brakującym elementem?

—  Z czym?

—  Wódz Brad, pamiętasz go jeszcze? Czyżby już raz na zawsze podarował sobie przychodzenie do domu?

—  Och, Rachel! — Nagle jej głos staje się ostry i drżący. Przypomina teraz głos tonącego, słyszany pod wodą. — Dlaczego wciąż musisz wygadywać takie rzeczy?

—  Że niby jakie? Czy to moja wina, że nigdy nie ma go w domu?

—  To niczyja wina, Rachel. Taką pracę ma twój ojciec. Musi być tam, gdzie jest potrzebny.

Słyszałam to wytłumaczenie już miliony razy i kompletnie

w nie nie wierzę. Mój ojciec jest informatykiem, specem od komputerów, a nie chirurgiem neurologiem czy strażakiem. Mógłby pracować w domu, na tym komputerze, który dostał z pracy, a który kurzy się tylko na jego biurku, albo na swym laptopie... On jednak woli być gdzie indziej niż z nami, w domu. Chciałabym, by chociaż raz to przyznał.

— Niech sobie będzie, gdzie chce — mówię, chwytam plecak i zeszyt, po czym mijam matkę i ruszam w kierunku mojego pokoju.

1

1W

20

1

2.

—  Jak się miewa ta collie? — pytam Melisę.

Kierowniczka schroniska siedzi za biurkiem — starą nauczycielską katedrą z poszczerbionymi metalowymi szufladami. Na blacie piętrzą się sterty dokumentów: apele o zbiórkę pieniędzy, formularze w sprawie znęcania się nad zwierzętami i zamówienia na pokarm. Między nimi leży obroża z etykietką „Nie dotykać!!!", a w samym centrum bałaganu wyrasta nowiuteńki komputer, jedyna nowa rzecz w całym schronisku, darowizna od jakiegoś dystrybutora. Melisa grzebie właśnie wśród papierów.

—  Długopis... — mamrocze do siebie. — Gdzie jest ten długopis? Jaka collie?

Ostatnie słowa adresowane są do mnie. Melisa patrzy na mnie niczym oficer w wojsku, a jej szeroko otwarte, niebieskie oczy zdają się krzyczeć: Czego! Znowu! Ode mnie! Chcesz? Jej króciutko przycięte blond włosy sterczą nażelowane niczym igły jeżo-zwierza.

—  Chodzi ci o tę sukę, którą znalazł Jake?

—  Tak, Grrl. — Tak ją nazwałam w opowiadaniu, które pisałam zeszłej nocy. Pasowało idealnie i podobało mi się bardzo, aż do tej chwili.

—  Ta bezpańska suka? Nadałaś jej imię? — Melisa przewraca oczyma. — Rachel, daj sobie z tym spokój, zanim naprawdę się w to zaangażujesz, dobrze? Przecież ten pies spędził całe życie na ulicach, a sama wiesz, jakie są bezpańskie psy, kiedy...

—  Wiem, wiem.

Bezpańskich psów prawie nigdy nie udaje się oswoić, niemal zawsze czeka ich eutanazja. Widziałam już całe tuziny takich

22

psów, pokochałam połowę z nich i wypłakiwałam oczy, gdy umierały. Tak to już jest w schronisku. Ale ta collie jest inna. Jest w niej coś szczególnego, widzę to w jej oczach i nie mogę przestać

0 niej myśleć. I mam już nawet pewien plan co do niej, a przynajmniej plan planu.

—  Chcę spróbować — mówię do Melisy. — Spróbuję zaprzyjaźnić się z nią choć trochę. Nie będzie to w niczym kolidowało z moimi obowiązkami, będę robić to, co do mnie należy i...

—  Nie mam czasu... O, jest! Nie mam czasu, by się z tobą kłócić — odpowiada, wyłuskując wreszcie długopis. — Idź już! Idź pogadać z psami.

A zatem idę. Zamiatam klatki, szoruję podłogi, sypię pokarm

1 dolewam wody, ale przez cały czas zerkam ku Grrl. Collie leży na podartym niebieskim kocu, zabranym z furgonetki. Jej zamglone oczy są lekko przymknięte — wywieszka na jej klatce informuje, że pies ma gorączkę, wywołaną infekcją tylnej łapy. Kiedy wyciągam rękę, by odłożyć wywieszkę na miejsce, suka zaczyna warczeć. Znów słyszę ten okropny zgrzytliwy odgłos. Nie zadzieraj ze mną, zdaje się mówić. Może i jestem wewnątrz klatki, ale wciąż potrafię ugryźć.

Zaczynam więc mówić do wszystkich psów, jak to zwykle mam w zwyczaju: „Cześć, chłopaki, jak leci? Co u was słychać?" Raz na jakiś czas odwracam się w stronę klatki collie i mówię: „Grrl", patrząc jej przy tym głęboko w oczy. Chcę, by wiedziała, że kieruję te słowa tylko do niej. „Grrl, Grrl" brzmi niemalże jak jej własne warczenie, ale jest ciepłe i melodyjne. Pomysł na imię pojawił się zeszłej nocy niczym nieoczekiwany podarunek, gdy siedziałam nad opowiadaniem. Właściwie to dostałam dwa prezenty naraz. Najpierw pomyślałam, że napiszę o tym psie, o Grrl, a potem przyszło mi do głowy, by zmienić tytuł „Pieskie życie" na „Włóczęga". Jedno słowo, tak właśnie pies pomyślałby o sobie.

Z tą chwilą zdania po prostu popłynęły same. Miałam wrażenie, że piszę zbyt wolno, by nadążyć za myślami. Poczułam się, jakbym znała Grrl na wylot, jakbym doskonale wiedziała, co ona myśli, co odczuwa i czego się boi. Kiedy w końcu przerwałam pi-

23

sanie, opowiadanie wcią^ ^yło dalekie od ukończenia, wręcz ledwie zaczęte, lecz dłoń trzymajaca długopis była spocona i obolała, a oczy suche niczym pieprz. To było wspaniałe uczucie. Czułam się taka... Taka spełniona riie mam pojęcia, jak to wyjaśnić w inny sposób. Zupełnie jakby111 jadła na wielkiej uczcie lub nawet jakbym sama była uc^tą. Ńie> to też nie o to chodzi. Jak to się dzieje, że słowa czasami ideali^ przekazują to, co chcesz powiedzieć, a czasem całkiem zawodzą?

Myślę, że spytam o t0 SuSan Jardine.

Wąskie przejście podzie1™16- Samochody śmigająi rozbryzgują kałuże, wid^ę ich światła, białe, czerwone, oślepiające. Mknę gdzie tjądź, °by przed siebie, ale nikt mnie nie zauważa, nikt nie wjdzi moich brązowych oczu, mokrych łap i długiego jutra. Włóczęga, mówią Oni. Czy to o mnie?

Bezpańska, bezdomna, dzika. Biegnę i biegnę, aż moje łapy zaczynają krwa-ty^ sk°ra P?ka, a pazury ścierają się na szorstkiej nawierzc^j, pługie chodniki są twarde, ranią jak kamienie, więc biegn? P° trawie. Węszę i myszkuję, trawa, chwasty i liści e mniej ranią. Znalazłam zgniecioną kanapkę w papierowej torebce, mięso i chleb, posmarowane czymś żółtym. D\^a kęsy i już nic nie ma.

Wciąż jestem głodna. Głód to część mnie, to miejsce w moim wnętrzu, ró-y^je puste jak cały świat. Czy można je napełnić? Nie ma^ pOjęcia.

Dom to nie miejsce. Bjhm tam raz, ale czy na pewno był to dom? To by^ cierrme, pachnące mydłem pudło, pełne miękkich ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin