Koryta Michael - Hymn Smutku.pdf

(869 KB) Pobierz
Koryta Michael - Hymn Smutku
MICHAEL KORYTA
HYMN SMUTKU
Przekład RADOSŁAW JANUSZEWSKI
Moim rodzicom, Jimowi i Cheryl Korytom, z miłością i wdzięcznością
Część I
Krwawiąca pamięć
Rozdział 1
Wycie syren policyjnych nie zaprzątnęło mojej uwagi. Było wprawdzie głośne
i dobiegało z bliska, ale to zachodnia część Cleveland, i mimo że na świecie jest wiele
gorszych miejsc, tutaj dźwięk policyjnej syreny nie rozprasza człowieka.
- Gotowy, West Tech? - zapytała Amy Ambrose, rzucając z linii rzutów
wolnych. Trafiła, zabrzęczały tylko łańcuszki. Siatka na obręczy była zrobiona z
łańcuszków, a nie ze sznurków i chociaż przy próbie odbicia można było otrzeć o nie
rękę, ich dźwięk dawał cholerną satysfakcję, kiedy piłka wpadała w obręcz. Brzęk
sukcesu, jak wygrana na automacie do gry.
- Pewnie, że jestem gotowy - odpowiedziałem, próbując wyrównać, ale piłka
uderzyła w obręcz. Zła wróżba. Amy wyzywała mnie na pojedynek przez cały
tydzień. Byłem zrozpaczony, kiedy zobaczyłem, że potrafi rzucać. W ostatnich latach
spędzonych w college’u West Tech, zanim zamknięto stary budynek, grałem w
koszykówkę, ale minęło już kilka miesięcy, odkąd ostatni raz rzucałem piłką do
kosza. Amy od paru lat była fanką koszykówki, szczególnie odkąd LeBron James
przybył do Cleveland. Przeczuwałem, że stanę się ostatnią ofiarą jej nowego hobby.
- Mam nadzieję, że kiedy naprawdę jesteś w potrzebie, masz lepsze wyczucie
- skomentowała Amy mój nieudany rzut.
- W szkole średniej grałem zawsze w środku pola - odparowałem. - Wiesz,
rozgrywający.
- Więc nie umiesz rzucać. - Znowu trafiła do kosza, tym razem z linii rzutów
za trzy punkty. - Musisz próbować z tego miejsca.
Chybiłem. Amy się uśmiechnęła.
 
- Pała, ogierze. Zdaje się, że to nie potrwa długo. - Już miała rzucić, kiedy
zadzwonił jej telefon komórkowy. Ostra, okropna wariacja na temat V symfonii
Beethovena. Spudłowała o dobrych parę metrów i odwróciła się do mnie ze
ściągniętymi brwiami. - Nie liczy się. Telefon mnie rozproszył.
- Liczy się - odparłem. - A na dodatek powinnaś dostać punkty karne za
dzwonek w komórce.
Nie odebrała telefonu. Rzuciłem z tej samej linii co ona i trafiłem. Amy
spudłowała i mieliśmy remis. Jej telefon znów zadzwonił. Kilkoro dzieciaków,
wałęsających się po drugiej stronie podwórka, odwróciło głowy. Graliśmy w szkole
podstawowej niedaleko mojego domu.
- Nie przegram z tobą Lincoln - powiedziała Amy, patrząc jak gram. Nadal nie
odbierała telefonu, który leżał na ziemi za koszem. W końcu komórka umilkła. Amy
koncentrowała się przez dłuższą chwilę, po czym rzuciła. Celnie, zmuszając mnie do
kolejnej próby.
Graliśmy na przemian przez kilka minut, aż Amy zdobyła przewagę. Oboje
zaczęliśmy się już pocić, biegając po boisku. Duchota sierpniowego dnia nie
ustępowała równie szybko jak zachodzące słońce. Amy, w szortach i T-shircie, z
kręconymi włosami zawiązanymi w kucyk, wyglądała jak nastolatka. Dwóch
chłopaków, pewnie szesnastoletnich, którzy przejeżdżali obok na deskorolkach,
rzuciło jej długie, aprobujące spojrzenia.
- Twoja kolej. - Amy w końcu chybiła. - Postaraj się, dobrze?
Zrobiłem zwód w lewo, wróciłem na prawo, obróciłem się na pięcie i rzuciłem
z wyskoku. Piłka uderzyła w tablicę i poleciała w bok - zagranie Michaela Jordana,
wynik Lincolna Perry’ego.
- Przykro było na to patrzeć - zadrwiła Amy.
- Tym rzutem wygrałem w szkole siedem meczów, mądralo.
- Naprawdę?
- Nie.
Jej telefon znów zaczął dzwonić. Jęknąłem.
- Asie, odbierz albo wyłącz to cholerstwo.
- Okej. - Rzuciła do mnie piłkę i poszła, żeby podnieść komórkę. Kiedy
rozmawiała, wykonałem kilka długich rzutów zza linii. Częściej pudłowałem, niż
trafiałem.
Amy wyłączyła telefon i wróciła na boisko. Stanęła z rękami na biodrach,
 
patrząc niewidzącym wzrokiem.
- Co jest grane? - zapytałem, kozłując.
- Mój wydawca. Zaczyna się duża sprawa. Chciał wiedzieć, czy mam jakieś
dobre źródło w straży pożarnej.
- A konkretnie?
- Sprawa dotyczy twojej starej dzielnicy - powiedziała. - Może pojechałbyś
tam ze mną i zebrał trochę materiału? Nie skontaktowałbyś mnie z jakimiś ludźmi, z
którymi można by pogadać?
Uśmiechnąłem się.
- Asie, jesteś zbyt drobnomieszczańska, żeby się włóczyć po tamtych
okolicach.
- Zamknij się. - Amy lubiła myśleć o sobie jako o twardzielu, który zna życie
ulicy, i nie znosiła, kiedy napomknąłem o jej dzieciństwie spędzonym w Parmie,
przedmieściu klasy średniej. Ja byłem pełną gębą mieszkańcem zachodniej dzielnicy.
- Rozumiem, że wydarzyło się coś szczególnego? - Znów skoczyłem, rzuciłem
i trafiłem.
- Morderstwo.
- To rzeczywiście pasuje do mojej starej dzielnicy. - Złapałem piłkę i
dryblując, podbiegłem do linii w stronę Amy.
- Jakiś facet podłożył ogień w domu przy Train Avenue. W środku była
kobieta. Ale dureń dał się sfilmować. Chyba chodzi o kamerę ochrony ze sklepu z
alkoholem po drugiej stronie ulicy. Kiedy gliny przyjechały, żeby go aresztować,
dołożył im i uciekł. To się stało niedawno.
- Pamiętasz syreny, które słyszeliśmy? - zapytałem.
- Tak. To mogło być to. Podpalacz, mieszka przy Clark Avenue. Ty chyba
dorastałeś w tej okolicy.
- Zgadza się. - Znów rzuciłem. - Jak on się nazywa?
- EdGradduk.
Piłka mocno uderzyła o obręcz i, odbiwszy się parę razy, wróciła do mnie.
Pozwoliłem, żeby przeleciała obok, nawet nie wyciągnąłem ręki. Potoczyła się na
koniec boiska, ale ja nie spuszczałem wzroku z Amy. Przyglądała mi się z
uniesionymi brwiami.
- Dobrze się czujesz?
- Nic mi nie jest. Twoja piłka. Słuchaj, przykro mi, ale muszę iść. Uznaj to za
 
walkower, jeśli chcesz. Rewanż będzie innym razem.
Podniosła piłkę i spytała:
- Lincoln, o co chodzi? Znasz tego faceta?
Grzbietem dłoni otarłem pot z czoła i odwróciłem wzrok od pomarańczowego
zachodu słońca w stronę cieni, na wschód od nas. W stronę Clark Avenue.
- Znałem go. I przykro mi, Asie, ale muszę iść.
- Dokąd?
- Muszę się przejść, Amy.
Chciała zaprotestować, zadać więcej pytań, ale się powstrzymała. Kiedy
odchodziłem, stała sama, wciąż w tym samym miejscu, na boisku do koszykówki.
Wyszedłem za budynek szkolny, na ulicę, wsiadłem do swojej ciężarówki i zapaliłem
silnik. Klimatyzacja wionęła na mnie ciepłym powietrzem. Wyłączyłem ją i
opuściłem szyby. W ciężarówce było duszno i parno, ale strumyczek potu, który
spływał mi po plecach, był zimny jak woda z jeziora.
Jest początek lata. Mamy po dwanaście lat, ja i Edward Nathaniel Gradduk,
mój najlepszy przyjaciel. Spędzamy ten wieczór tak, jak spędzaliśmy dotąd wszystkie
letnie wieczory: gramy w piłkę na wąskim podwórku przed domem Eda; wszystkie
podwórka na Clark Avenue są takie, więc gramy na podjeździe. Kiedy robi się późno,
a dom i drzewa całkiem zasłaniają gasnące słońce, przenosimy się na podwórko od
frontu, żeby grać dalej. Tutaj, w świetle latarń, moglibyśmy grać całą noc, gdybyśmy
tylko chcieli. Piłkę trudno zobaczyć, dopóki nie podtoczy się pod nogi, ale uznaliśmy,
że to dobry element ćwiczeń, bo wymaga szybszego refleksu. Zanim pójdziemy do
szkoły średniej, w całej okolicy nie będziemy mieć równych sobie, a potem otworzy się
przed nami droga do pierwszej ligi. Tamtego lata szkoła średnia wydawała nam się
równie realna jak pierwsza liga; wyśniony świat z prawem jazdy, samochodami i
dziewczynami, które mają piersi.
- Pete Rose jest nic niewartym gnojkiem - mówi Ed, ciskając we mnie piłką z
zamachu. - Nic mnie nie obchodzi, ile ma trafień.
- Jasne, kurde - odpowiadam, odrzucając. Obaj jesteśmy fanami Cleveland
Indians, na dobre i na złe. A jeśli jesteś fanem Cleveland Indians, nienawidzisz Pete’a
Rose’a. Nienawidzisz, bo jest gwiazdą drużyny z Cincinnati, o parę godzin na
południe od nas, ale jeszcze bardziej go nienawidzisz, bo ponad dziesięć lat temu,
podczas rozgrywek ligowych, wpadł w pełnym biegu na Raya Fosse‘a i Ray nigdy nie
doszedł do siebie po tym zderzeniu. Trzydzieści lat po ostatnim mistrzostwie zdobytym
 
