Kraszewski Józef Ignacy
STARY SŁUGA
Tom 1
Ciekawy to kraj Polesie nasze: zapadły, pusty, dziki mole, smutny i głuchy, ale lak ma swoją odrębną fizyognomią, tak uderza właściwym sobie charakterem, ze niepodobna-bliżej poznawszy ten kątek, nie znaleść w nim naw et pew nego uroku i wdzięku. Kątek len może nam dać dziś jeszcze wyobrażenie, ezem przed secinami lat była cała niemal Litwa i część znaczna Rusi. Geografow ie nasi nie zgadzają się na granice Polesia; bo tez w istocie niewiadomo gdzie się ono zaczyna i gdzie kończy: nieznacznie rozrzedzają się lasy, twardnieje ziemia pod stopami wędrowca, powolnie nikną sosny, ukazują się dęby, wzgórza zielone podnoszą, i nie wiesz jak i kiedy stanąłeś na Wołyniu. Miejscami znowu rzeka płynąca rozrytym od wieków jarem, dzieli nagle i raptownie krainę lasów od ziemi złocistych tanów. Ale częściej wjeżdżasz powolnie w tę giębinę lasów, błot, piasków, w ciemne wieńce borów szumiących i zdrzemanych moczarów, wtę ciszę głuchą, uroczystą, wielką, która przypomina czasem amerykańskie puszcze, czasem coś od nich straszniejszego. Przebywasz okolicę nienazwaną, bezimienną, dwu twarzą, zakrawającą na Wołyń i przypominającą Polesie, i obudzasz się na płaszczyznie płowej lub szarej, wdali juz okolonej sinemi bory, przeciętej groblą, która się wije wśród kępiastego błota; widzisz gdzieś zdała dymy oznąjmują-
ce wioskę, tu znowu krzyż zbutwiały obwieszony płachtami oflarnemi, karczemkę czarną i na pozór pusią, wśród rzadkiej choiny zasiadłą, kilka grusz rozpierzchłych w polu jak stado owiec rozegnane przez wilka—jesteś na Polesiu.
Nie potrzebuję może przestrzegać was, mili czylelnicy moi, (bo mam nadzieję, ze własny kraj staraliście się poznać zbliska) iż Polesie jest niejedno, że to nazwanie stosuje się u nas do kilku mniej więcej obszernych przestrzeni kraju wielce od siebie różnych, i ze przenosiemy się z tobą w tak zwane Polesie wołyńskie.
Kfoby dumać nie umiał, mógłby się tu nauczyć: tu wszystko zda się zadumane głęboko, od ludzi począwszy do drobnej trawki, klóra na piasku smętnie się kołysząc , marzy o ciszy co ją otacza. Milczenie wywołuje dumę, a więcej jeszcze te szumy niewyraźne, stłumione, które na tle ciszy powszechnej, śpiewają wielką, nieodgadnioną pieśń stworzenia, (przyznać potrzeba) dość ochrypłym głosem. Najmniej ze wszystkich chórystów słychać tu człowieka, a przyrodzenie w całej sile odzywa się, tłumiąc słabe i rozpierzchłe jego wykrzyki. Ono tu jeszcze panem i przemawia autokratycznie, bo nikt nie może zgłuszyć przeważnej jego pleśni. Cisza przedadamowa szeroko padła na tę zaczarowaną zda się ustroń; wśród niej słyszysz dziwnie smętne, dziwnie niepojęte, drażniące swą niezrozumiatością rozmowy powietrza z puszczą, ptastwa z drzewami, krzewów z robaczkiem, traw z brzęczącemi gromadami komarów. Co to wszystko mówi, śpiewa, szepcze?— mimowolnie spytać i zadumać się musisz. Każdy z tych głosów ma znaczenie przecie, ma myśl, którą wyraża choćby mimowolnie, nie zdając sobie z niej sprawy. A więc z głową spuszczoną zadumasz się i ty także, jak dumają tu wszyscy: sosny słuchając ptaków, ptacy słuchając gwaru
chmur nad głowami i chmury słuchając hałasu borów.
Chwilami— zdaje się jedna część chóru tego ciekawie nastawiać ucho, gdy druga z szalonym zapałem śpiewa pieśń swoją; to znów milkną śpiewacy pierwsi, choryfe- usz podniósł głos, a za nim zawrzał cały Iłum przed chwilą milczących słuchaczy. Niekiedy i razem głusząc się wzajemnie ozwą się wszyscy: a człowiek słuchacz niemy truchleje w tym chaosie dźwięków, szukując słowa coby je wytłómaczyło dla niego: chmury, bory, zwierzęta, pta^i, płazy, trawy, piaski nawet krzyczą mu w u- szy ogromnym chórem burzy życia.
