Kornew Pawel - Przygranicze 01 - Sopel 01.rtf

(521 KB) Pobierz

Paweł Kornew

Sopel

Tom 1

Tłumaczenie: Andrzej Sawicki

fabrykasłów

2008

 


Część pierwsza

Fort

 

Ten świat nie czeka gości

I dzieci swoich nie chrzci

 

A. i E. Szklarscy


Rozdział 1

Widmowe szare cienie bezgłośnie przemknęły po zaśnieżonym polu. W mroku zimowej nocy były praktycznie niewidoczne - wystarczyłaby niewielka zawieja i nawet najbardziej czujny obserwator niczego by w ciemnościach nie zauważył. Teraz jednak wiatr ucichł i gdy zza poszarpanych brzegów ciężkich ołowianych obłoków wyjrzał łuk malejącego, ale wciąż jeszcze jasnego księżyca, widać było doskonale, że to nie duchy, a twory z krwi i kości. Wilki.

Bezgłośne też pewnie były tylko dla mnie. Nie słyszałem ani chrzęstu śniegu pod łapami, ani ciężkich oddechów wyrywających się razem z parą z rozwartych paszczy. Odległość była zbyt wielka, a uszankę zawiązałem bardzo solidnie. Starając się nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, wyjąłem dłoń z futrzanej rękawicy i zacząłem starannie mościć dwururkę w zaspie. Wilki biegły wprawdzie nie wprost ku mojej kryjówce, umiejscowionej na samym skraju lasu, ale odległość pomiędzy nami wciąż się zmniejszała. No dobra... jeszcze trochę. W dłoni osłoniętej przed trzydziestostopniowym mrozem tylko lekką bawełnianą rękawiczką zacząłem powoli tracić czucie. Za kilka minut nie zdołam nawet nacisnąć na spust. Pół godziny w zaspie wyssało ze mnie chyba całe ciepło. Tak naprawdę to chciałoby mi się tylko poleżeć gdzieś na piaszczystej plaży nad brzegiem Ciepłego morza, zwyczajnie napawać się ciepłem słonecznych promieni. A zresztą nie pogardziłbym także setą wódki w jakiejś knajpie, byle w ciepłym kącie.

Ale cóż rzeczywistość miała wspólnego z moimi pragnieniami? Ot, takie sobie puste mrzonki. Jednak odwracały przynajmniej uwagę od myśli, że wiatr może zmienić kierunek i bestie poczują mój zapach. A wtedy marzenia o ciepłym morzu na zawsze już pozostaną tylko marzeniami. Ręce tymczasem same naprowadzały muszkę na ostatniego z trzech wilków. Gdy drapieżniki dotarły niemal do skraju lasu, płynnie nacisnąłem spust. Kula trafiła zwierzę w bok i odrzuciła je pod zaspę, gdzie konało, drapiąc łapami śnieg. Ale pozostałe dwa rzuciły się w las z taką szybkością, jakby nagle zwolniły się w ich ciałach napięte mocne sprężyny. Wilki przywitała seria z automatu, wzbijając śnieg pod łapami pierwszej z bestii. Zwierz znieruchomiał na ułamek sekundy i to wystarczyło - w księżycowym blasku mignął bełt z kuszy, trafiając go w tułów. Nieszczęśnik zakręcił się w miejscu, usiłując dosięgnąć zębami sterczący mu spod łopatki bełt. Ale ostatni z trójki nie tracił czasu - ani na chwilę nie przerwał szybkiego biegu i teraz od skraju lasu dzieliło go już tylko kilka skoków. Podrywając się na kolano, strzeliłem w ślad za nim, choć zrobiłem to niepotrzebnie. Maks bowiem opróżnił resztę magazynka niemal z przyłożenia. Wilk targnął się, runął na ziemię i znieruchomiał tuż przed linią drzew.

Czegoś takiego się po Maksie nie spodziewałem.