przez drużynę zawodnik taki jak Ray Fosse to nadzieja kibiców Indiansów. Teraz stał
się kolejną niespełnioną nadzieją, ale czerpiemy satysfakcję ze zwalania winy za to
niepowodzenie na Pete‘a Rose‘a.
- Tato powiedział, że chciałby zobaczyć, jak Pete Rose przyjeżdża do
Cleveland i idzie do jakiegoś baru - mówi Ed. - Skopaliby mu tyłek tak szybo, że to
nawet nie byłoby śmieszne. Ale to byłoby śmieszne, wiesz? Śmieszne, jak diabli.
Ed mówił tak jak jego stary, co tłumaczyło nadmiar wulgaryzmów. Mój tato
dołożyłby mi, gdyby usłyszał, że tak przeklinam, ale w towarzystwie Eda jest
bezpiecznie. Nawet fajnie. Jesteśmy dwoma twardzielami.
- Jasne, kurde - powtarzam, taki zwrot twardych facetów. - Chciałbym przy
tym być, żeby to zobaczyć.
- Pete nigdy nie przyjedzie do miasta - twierdzi stanowczo Ed. - Brakuje mu
jaj.
Ed mieszka przy Clark Avenue, a mój domek jest przy Frontier Avenue, na
południe, tuż obok Clark. Podczas wspólnych wypraw zapuszczamy się na wschód, aż
do Fulton Road, a naszym ulubionym miejscem jest cmentarz St. Mary przy
Trzydziestej Ósmej Zachodniej. Czasem, wieczorem, biegniemy przez cmentarz i
opowiadamy sobie historie o duchach, które zaczynają się łzawo, ale kończą się tak,
że wracamy pędem do domu. Matka Eda zawsze jest w domu; moja matka umarła,
kiedy miałem trzy lata. Mieszkam tylko z ojcem. Na stoliku obok łóżka stoi jej
fotografia w ramkach. Kiedy Ed po raz pierwszy ją zobaczył, zmarszczył brwi i
zapytał, dlaczego trzymam zdjęcie matki w swoim pokoju. Powiedziałem mu,
czerwieniąc się ze wstydu zmieszanego ze złością, że umarła - ze wstydu, bo
przyłapano mnie, że mam to zdjęcie na wierzchu, a ze złością, bo Ed zachował się
bezczelnie. Popatrzył na zdjęcie ze zrozumieniem. Palcem dotknął lekko ramki i
powiedział:
- Była naprawdę śliczna. - Od tej chwili Ed Gradduk został moim najlepszym
przyjacielem.
Tato był już teraz w domu, prawdopodobnie spał w fotelu, przy nastawionym
na mecz Indiansów telewizorze lub radiu. Nie mamy kablówki, więc często korzystamy
z radia. Pozwolił mi pójść do Eda, bo jego matka jest w domu. Ojciec Eda siedzi
prawdopodobnie w Kryjówce, gra w karty i pije piwo. Może przyjść w każdej chwili,
będzie rzucać z nami piłkę, opowiadać dowcipy albo w ogóle nie wróci na noc. Ed
udaje, że go to nie obchodzi, kiedy tato nie pojawia się, zanim pójdziemy spać, ale
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin