Mills Kyle - Nieuchwytny.pdf

(1077 KB) Pobierz
Mills Kyle
Nieuchwytny
Prolog
Wydawało się, że nieliczni przechodnie nie mają innego celu, jak tylko wzbijać
tumany kurzu, który wisi potem w powietrzu jak dym. Nie nieśli toreb z zakupami ani
wieszaków z upranymi ubraniami, ani zabawek kupionych dzieciom pod wpływem impulsu.
Nie wymieniali ze znajomymi plotek, nie wpatrywali się w nieistniejące w tej wiosce okna,
szukając czegoś interesującego dla oka. Ogólnie rzecz biorąc, robili wrażenie szczurów,
wypuszczonych na jakiś czas w otwartą przestrzeń, ale już niecierpliwie oczekujących
powrotu do ciemnej, ciasnej nory, gdzie mogliby się łudzić poczuciem bezpieczeństwa.
Salam al Fayed szedł wzdłuż zniszczonego kamiennego muru. Zatrzymał się przed
fragmentem zdruzgotanym przez pocisk moździerzowy i przysiadł w cieniu. W tej części
świata słońce było dziwnie złośliwe. W suchym i rozrzedzonym powietrzu nie grzało, lecz
paliło i wysysało siły z wszystkich i wszystkiego, co się znalazło w zasięgu jego promieni. Al
Fayed wyjął spod tuniki bukłak z koźlej skóry i przyglądał się, jak ludzie zmieniają trajektorię
marszu, chcąc go obejść jak największym łukiem. Z pewnością jest dla nich jeszcze jedną z
niezliczonych, niebezpiecznych osób, które grasują po całym regionie, niosąc niepewność,
głód i bezsensowną przemoc. W pewnym sensie mają rację.
Na każdego, kto nie odwracał wzroku, patrzył złowrogo spod postrzępionego nakrycia
głowy, które częściowo przysłaniało jego ciemne oczy. Arabski znał doskonale, ale gdyby
musiał otworzyć usta, natychmiast zdradziłby, że jest cudzoziemcem. Trudno powiedzieć, czy
ktoś potrafiłby również rozpoznać po akcencie, że pochodzi z Nowego Jorku. Lepiej nie
próbować.
Woda smakowała mu zwierzęcym piżmem i błotem, parzyła spieczone wargi. Co by
teraz dał za sztyft do pielęgnacji ust o wiśniowym smaku! I za prysznic. I za drinka z lodem.
Zdołał powstrzymać słaby uśmiech, zanim rozszerzone wargi znowu zaczęły krwawić. W
wieku dwudziestu sześciu lat stawał się bardzo delikatny.
Nieczęste połączenie idealnej pogody, nadmiernie pesymistycznego rozpoznania
wywiadowczego i niezawodnego szczęścia pozwoliło mu na dwie godziny przed czasem
dołożyć cztery trupy do tysięcy rozsianych za miastem. Niestety, na Bliskim Wschodzie daje
się odczuć brak sieci Starbucks - to stan rzeczy, który Stany Zjednoczone zechcą zapewne jak
najszybciej zmienić - nie mógł więc w małej, schludnej łazience zmyć z siebie krwi, a potem
usiąść spokojnie nad filiżanką orzechowej „latte” o smaku toffi. Nie pozostawało mu nic
innego, jak w milczeniu kucać dalej, trwożąc miejscowych i wydłubując z zębów kozią sierść.
WSTĄP DO MARYNARKI - krzyczał plakat werbunkowy. POZNAJ ŚWIAT.
Myślał wtedy, że chodzi im pewnie o Hawaje.
Perspektywa wczesnej, długiej emerytury na cichej wysepce zaczynała być mu coraz
bliższa. Chociaż misja się rozpoczęła gładko, to w chwili, gdy postawił stopę na piasku,
poczuł się dziwnie. Oczywiście uczucie to szybko się rozpłynęło w nieustannej koncentracji,
jakiej wymagała jego profesja, ale teraz miał kilka minut, żeby głębiej się nad nim
zastanowić. To zwątpienie. Prawda była taka, że misja mogła być tą jedną za dużo. Czuł to
prawie nieomylnie. Wyczerpał chyba swój limit szczęścia, powoli zaczynało mu go
brakować.
Być może to podskórne uczucie strachu było tylko cichym głosem natury,
przypominającym, że wchodzi w okres życia, w którym nie będzie już ani taki szybki, ani taki
silny. Być może, mówiąc językiem bardziej zrozumiałym dla nowoczesnego umysłu, był to
najzwyklejszy, liczący milion lat odruch przetrwania. A może było to o wiele prostsze.
Może było to po prostu poczucie beznadziei i bezowocności tego wszystkiego.
Kiedy cztery długie lata temu rozpoczął pierwsze operacje na Bliskim Wschodzie, był
pełen ideałów. Choć metody nie należały do najświatlejszych, jakimi dysponowała ludzkość,
uważał, że to, co robi, zmienia świat. Pamiętał nawet, jak z jego ust uleciały słowa: „Uczyń
świat lepszym”, choć teraz nigdy by się do tego nie przyznał.
Prawda okazała się ciemniejsza od młodzieńczych fantazji. Dzisiaj był zupełnie
pewny, że zabijał po to tylko, żeby paru facetów z tytułem magistra w Waszyngtonie miało
poczucie, że w ogóle coś robią. Gorzej jeszcze, żeby mogli oblec swoje wiotkie i blade ciałka
w kłamstwo przekonujące ich samych, że rzeczywiście są tymi dzielnymi bojownikami, o
których podszeptuje im nadęte ego.
Al Fayed już nie był tak naiwny, by wierzyć, że Ameryka jest odrobinę
bezpieczniejsza dlatego, że pod palącym północnoafrykańskim słońcem zostawił czerniejące
ciała czterech mężczyzn. Na pewno już ich ktoś zastąpił, na pewno nadejdzie dzień, w którym
ich synowie powstaną, z chęcią zemsty i nienawiścią w sercu, pragnąc poprowadzić wojnę
przeciwko krajowi, który zabrał im ojców.
Jasno widział, że problemy będące plagą świata, wyraźnie widoczne w tej jego części,
zakorzeniły się tak głęboko, iż nie ma już dla nich rozwiązania - pozostały tylko próżne
wysiłki odwlekania tego, co i tak nieuniknione. Człowiek początku dwudziestego pierwszego
wieku w niczym się nie różni od człowieka sprzed tysięcy lat, kiedy był gatunkiem
gwałtownym i wrogo usposobionym, sprytnym tylko na tyle, by władać włócznią i mieczem.
Jak można się było ogłupiać myśleniem, że w czasach, kiedy pojedynczy ludzie w ciągu
minuty władni są obrócić w perzynę to, co budowano przez stulecia, możliwa jest
stabilizacja?
Al Fayed pociągnął jeszcze łyk wody i przesunął wzrokiem po rzędzie stojących przed
nim zrujnowanych budynków. Choć zostały wzniesione z kamieni i stwardniałego błota,
roztaczała się nad nimi dziwna aura nietrwałości. Dramatycznie nieprzydatne bastiony,
nieprzystające do wirującego wokół nich chaosu. Trudno przewidzieć, czy ulegną w końcu
nowym, świetnym bombom amerykańskim, raptownej eskalacji walk frakcyjnych czy po
prostu rozkładowi i rozpaczy. Pewne było tylko, że któregoś dnia ulegną.
Im więcej czasu spędzał na Bliskim Wschodzie, tym głębsze żywił przekonanie, że
tego regionu nie da się już podnieść ze zniszczeń. Jak ci ludzie mają się nauczyć żyć w
świecie nowoczesnym, o jakim się nie śniło starożytnemu prorokowi, w którego tak głęboko
wierzą? Narastał tu psychologiczny i moralny konflikt, w którym ludzie pożądają, a zarazem
wystrzegają się rzeczy mogących przynieść im postęp.
Trzeba powiedzieć, że wielu ludzi z Zachodu rzeczywiście chciało pomóc. Postrzegali
własną kulturę jako wymiernie wyższą - zamożniejszą, mniej gwałtowną, zdrowszą.
Tłumaczyli sobie, że gdyby tylko wyperswadować barbarzyńcom, żeby przestali walczyć i
dali sobie trochę luzu, to i oni mogliby oglądać powtórki Seksu w wielkim mieście w
telewizorze z dużym ekranem albo wozić dzieciaki do szkółki piłkarskiej nowiutką, sportową
terenówką. Ale to nie było takie proste.
Jak się okazało, jedyną bronią, którą warto się było posłużyć, i jedyną, do której
budowy Amerykanom zabrakło knowhow, była zwykła eftipatia. Jeśli nie można zrozumieć
wroga, jeśli nie uda się przeniknąć jego myśli, to nigdy się go nie pokona. Absurdem było
wysyłanie tutaj kolejnych niedoinformowanych generałów, mających zapanować nad sytuacją
i ludźmi, z którymi nie potrafili zamienić słowa. Próby rozstrzygania arabskich problemów za
pomocą amerykańskich rozwiązań miały długą i wspaniałą historię porażek, do której jednak
nikt nie przywiązywał wagi. W ten sposób machina, nawet jeśli niesprawna, działała dalej.
Al Fayed oparł głowę o chłodny mur za plecami i wpatrzył się w jednolity błękit
nieba. Jak na człowieka, który, nie bez trudu, zakończył edukację na dwunastej klasie, stał się
niezłym filozofem politycznym. Niezbyt to przydatna umiejętność dla kogoś z jego
powołaniem.
Próbował o niczym nie myśleć, a kiedy to zawiodło, usiłował przypomnieć sobie jakiś
dowcip. Ale w tych okolicznościach nie przychodził mu do głowy żaden wystarczająco
zabawny. Lepiej pójść dalej i pomyśleć po drodze o ciepłej posadce doradcy w strukturach
bezpieczeństwa. Zdaje się, że magnum PI tylko robi z niego bandytę.
Zebrał siły, wstał i ruszył dalej ubitą drogą, gdy nagle doszedł jego uszu piskliwy,
przeszywający powietrze wrzask. Schował się za wypalonym wrakiem jakiejś półciężarówki,
kładąc rękę na pistolecie maszynowym pod tuniką, i wyjrzał na opustoszałą nagle ulicę.
Kilka sekund później wrzask się powtórzył - rozpoznał w nim głos dziewczyny i
domyślał się, że dobiega z małej alejki, oddalonej o jakieś piętnaście metrów od miejsca, w
którym stał.
Droga, którą zamierzał dalej iść, wiodła obok tej alejki, rozejrzał się więc w
poszukiwaniu innego przejścia na drugi koniec wioski. Jeszcze tego brakowało, żeby się wdał
w jakąś drobną burdę uliczną i spaprał misję, która, przynajmniej do tej pory, przebiegała jak
marzenie. Jest w tym kraju od trzech dni, zabił czworo ludzi i przeszedł pieszo blisko sto
kilometrów, nie ułamawszy nawet paznokcia - nie miał ochoty, żeby ten stan rzeczy się
zmienił.
Ostrożnie obszedł półciężarówkę, podbiegł kilka metrów pustą ścieżką i nie
spuszczając z oka cienistych narożników i dachów domów, skręcił w lewo, w wąski przesmyk
między dwoma budynkami. Tam zatrzymał go trzeci krzyk i to, że przesmyk prowadził nie
wiadomo dokąd i okazał się zbyt ciasny, by mieć strategiczne znaczenie. Al Fayed był już
pewien, że krzyczy dziewczyna. Jakiś osobliwy niuans akustyczny sprawiał, że proszący o
pomoc krzyk, zanim się raptownie urwał, dał się idealnie rozpoznać.
Obejrzał się za siebie, klnąc pod nosem po arabsku i próbując zdecydować szybko, co
robić. Brnąć w tę ciasną, śmiertelną pułapkę, czy też cofnąć się ku czemuś, co najwyraźniej
może paskudnie przeszkodzić planom popołudniowego surfingu i drinków pod parasolem
słonecznym. Stał jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu się obrócił i wybiegł z powrotem na
główną ulicę. Kiedy podchodził do alejki, usłyszał głosy dwóch mężczyzn, które odbijały się
echem od stojących wokół kamiennych ścian, przez co wydawały się dziwnie odległe. Ledwie
widocznym ruchem podniósł lufę pistoletu, by łatwiej celować, i szedł dalej w kierunku
alejki.
Czarna chusta, która powinna zakrywać twarz dziewczyny, była już częściowo
rozdarta, co pozwoliło mu ocenić jej wiek na szesnaście, siedemnaście lat. Leżała na plecach,
w piachu, kopiąc i bijąc gwałtownie rękami, a dwóch mężczyzn usiłowało ją przytrzymać.
Jeden z nich przyciskał kolanem jej klatkę piersiową, czym poważnie utrudniał kompanowi
zdarcie z dziewczyny sukni, okrywającej ją od szyi po stopy. Całe to działanie było dość mało
zorganizowane, jednak mężczyźni mieli przytłaczającą przewagę. Jeden z nich, posługując się
nożem, ściągnął jej bieliznę; Tshirt i jakieśresztki szarej wełnianej spódniczki. Kiedy do al
Zgłoś jeśli naruszono regulamin