Chłopak niby normalny - ale cały magazynek na jednego wilka to stanowczo za dużo. Ciekawe, kto temu idiocie dał automat? No dobra, czort z nim, teraz trzeba jeszcze tylko przeładować broń, co nie jest znów takie proste, gdy ma się palce zesztywniałe od mrozu, a potem będzie można odetchnąć. Miałem wielką ochotę wstać i pobiegać, choćby w miejscu, żeby się nieco rozgrzać, ale nadal leżałem, do bólu w oczach wpatrując się w mroki nocy. Niczego nie dostrzegłem. Dziwne z obławy, jaką urządziliśmy na watahę, uszły cztery wilki. Gdzie się podział jeszcze jeden? Oczywiście, mógł dostać postrzał i zdechł gdzieś po drodze, lepiej jednak przesadzić z ostrożnością, niż spędzić ostatnie chwile życia na próbach zatrzymania potoku krwi z rozszarpanego gardła. Nie, to już wszystkie. Oto i Maks wyskoczył z objęć swojej zaspy i w biegu usiłował przeładować automat. Biedaczek, albo kompletnie mu odbiło, albo tak się spieszy do odcinania wilczych uszu. Do czego tu się spieszyć? Wyrwiesz się tak o jeden raz za wiele i to twoje uszy będzie szarpał ktoś inny. Ale zwlekać też nie ma co. Tym bardziej że i Łysy też się pokazał. No, ten jest starym wygą - zdążył już osadzić bełt w łożu kuszy. Ciekawe, skąd wytrzasnął taką broń cięciwa nie pęka nawet na czterdziestostopniowym mrozie...

Zbliżywszy się na odległość trzech metrów do postrzelonego wilka, Łysy wyjął zza pasa niewielki toporek, płynnym ruchem cisnął nim w głowę zwierzęcia. Oczywiście trafił, takie rzuty to dla niego nie pierwszyzna. Drapieżnik drgnął ostatni raz i znieruchomiał. Maks wstał już znad tuszy wilka ściętego serią automatu i z nożem w dłoni ruszył ku drugiemu. Czym on się tak przejmuje? Od razu widać, że pierwszy raz bierze udział w obławie.

- Co tak długo? zwrócił się do mnie Łysy, gdy podszedłem bliżej.

- Wydało mi się, że uciekły nam cztery wilki, to wypatrywałem tego czwartego. Długotrwałe siedzenie w zimnej zaspie ścięło mi wargi, wydobywające się z nich słowa były głuche i niewyraźne, a wełniana osłona twarzy też utrudniała mówienie, ale Łysy zrozumiał.

- Jakie cztery? Wataha liczyła piętnaście sztuk, tuzin położyliśmy nad rzeką. Co, liczyć nie umiesz? - zirytował się i zaraz potem tym samym tonem burknął do Maksa: - Maks! Długo jeszcze się będziesz bawił w Ducha Puszczy?

- Już, już... - Chłopak wstał, ważąc toporek w dłoni. - Uuuu ciężki! Ale wilki uciekły faktycznie cztery, sam widziałem.

- No nie, wy liczyć po prostu nie umiecie. Dobra, wracamy, przed nami jeszcze dziesięć wiorst do Źródeł przez zaspy. Nasi dawno już w ciepełku siedzą i bimber trąbią. - Wyciągnął rękę, a Maks oddał mu toporek.

- Cóż, niech ci będzie. Ukryłem uśmiech: tak czy owak, Łysoń dowodzi w naszej trójce i lepiej z niego nie pokpiwać - pamiętliwy cholernik, poza tym rzeczywiście trzeba się zbierać. Z całego oddziału, tradycyjnie podzielonego na trójki, nam wypadnie najdłuższa droga. „A przecież Maks nieźle mu dopiekł” pomyślałem, patrząc, jak Łysy przypina narty. Wykonywał zbyt wiele gwałtownych ruchów. Ale można go zrozumieć: niedobrze jest, gdy obcy dotyka twojego oręża. W przypadku broni palnej jeszcze jakoś ujdzie, ale białej nikomu dawać do ręki nie należy, szczególnie wtedy, gdy przed chwilą bratała się ze śmiercią. Zauroczy taki i koniec, kropka sam się skaleczyć możesz. Ale dziś mimo wszystko Łysy reaguje nieco za nerwowo.

- Co jemu? Wstał lewą nogą, czy co? Zaskoczony Maks patrzył za oddalającym się dowódcą. O jakim Duchu Puszczy mówił?

- A, jest taki jeden... - Wyjąłem zatyczkę z płaskiej srebrnej piersiówki i pociągnąłem solidny łyk, jak furman. Samogon ognistym walcem przetoczył się przez przełyk i żołądek, po całym ciele zaczęła się rozchodzić ożywcza fala ciepła. Nie za wiele tego, ale zawsze. Odetchnąłem, podałem piersiówkę Maksowi. - Masz, golnij sobie.

Łyknął, zakrztusił się i zamknął naczynie przymocowaną na łańcuszku nakrętką.

- A ty jesteś pewien, że widziałeś cztery wilki? - zapytałem jakby mimochodem, odbierając odeń płaską butelkę.

- Aha, czwarty był jakby jaśniejszy od innych. - Nawet sobie pomyślałem: biały czy co? Maks zadumał się. Może oceniał wartość skóry białego wilka? - Ile to jest wiorsta spytał po chwili.

- Będzie ponad kilometr odpowiedziałem, myśląc o czymś innym. Niepokoił mnie ten ostatni wilk. - No dobra, ruszaj. Ja pójdę jako zamykający.

Biały wilk? Nie zwracając uwagi na pełznący przez pierś chłód złego przeczucia może zresztą był to powiew wiatru, który wcisnął mi się pod waciak złamałem dwururkę, żeby zmienić jeden z nabojów. Zostały mi jeszcze tylko dwa, drogie zresztą, ładunki z pociskiem wzmocnionym odkuwką ze srebrnej monety. Szczerze mówiąc, złote wypadłyby taniej. Ale jakiemu idiocie przyszłoby do głowy strzelać złotem? A srebro wielu ludziom życie uratowało. Dlatego jest droższe. Dobra, miejmy nadzieję, że obejdzie się bez tego. Może smarkaczowi rzeczywiście się przywidziało? Ale nie, czwartego przecież sam widziałem. Nie dostrzegłem tylko w mroku, czy rzeczywiście był biały. Maks jest u nas od niedawna, nie wie, co tu za białe wilki biegają, ale Łysy o czym w końcu myśli? Widziałem u niego parę srebrnych bełtów, a do kuszy załadował zwykły. Dziwne to.

Wiatr zadął ponownie, zrobiła się zadymka, a ja ruszyłem w ślad za chłopakami. Tego tylko jeszcze brakowało, żebym został w tyle. Orientacja w nocy nigdy nie była moją mocną stroną, zdarzało mi się zabłądzić i za dnia, szczególnie po pewnym nadużyciu spirytualiów. Dopędziłem ich w samą porę niebo całkowicie już zaciągnęło się ciężkimi chmurami, a kłujący śnieg niemal zalepiał oczy. Szliśmy w odstępie dwu kroków, ale nawet z takiej odległości wojskowa, podbita futrem kurtka Łysego była prawie niewidoczna. Z kolei białe ubranie Maksa, choć szedł tuż przede mną, zupełnie rozpływało się w śnieżnej mgle. Skróciwszy więc odległość, pobiegłem z boku nieco do przodu, żeby orientować się na zielonkawą plamę łysego.

Biała, podbita futrem kurtka to oczywiście rzecz pożyteczna i niełatwo ją dostać. W zasadzie są tylko dwie możliwości: albo zdjąć z trupa, albo dostać w Forcie po rocznej służbie. Ale zdjęta z trupa z dużą dozą pewności będzie uszkodzona, a nie każdy wytrzyma rok służby. Na dodatek ostatnimi czasy wydostać ze składu pasującą ci kurtkę jest trudniej, niż wyrwać kość głodnemu wilczurowi. Na szarki, których dawniej całe watahy w okolicach Fortu się kręciły, teraz tylko w ruinach Mglistego można się natknąć. Odzież ze skóry szarka jest lekka, bardzo ciepła i na tle śniegu w oczy za bardzo się nie rzuca. A śniegi i mróz mamy tutaj niemal zawsze. Biegnie teraz przede mną Maks, dziwiąc się, że tak tanio udało mu się dostać niesłychanie pożyteczną rzecz. Właściwie tę swoją nową kurtkę niemal za darmo mu puściłem. Wziąłem prawie nic: trzy konserwy mięsne i dwie puszki skondensowanego mleka. Za miesiąc ma mi dać drugie tyle, a z trzech kolejnych wypłat odpalić po czerwońcu. Rzecz wcale nie w tym, że głód doskwiera mi bardziej od chłodu. W rzeczy samej lubię zjeść i służbę w Patrolu podjąłem nie dla mizernego żołdu, ale dlatego, że dobrze karmią, a amunicji nie skąpią. Jednak wszyscy wiedzą, że w białych kurtkach chodzą najbardziej doświadczeni i Szczwani patrolowi, zatem w każdej mniej lub bardziej poważnej awanturze przede wszystkim ich najpierw próbuje się unieszkodliwić. W dodatku ten zapach szarka... Nie wywabisz go żadnym środkiem chemicznym. Na ulicy nie zwrócisz na niego uwagi, ale w nocy pokój przesiąknie psią wonią tak, jakby się w nim wylegiwał tuzin podwórzowych burków. I po co mi takie dobro? Mnie wystarczy stary waciak. Dopasowałem go, ponaszywałem tu i tam stalowe płytki, jednym słowem pasuje mi, niby druga skóra. A Maks jest zielony i o wielu rzeczach nie ma jeszcze pojęcia. Ot, i automat ktoś mu wcisnął. Nawet nie karabin, ale pistolet maszynowy. Broń sama w sobie i może niezła jakieś importowane maleństwo, kiepsko się na nich wyznaję. Ale nie trzeba być rusznikarzem, żeby wiedzieć, iż naboje do tego cacka dostać niełatwo, w dodatku są drogie. To przecież nie jest zwyczajny „kałach”.

Myśli leniwie snuły się po głowie, nogi też poru szały się same z siebie i tylko mróz nie pozwalał zasnąć. Ostatecznie do rzeczywistości przywołał mnie lodowaty podmuch wiatru. Oto co znaczy druga doba bez snu. I na dobitkę to potworne zimno. Nawet w biegu rozgrzać się nie można. Nienawidzę zimna. Może jeszcze sobie golnąć? Samogon pędzony z cedrowych orzeszków smakiem w niczym nie ustępuje koniakowi jest tylko mocniejszy. Jednak nie wystarczy. Napić się można będzie w Źródłach, zostało nie więcej niż pół drogi, a tu... różnie może jeszcze być. Nie wolno tracić czujności.

Nagle dotarło do mnie, że prawie wyprzedziłem Maksa. Dlaczego zwolnił tempo? A, to Łysy przyhamował. Jakby czegoś szukał za pazuchą. Chyba zamierzał sobie wypić. Zaczął się do nas odwracać i w tejże chwili z mroku wypadł szary cień. Łysy nie miał najmniejszych szans. Nie zdążył jeszcze nawet upaść z rozerwaną tchawicą, a biały wilk już skoczył ku nam. Ten drapieżnik był znacznie większy od swoich kompanów z watahy i poruszał się szybciej. Wilk zamarł na ułamek sekundy, wybierając następny cel. Bydlę było bliżej mnie i wiedziałem, że jak rzuci się na mnie, nie zdążę nawet chwycić za broń, a tym bardziej odskoczyć. Rzuciłem w śnieg kijki narciarskie razem z rękawicami i kątem oka zauważyłem, że Maks, stojąc bez ruchu, gorączkowo szarpie się z automatem. Udało mu się go niemal zerwać z ramienia, gdy wilk podjął decyzję skoczył w jego stronę. W tejże chwili wyrwałem zza pasa nóż, cisnąłem w lecącą na Maksa bestię. Nie wiem, jak to się stało, ale klinga trafiła prosto w cel. Takim rzutem mógłby się chełpić i Łysy. Ciężkie, dwudziestocentymetrowe ostrze z głuchym chrzęstem utonęło pomiędzy wilczymi żebrami, ale skoku zatrzymać już nie mogło. Uderzony w pierś Maks odleciał na półtora metra wstecz, ale ku mojemu zdziwieniu nie wypuścił automatu z rąk, lecz leżąc na śniegu, nacisnął spust. Ale czy nie spuścił bezpiecznika, czy nabój zaciął się w komorze strzał nie padł. Wilk ostrym, nagłym ruchem zaczął wstawać. Zwykłego zwierza taki kawał stali położyłby na miejscu, ale to stworzenie nie było zwykłym wilkiem. Dlatego, zerwawszy dubeltówkę z ramienia, dwakroć strzeliłem mu prosto w łeb. Nie szkoda mi było srebra. Kule oderwały bestii niemal połowę łba, ale jeszcze przez kilka chwil usiłowała wstać. Przez cały ten czas Maks, siedząc na śniegu i kurczowo ściskając automat, z przerażeniem wpatrywał się w drgający, niemal bezgłowy korpus. Sam też byłem wstrząśnięty. Machinalnie przeładowałem dubeltówkę, rozejrzałem się dookoła. Pusto.

- To przemieniec?

Wilk wreszcie znieruchomiał, a Maksowi udało się wydusić z siebie jakieś słowa.

- Wilkołak. - O przemieńcach tylko słyszałem, a z wilkołakami zdarzyło mi się już kilka razy mieć nieprzyjemność.

- A jaka między nimi różnica?

Maks wstał, z odrazą zaczął zrzucać z kurtki fragmenty skóry, kości i mózgu bestii.

- Przemieniec to człowiek, który zamienia się w wilka, a wilkołak to po prostu zwierzę. Kiedy mnie samemu objaśniano różnicę, zrozumiałem tylko tyle. Jeżeli chodzi o inne sprawy, stwory mają być podobne: podlegają wpływowi księżyca i są odporne niemal na wszystko, z wyjątkiem srebra. Trzeba było nieco uważniej słuchać mądrych ludzi, ale któż zna wyroki losu? Żywiłem też niemal pewność, że gdybyśmy natknęli się na przemieńca, to byśmy tu zostali na zawsze.

- A co z Łysym? - opamiętał się nagle Maks.

- A co ma być? - Widać było doskonale, że Łysemu nic już nie pomoże. Gardło miał rozerwane niemal do karku, śnieg wokół niego zabarwił się krwią, której nawet kurzawa nie zdołała jeszcze zasypać. Przez głowę przemknęła mi myśl, że i ja mogłem tak leżeć z rozharatanym gardłem. Niełatwo było przegnać tę myśl, która zresztą nie pierwszy raz mnie dopadła. Ale co tu dużo gadać to wcale nie najgorszy rodzaj śmierci przy najmniej człek długo się nie męczy. Jednak Maksa trzeba odciągnąć od ponurych rozmyślań, bo gotów jeszcze wymięknąć. Był łysy i się zbył. - Bierz lepiej nożyk i odetnij wilkowi ogon, bo z uszu nic nie zostało.

- A ten twój nóż to co, srebrny jest?

Maks doszedł do siebie szybciej niż się spodziewałem i nachyliwszy się nad zwierzęciem, oglądał sterczącą z boku rękojeść myśliwskiego noża.

- Nie, zwyczajna stal. Szybko podszedłem do młodzika, wyciągnąłem nóż. Ku mojemu zdziwieniu klinga wysunęła się zupełnie gładko, ale chłód rękojeści niemal mnie oparzył, popełzł w górę wzdłuż ramienia. Na ułamek sekundy straciłem dech. Jak ta rękojeść zdążyła ostygnąć... Najważniejsze jednak, że uprzedziłem Maksa, który już wyciągał po nią dłoń. - Nóż jest zwykły... ale nabój był srebrny.

- A, jasne... Mruknął chłopak z zawodem, wpychając ogon do worka, w którym leżały już trzy pary wilczych uszu. - A co zrobimy z łysym? W śniegu go zakopiemy, czy jak?

- Nie mamy czasu, zresztą i tak go zaraz zasypie. Źle jest tak zostawiać za sobą trupy, ale komu teraz lekko?

Maks zaczął już przypinać narty i trzeba było go zatrzymać.

- Poczekaj, musimy wziąć wszystko, co może się jeszcze przydać.

Zabraliśmy więc kuszę, bełty, parę noży, długi kindżał, toporek i plecak, do którego wszystko włożyliśmy. Była jeszcze sakiewka, w której zamiast pieniędzy znalazłem benzynową zapalniczkę oraz trzy klucze. Zupełnie słusznie, po co komu pieniądze na patrolu? Tak... a to co takiego? Niedaleko od ciała ze śnieżnego puchu wystawała rękojeść pistoletu. Wyciągnąwszy go i otłukłszy o nogę ze śniegu, zrozumiałem, że się nie pomyliłem. Makarow. Łysy widać wypuścił go i pistolet poleciał w śnieg. A to już bardzo dziwne Łysy zawsze głosił, że broni palnej nie używa z zasady, miał z tego tytułu nawet jakąś rangę w Bractwie a tutaj, proszę bardzo! Znaczy, taszczył kopyto po kryjomu. Miał w nim pewnie srebrne kule i dlatego wetknął w kuszę zwyczajny bełt. A o czwartym wilku białym nie chciał rozmawiać, żeby jak najszybciej wrócić do Źródeł. I jaki wniosek się nasuwa? Zauważył wilkołaka, wyszarpnął pistolet spod kurtki, odwrócił się, żeby nas uprzedzić okrzykiem, ale nie zdążył. Niby wszystko oczywiste, ale coś mi tu się nie zgadzało. Łysy nie należał do ludzi ryzykujących życiem, żeby ostrzec innych. Poza tym grzebał się z tym dość długo jeżeli rzeczywiście spostrzegł bestię, miał czas, żeby nam powiedzieć, wyciągając pistolet. Wychodzi, że spluwa była mu potrzebna w innym celu. Nie trzeba nawet specjalnie się wysilać, żeby odgadnąć, do czego. W moim brzuchu zagnieździł się lodowaty kłębek. A może niepotrzebnie się spłoszyłem? No dobra, sprawdzę naboje, to powinno wszystko wyjaśnić.

- Co się tak grzebiesz? Zimno przecież...

Niespodziewane pytanie sprawiło, że wzdrygnąłem się i szybko wsunąłem pistolet w kieszeń waciaka. Maks stał za mną, nie powinien więc niczego zauważyć. Nie odpowiadając, opadłem na kolana, przeżegnałem się i półgłosem wymamrotałem wszystkie trzy znane mi modlitwy. Potem wstałem, zarzuciłem plecak na ramię, przypiąłem narty. Nawet nie patrząc na Maksa można było odgadnąć jego myśli odbiło mi kompletnie albo zawsze byłem przygłupem. Niech zgaduje przynajmniej będzie miał się czym zająć.

- Sądzisz, że on może zamienić się w zombie? - zapytał Maks, gdy oddaliliśmy się na jakieś pół kilometra.

No proszę, jakie to myśli lęgną mu się w głowie...

- No tak... przyczepi się taki lodowy piechur, to i zamęczy wymamrotałem. W rzeczy samej, ci, nad którymi ktoś się pomodlił, znacznie rzadziej stawali się nieukojonymi niż ludzie rzucani prosto w śnieg. Dlatego zostawiłem nieboszczykowi srebrny krzyżyk na łańcuszku, choć ważył co najmniej piętnaście gramów.

- A gdzieś ty taki nóż niezawodny kupił?

Widać było, że Maks musi się wygadać. Nic to, w Źródłach znajdą się chętni do rozmowy.

- Tam, skąd wziąłem, zapas już się wyczerpał.

W przeciwieństwie do Maksa nie miałem ochoty na pogaduszki, myślałem o czymś innym.

A nóż rzeczywiście był niezwykły. Ciemnoniebieskie ozdobione zielonymi wzorami ostrze cięło bez problemów cynkowaną blachę, wcale się przy tym nie tępiąc. Rękojeść z szarozielonego nieprzezroczystego materiału podobnego do jakiegoś kamienia doskonale leżała w dłoni, absolutnie bez poślizgu. Nie nóż, a bajka. Najciekawsze, że trafił mi się zupełnie przypadkowo. Przed dwoma tygodniami, w bójce, rozpłatali mi dłoń tulipanem, a następnego dnia miałem w grafiku patrol. Trzeba było iść do szpitala. A tam przyczepił się do mnie jakiś włóczęga-obdartus: „Kup, powiada, ode mnie nóż. Na północ polazłem, ale przyniosłem stamtąd tylko nóż i zapalenie płuc”. Czemu by nie? Byłem akurat przy forsie, a ostrze od razu mi się spodobało. Swego czasu sam po północnych ruinach łaziłem, różne ciekawe rzeczy można tam znaleźć. Postanowiłem chłopu pomóc. I tak mnie dostał się nóż, a włóczędze pieniądze na kurację, choć może je po prostu przepił.

- Patrz, Maks! To nasz kurhan?

Wiatr ucichł, niebo rozjaśniło się, ale nie mogłem też wykluczyć pomyłki. Takich kurhanów było wiele.

- Chyba tak - sapnął Maks. Nie miał już sił na gadanie. Do przejścia zostało już niewiele, wystarczyło okrążyć wzgórze, żeby wyjść wprost na Źródła.

I tak się właśnie stało. Gdy tylko minęliśmy kurhan, poczułem tchnienie ciepłego, wilgotnego powietrza. Zaraz potem zobaczyliśmy mgłę podnoszącą się nad stygnącą wodą. Osada otrzymała swoją nazwę nie bez powodu. Biło tu gorące źródło, a woda, choć niemal wrząca, nie zawierała najmniejszych śladów siarki. I soli było w niej niewiele. Wieśniacy żyli tu może nie bogato, ale na pewno lepiej niż w innych osadach, wioskach i chutorach, w których miałem okazję bywać. To akurat było zrozumiałe mieli tu darmowe ciepło, a bronił ich nie tyle zestawiony z żelazobetonowych bloków i grubych kłód drewna wysoki na dwu chłopa mur, co właśnie staw, nad którym wzniesiono osadę. Napełniony gorącą wodą wydawał się niezbyt szeroki maksymalnie piętnaście metrów ale w istocie był szerszy. Po prostu od zewnętrznej strony tam gdzie woda była chłodniejsza piętrzyły się nad nią prawdziwe wały ze śniegu i lodu.

Spróbuj podejść zapadnie się pod tobą krucha powierzchnia i już nie wypłyniesz. Nadmiar wody odprowadzano wyrytym w ziemi rowem do płynącej nieopodal rzeczki. Wejść do osady można było tylko po jedynym drewnianym moście. Wychodziło na to, że drobnych band i wilczych watah osada mogła się nie bać, a bardziej wpływowi ludzie nie byli nią zainteresowani, gdyż znajdowała się pod ochroną Fortu.

Podchodząc do Źródeł od strony mostu, zatrzymaliśmy się. Lepiej poczekać, aż cię zauważą, niż nadziać się na serię z karabinu. Staw stawem, toń tonią, ale mieszkańcy poważnie traktowali swoje bezpieczeństwo. Długo zresztą nie musieliśmy czekać snop światła mocnego reflektora wyłowił nas z mroku, zatrzymał się, a z wieżyczki ktoś basem zaryczał:

- Hola, wy tam! Coście za jedni?

- To my, otwierajcie, szybko!

Mogłem się nie obawiać, że mnie nie rozpoznają kiedy nasz oddział zatrzymywał się na noc w jakiejś wsi, na posterunku zawsze zostawał któryś z patrolowych. Prawo trzech „S”: „Strzeżonego Stwórca Strzeże”. Teraz też praktycznie natychmiast otworzyła się niewielka furtka obok wrót.

- Właźcie! Nie marudzić!

Głos był znajomy. Wyglądało na to, że służbę pełnił Szary. Wszedłszy przez niskie drzwi, znaleźliśmy się w ciemnym korytarzu. W mroku nie dało się niczego zobaczyć nawet na odległość wyciągniętej ręki, ale to nie stanowiło żadnej przeszkody: przejście było wąskie i nie miało żadnych odgałęzień. Trudno by było zabłądzić. Bez problemów dotarliśmy do niewielkiego pomieszczenia oświetlonego umocowanymi do ściany pochodniami. Wyjście zamykała krata z grubych stalowych prętów, a w ścianach i nawet w suficie widać było wąskie szczeliny strzelnicze. Dobrze wiedziałem, że obserwuje nas przynajmniej pięciu ludzi. Podziurawić kulami nieproszonego gościa to dla nich jak splunąć. Dlatego, starając się nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, wyszedłem na środek pomieszczenia i zdjąłem uszankę, usuwając jednocześnie chustę z twarzy. Maks poszedł za moim przykładem.

- Tak, to oni, brakuje tylko Łysego. Krótko mówiąc, otwierajcie.

Wyglądało na to, że Szarego przywiedziono tu, żeby nas rozpoznał, on zaś chciał jak najszybciej uzyskać informacje na temat Łysego.

- Poczekaj, zaraz przyjdzie Szaman, wtedy ich wpuścimy. Ktoś mógł przybrać ich wygląd - odparł rozumnie ktoś bardziej odeń doświadczony.

Miał niewątpliwie rację. Na oko nie da się stwierdzić, czy przyszedł twój przyjaciel czy już chodzący martwiak.

W głębi korytarza zamigotały iskierki śniegu i zaraz potem w przejściu pojawił się Szaman. Jak zwykle towarzyszył mu potężnie zbudowany drab, który musiał pochylać głowę, żeby nie rąbnąć łbem o sufit. Krótka czarna bródka i złamany nos upodabniały go do przydrożnego zbója. Wrażenie potęgowała kolczuga sięgająca mu do połowy bioder. W jednej ręce trzymał pochodnię, w drugiej topór na krótkim drzewcu. Był tak rosły, że na jego tle nie od razu można było zauważyć Szamana. Ochroniarza wybrano zapewne właśnie dlatego. Można by go uznać za czynnik odwracający uwagę. Jednak ten, kto spojrzał na Szamana pojmował, kto przewodzi w tej parze. Od ochroniarza różnił się mniej więcej tak, jak różni się skórzany trzewik wykonany ręką szewskiego mistrza od zwykłego walonka. I nawet nie chodziło o wygląd zewnętrzny większość z tych, którzy mieli honor rozmawiać z Szamanem zapamiętywała tylko to, że był człowiekiem chudym, mającym głęboko osadzone oczy i długie ciemne włosy ujęte w warkoczyk. Po prostu wyczuwało się w nim siłę. Nie powinno to zresztą dziwić, gdyż nie był żadnym tam podrzędnym szamanem, ale dość mocnym czarownikiem. A teraz uważnie oglądał nas przez kratę.

Ocena nie zajęła mu nawet minuty.

- Otwierajcie - rzucił, spojrzawszy na ochroniarza, po czym odwrócił się i ruszył w głąb korytarza.

Krata ze zgrzytem odsunęła się na bok, a my przez utworzone tym sposobem przejście wkroczyliśmy do obszernego pomieszczenia oświetlonego zwykłymi żarówkami. Wzdłuż ścian poustawiano ławki, nad którymi powbijano w ściany haki. Pokój miał troje drzwi: jedne prowadzące na zewnątrz, drugie w głąb wieży, a przez trzecie właśnie weszliśmy. Z kąta, gdzie wisiał wypłowiały plakat, patrzył na nas groźnie czerwonym okiem cyborga Arnold Schwarzenegger. Pod nim, czarnym flamastrem i drukowanymi literami, ktoś napisał: „Zachowaj czujność!”. Bardzo słusznie: wpuścisz człowieka bez sprawdzania i oględzin, a nocą diabli wiedzą, co z niego wylezie.