To znowru jakby Wszechmocnego ręka dała znak milczenia i przerwy — dźwięki , uleciały kędyś daleko, giną w przestrzeniach i niepokojąca grobowa cisza, noc dla- ucha, rozszerza swój płaszcz ciężki nad zamarłą pustynią.
Powiedzieliśmy już, człowiek tu naj-* mniej widoczny, najsłabszy, najbiedniej-
szy: jest to królestwo roślin i zwierzątek, w które on wkrada się peiznąc i mozolnie je zdobywa. Dzielą rąk jego są stosunkowo do przestrzeni małe i nicznaczące.
W piasczystej lub glinkowatej ziemi wy- orane ślady kół prostego wozu, pnie drzew ściętych, wydarte pólko maleńkie, stóg na obszernych łąkach, chatka do bobrowej podobna, grobla licha, mostek drżący— oto wszystko co dotąd zrobił tu człowiek. Obok jego mizernych wysiłków, ogromne przestrzenie lezą jeszcze ręką nie tknięte, a rok |ub dwa przypadkowego zapuszczenia, zmienia je w pustynie znowu i ślad nóg ludzkich całkowicie zaciera. Zaludnić tych nieźyznych krain nie potrafił jeszcze pan zieini, wyludnić je przecie podołał: zwierz juz zszedł z miejsc wielu i zostawił je owadom i tym upartym tylko Bożym stworzeniom, które nawet człowiekowi nie ustępują.
Głębiej, to jeszcze królestwo łosi, dzika, wilków i pomniejszej czworonożnej le-
snej gawiedzi, po nad której jamami i barłogami, szczebiocząc gromadnie, ptacy się unoszą żarłoczni. Tam piękny bocian czarny, tak lubiący dziką samotność jak nasze pstre bociany cenią towarzystwo, ściele swe gniazda na wysokich drzewach, w niedostępnych uroczyskach, które chyba bartnik lub strzelec zwiedzi raz do roku.
Zabłąkany wśród tego poleskiego świata, podróżny zdziwić się musi nowym dla siebie obrazem i zadumać nad przyszłością, która z rydlem i siekierą stoi już, gotując się ożywić pustynie i zaludnić je pracowitemi osadnikami.
Nierychło to jednak nastąpić może; potrzeba wprzód żeby cena i niedostatek ziemi tak silnie uczuć się dały, by i na te niewdzięczne pola znalezli się nabywcy łakomi. Tutejszy autochton, który już wrósł w swój piasek, przywykł do uprawy swych hromoszów, nauczył się korzystać z lasu i wody, długo jeszcze sam jeden
panować będzie na rozległych obszarach. Ale kiedyś....
My powieść naszą zacznijmy.
W tem właśnie Polesiu, nie opodal od granicy Wołynia, na rzadko uczęszczanej drodze, łączącej dwa ubogie żydowskie miasteczka, stała mała karczemka, którą pospolicie zwano karczmą na Zapadni, lub po prostu Zapadnią. Wilcza jama stara, której ślad nie opodal pozostał jeszcze, dała zapewne powód temu charakterystycznemu nazwaniu. Na mil dwie, jadąc tak nazwanym traktem, nie było nigdzie ani wioski ani karczemki; Zapadnia więc korzystała z (ego i żaden j^j podróżny, po piasku i korzeniach przebywszy smutny drogi kawał, ominąć nie mógł, jeżeli nie dla siebie, to się zatrzymując dla koni. Kraj do koła dziwnie był smutny i pusty. Gościniec ów wielki, był wprawdzie szeroką ale najgorzej utrzymywaną, (raczej całkiem nie utrzymywaną) drogą. Ślady tylko kół stanowiły ją: szły one tu środ
kiem tryby niegdyś oczyszczonej, to po za blizszemi sosnami, między pniami, wśród gałęzi, omijając wiecznie błotniste jamy nie zgruntowane, wody nie wysychąjące lub wydmy głębokiego piasku; tu i owdzie kawałek grobelki wpadłej i ledwie juz widocznej świadczył, ze ktoś kiedyś myślał o tym gościńcu; ale wymowniej daleko o zaniedbaniu go, przemawiały lezące koła i drągi, któremi wozy z błota wydobywano.
Potrzeba było dobrego woźnicy, zeby tu sobie we dnie dał rady, a w nocy nie wiem jak nawet ludzie jeździć mogli. Droga szła kręta, nierówna, trzęska i najdziwaczniej powykładana.
Miejscami porastały ją krzaki, przecinały ogromne na wpół zgniłe kłody i suche gałęzie, lub obnażone sterczące sosen korzenie. Zwinny wóz poleszuka omijał to wszystko nie zawsze bez szwanku, bo bliżej stojące drzewa nosiły ślady na korze
wydarte, licznych zaczepek, które zwy- cięzko odeprzeć musiały.
Koio karczemki, którą zaraz opiszemy, byt bór sosnowy przerzedzony, porosty od ‘ dołu młodzieżą i krzewami, a nie co dalej błotko zatęchłe, w którem pół roku śpiewały nieznośne gospodarne żaby, Za błotkiem widać było las znowu, na którego tle zielonawem sterczały poopalane olbrzymy stare, w niewielkiej juz pozostałe ilości. Do koła słała się wydma żółta pias- czysta, w twardszych tylko kilku miejscach zielono-zóttą pokryta trawką. Na tej wydmie, od wieku sklecona ' z sosnowych krąglaków, przedłużona plecioną z chrustu stajnią, pokryta dranicami, przez burzę poszarpanemi i poodgniwałemi od stoty, stataowa karczemka samotna; towarzyszyły jej tylko, o niskim zrębie studeńka z żó- rawiem na bok pochylonym, loszek odrapany i osiadły, a na przeciwnej stronie drogi, obórka pochylona i podparta.
Nie jednemu przywykłemu do ludniej
szych krain, a wyobrażającemu sobie, że lasy tak obszerne mogą być schronieniem złoczyńców, dziwnie się zapewnie wydawać musiało, iż tu się człowiek mieszkać odważył Ale wieś, chociaż żadnej na trakcie samym o parę mil nie było, kryta się za lasem na ustroni, o trzy tylko ćwierci mili, a żyd odwieczny Zapadni mieszkaniec, tak doskonale był ze swoją pustynią oswojony, iz nie wiem czyby się na pozornie weselszą zamieniał dzierżawę.
Zresztą, dziś sam jeden z niewielkim swoim dworem był tu stałym mieszkańcem, czasami na gościach mu nie zbywało. W niedziele, święta i doroczne jarmarki bliższych miasteczek, Zapadnia ledwie mogła przybyłych pomieścić, tak ich tyło pełno. Nie minął jćj żaden z przejeżdżających, dla wódki, ogrzania, ochłodzenia lub gawędki z arędarzem, starozakon- nym Juchimem Moszkowiczem Rejzą, żydem wielce wziętym, o którjm zaraz powiemy
St. Sługa T. I. 2
obszerniej, bo mu się słusznie należy szczegółowy rysopis i biografia.
Teraz jeszcze powróćmy (lo karczmy; karczma bowiem również zasługuje na uwagę. Juześmy napomknęli5, ze to był budynek stary i trochę w ziemię w klęsły, z okrąglaków sosnowych sklecony i dranicami pobity. Czas kościstą swoją dłonią w ziemię go powoli w tłaczał, tak ze okna z jednej strony juz prawie się z darniną równały. Ściany niczem nie oblepiane i nie bielone, miały tę smulną barwrę szarą, która właściwą jest wioskom Polesia i części Litwy. Nic weselszego tynku nie błyskało na tej ciemnej budowie, nawet kamień od dymu był poczerniał. Ogromne wrota, nadwerężone i na jednej tylko zawiasie wiszące, wpuszczały do środka, i z sieni dopiero, zarzuconej saniami, wozami, drwami, poprzedzielanej w obórki i komórki, wchodziło się do wielkiej izby karczemnej.
Izba ta otoczona ław ami, bez podłogi,
z piecem ogromnym, z drugim obok do cJjleba, z bondurem do oświecania łyczyną w'zimie, okopcona, czarna, z oknami poza-
• klejanemi i zasmolonemi, w znacznej części służyła za skład sprzętów Jucbimowi. Sprzęty to były choć bardzo potrzebne, choć wielce malownicze, wcale jednak nie wytworne i nie kosztowne. Zaraz odedrzwi stała, jakby na straży, przysadzistych kształtów kadka, dalej stępa, dalej tarcza- ny różnych rozmiarów cisnęły się wr kąty, a na nich jeszcze leżały pierzyny, w orki, węzełki i tajemnicze gałgany, których • przeznaczenia i wrartości nie każdy mógł odgadnąć. Ławy, stół, żelazny lichtarzyk u pułapu, obszerne schronienie zimowe ba- churów wśród trzasek na pieoysku, z którego wyglądały brudne poduszki i nie mniej zużyte kołdrzyny, dopełniały obrazu izby karczemnej. Obok niej zaraz był alkierz
o połowę mniejszy, mieszkanie gospoparzy, skład kosztowniejszych sprzętów, sypialnia, kuchnia, kancellarya Juchima, pokój
bawialny dla dostojniejszych gości, i wszystko czem tylko pierwsza izba nie była. Tu opis trudniejszy; — łatwo w natłoku rzeczy bezimmiennych dla nas. rozpoznać je i rozklassyfikować. Najpokaźniejsze było loże państwa, niegdyś firankami osłaniane', dziś tylko otoczone patykami na których wysiały. Tuz stolik z kałamarzem, pełnym jakichś czarnych flejtuszków, kilką książkami do nabożeństwa, szklanką z solą, butelką obitą pełną ćwikły i pomniej- szemi gracikami, pokrywał sobą jeden kuferek. Drugi większy, obok stużyi za siedzenie, trzeci dalćj jeszcze byt podstawą kupie bielizny i odzienia. Nad niemi pólka na sznurach dźwigała księgi hebrajskie, jakiś butel czarny i zwinięty łapserdak, którego niebiesko podszyle poty, stanowiły malowniczą draperyą. W kącie była kupka kartofli; dalej skrzynia z pościelą dwojga dzieci, potćm beczka z wódką na ligarach wysokich, wór mąki, ćwierć wywrócona i t. p.
Pomnażały ciasnotę wszelkiego rodzaju stworzenia gospodarstwo składające, spo- ufalone z ludźmi i na stopie równości znie- mi żyj \ce, które im tu towarzyszyły, jako to: kilka kur, para indyków', gęsi, kaczki i stara koza.
Lecz xzas przystąpić do ludzi.
Główną tą postacią był gospodarz’, Ju- chim Moszkowicz Rejza, którego dziad, pradziad, ojciec siedzieli w Zapadni, i on tez uważał ją raczćj za dziedzictwo już swoje, niżeli za arędę doroczni, choć co roku nowy o nią robił kontrakt. Juchini Moszkowicz wart zaiste byśmy się w niego wpatrzyli. Zaraz na oko przedstawiał się uderzając oryginalną postawą: mały, zwinny, ruchawy, zaschły, trochę krzywy bo jedno ramię miał znacznie niższe od drugiego , blady na twarzy, nieco zyzowaty, bez brody, bo mu t a w upokarzający sposób rosnąć nie chciała, z długiemi pejsami, prostemi, ciemnej barwy, miat coś w sobie dziwacznego, zagadkowego. Oczy biega-
2*
jące, żywe, błyszczące, zdradzały w nim wewnętrzną gorączkę. Mówił prędko, niezrozumiale i bełkotliwie, a całe ciało towarzyszyło ustom, wyginając się dziwnie; szczególnie wyższe jedno ramię co chwila podrzucało się konwulsyjnie. Najmniejsza rzecz, byle nie w porę i nie po myśli zrobioną lub powiedzianą była, niecierpliwiła go nadzwyczajnie; wówczas uśmiech ust gniewliwy, wejrzenie oczów iskrzących, ruch postaci połamanej, miały w sobie coś szatańsko złego. Juchim zaperzony, miotał się jak opętany. W chw ilach spokojnych, prócz nałogu szyderstwa ze wszystkiego i ze wszystkich, był wcale pospolitym żydem. Znano go jako najzręczniejszego z handlarzy, najeży nniejszego z szachrajów, i nie obeszła się żadna trudna sprawa żydowska, żeby w niej palców nie umoczył Niepospolita przebiegłość, znajomość ludzi i miejscowości, umysł żywy, upór w postaw ieniu na swojem nadzwyczajny, były przyczyną może, że mu
się wszystko co przedsiębrał zwykle udawało. Żydzi jeździli do niego na poradę zdaleka, przyjmowali go do spółek zyskując sobie w ten sposób jego pomoc, a nie było prawie wypadku, zeby mu się noga pośliznęła. Czem Juchim handlował, co było jego zajęciem? trudno to powiedzieć, Najczęściej w podróżach, przejazdem tylko w domu, kupował, sprzedawał, mieniał najrozmaitsze przedmioty.
Nabywał zboże, skóry, bydło, konie, frymarczył dziegciem, smołą, najmował robotników, kupował wełnę, robił kontrakty o wódkę,’ żadnego nie opuszczał jarmarku, kręcił się od wsi do wsi, od dworu do dworu, z miasteczka do miasteczka; bywało pół roku czasem, że się nigdzie nie pokazał. Nagle potem zjawiał się ze swoją biedką i bulaną szkapą, a nikt dojść nie mógł, gdzie przez tak długi czas wędrował.
Sura Juchimowa tajemniczą była jak stybilijska wyrocznia; ona sama mogła po
prawić opinją wszystkim kobietom o wie- lemówność posądzanym od wieków, nie mówiła bowiem prawie nigdy, a jeśli się odzywała, to pół słowami i w pochmurnej zadumie, nieustannie się krzątając z kąta w kąt, ciągle cóś robiąc, to koło dzieci, to koło gospodarstwa, to w piecu; jak zaklęta, na zapylania skinieniem głowy, ruszeniem ramion, ręką tylko odpowiadała. Była to otyła i podżyłajuż Żydowica, z twarzą posępną, niemal poważną i miną pogardliwą. Cały świat traktowała z góry i dumnie, nie wyjmując panów nawet i usługiwała wszystkim jako gospodyni karczmy, ale nie bratała się z nikim. Do dzieci nawet własnych rzadko słowo wyrzekła, najczęściej karciła je i prostowała raczlj ręką niż ustami. Ludzie tak już wiedzieli o jćj nałogu milczenia, że jej nawet nigdy py tań nie zadawali. Nieustanną czynnością sowicie zresztą płaciła za milczenie uparte, i nie wiem czy kto nad nią niezmordowańszy był w pracy. Jak świt
na nogach, z alkierza do izby, z izby do sieni, z sieni do obórek i chlewów włóczyła się klapiąc pantoflami do północka. Kury piały a Sura jeszcze jak widmo kręciła się po karczmie. Nie wiem czy ją kto widział siedzącą; rzadko posługiwuła się kim w najcięższej robocie, sama wszystko i za wszystkich spełniając.
Nie policzone bachury różnego kalibru, potomstwo Juchima Moszkowicza, kręciły się po karczmie; ale wyjąwszy najstarszego, który już powoli na człowieka wychodził i czasem z ojcem jeździł, a nawet sam bywał do miasteczka posyłany, reszta ©szarpanych dzieci nie zasługuje na wspomnienie. Do dwóch mniejszych chłopaków troskliwy ojciec trzymał Belfera. nauczyciela, który choć był w Zapadni postacią znpełnie podrzędną, zastanawiał jednak powagą, jaką mu biegłość jego w czytaniu talmudu nadawała. Był to mały zydęk, blady, suchy, starowitej twarzy, równie milczący jak Sura, a najpocieszniej zadu
many. Męczyła go kabała; ciągle kiwał głową nad księgą i nad jej język podobno innego nie umiał. Gdy kto przypadkiem, znalazłszy go w karczmie, wziął omyłką za pospolitego żyda i śmiał mu zadać jakie pytanie, Belfer jak indyk do najśmieszniejszego zaperzał się gniewu.
Ale dajmy juz pokój izraelitom, bo nam pozostają jeszcze dwie postacie do narysowania, nim naszą powieść rozpoczniemy.
Zapadnia położona była dosyć od wsi odlegle , sama w lesie. Juchim często się oddalał, Sura więc miała sobie w pomoc dodanego stróża i stróżkę. Tych dwoje ludzi było to małżeństwo, gospodarze niegdyś z sąsiedniej wsi Zaborza, do której karczma należała; bezdzietni, podupadli, na starość kąty wycierali u żydów. Nie zdawało im się to wszakże zbyt przykrem i upokarzającem.
Stróż, którego zwano nie wiem dla czego Zmorą, nie wielki człowiek w szarej świcie, okrutnie zasmolony, nadzwyczaj
rozlazły, zwykle siadywał pod piecem z rękoma w tył po za siebie założonemi, i zmrużywszy jedno oko, fajkę palił. Fajka była jego ulubionem zajęciem, a jeżeli go prawie gwałtem nie napędzono do roboty, od której się jak mógł wykręcał, ciągle i zawsze miał cóś z tą fajką do czynienia. Jeżeli jćj nie trzymał w ustach, to ją czyścił, odmuchiwał, przetykał, nakładał, skrobał, krzesał do niej ogień, krajał tytoń; a wszystkim tym czynnościom towarzyszyło niedźwiedziowate mruczenie. Przebudzony w nocy, natychmiast chwytał za swój cybuszek, którego jedząc nawet z rąk nie wypuszczał. Zresztą, choć jawnie leniwy, był to bardzo dobry człowiek; żydzi go szturchali, popychali, ...
izebel