- Cześć, chłopaki!

Od drzwi wiodących w głąb wieży przykuśtykał Szary, to znaczy Sieriożka Wyszew, niewysoki, barczysty dwudziestolatek. Z ramienia zwisał mu AK-47, a na pasie obok nieodłącznego noża miał jeszcze kaburę z pistoletem. Najwyraźniej przybiegł prosto z posterunku. Domyślałem się, dlaczego. I okazało się, że mój domysł jest jak najbardziej trafny.

- Gdzie podzieliście Łysego?

- Nie ma już Łysego.

Nie miałem jakoś ochoty na bliższe wyjaśnienia, więc nic więcej nie powiedziałem.

- Jasne... - rzekł przeciągle Szary, a potem spróbował się uśmiechnąć. - Dobrze choć, że wyście wrócili. Nie wiedzieliśmy, co myśleć, bo powinniście się zjawić jeszcze za dnia.

- Cóż, trzeba było zrobić postój. Szary, a kto został na wieży?

- Fomicz już mnie zmienił. Idę spać. - Ziewnął, położył automat na półce, zdjął z wieszaka puchowy śpiwór i ruszył ku wyjściu. - No to dobranoc.

Niegłupi zeń chłopak; w lot wszystko chwyta. Worek z rzeczami Łysego rzuciłem w kąt pomieszczenia, a potem usiadłem na ławce. Ciepło mnie nieco zmorzyło, ogarnęła senność, oczy same się zamykały. Musiałem się podnieść i przejść po pomieszczeniu. Nikt jakoś nas nie powitał, a pora by już była...

- Ot, bogacze! Zupełnie nie oszczędzają elektryczności, świecą bez potrzeby - zdziwił się Maks.

Zdążył się już wyciągnąć na ławie, a teraz usiłował jakoś wygodniej oprzeć nogi o rzucony na podłogę plecak.

- Mają hydroelektrownię wyjaśniłem.

Sam nie mogłem się temu nadziwić, gdy trafiłem tu po raz pierwszy.

- A żarówki im się nie przepalają, czy jak? Skąd biorą nowe?

- Wybulili trochę więcej i kupili od czarodziejów wiecznotrwałe.

- No to czemu w sali odpraw pochodniami świecą?

To akurat miało swoje ważkie przyczyny. Nie przeciągnięto tam nawet przewodów. Rzecz w tym, że elektryczne pola i skoki napięcia były źródłem zakłóceń dla rozprzestrzeniania magicznej energii i Szaman musiałby podejmować dodatkowe wysiłki, żeby usunąć skutki tego efektu. A czarownicy liczą się z każdą porcją wydatkowanej energii. U magów sytuacja jest mniej skomplikowana, ale elektryczne zakłócenia działają na nich jeszcze gorzej. W pobliżu linii wysokiego napięcia, na przykład, prawdopodobieństwo przerwania magicznego potoku wielokrotnie wzrasta. Nie zdążyłem jednak niczego wyjaśnić z dziedzińca razem z podmuchem zimnego wiatru i rojem śnieżynek wszedł Dron. Za nim wkroczył i zamknął drzwi ktoś miejscowy.

- No, no... to jesteśmy w domu.

Dron, poza Patrolem znany bardziej jako Andriej Kriwiencow, był dowódcą naszego oddziału i jedynym w nim czarownikiem. Pomimo nikczemnego wzrostu i nielichej tuszy, cieszył się niemałym autorytetem. Jeżeli z naszego powodu wstał w nocy, to należy się spodziewać ciekawych wydarzeń. Czarownik skinieniem głowy wskazał miejscowemu Maksa.

- Odprowadź go do pokoju obok.

„Znaczy, mną się zajmie” domyśliłem się. Coś ostatnio zbyt często trafiałem z domysłami. Może dar jakiś się we mnie obudził?

- Opowiadaj, co się stało zaczął dowódca bez żadnych wstępów, gdy tylko drzwi się zamknęły za Maksem i eskortującym go miejscowym.

Nie zapytał, gdzie jest Łysy. Wychodzi na to, że zdążył się już dowiedzieć. Od kogo? Tylko od Szarego, nikt inny powiedzieć mu nie mógł. Może spotkali się gdzieś po drodze, a może Szary sam do niego poszedł. W zasadzie rzecz bez znaczenia, ale należy zapamiętać, kiedyś może się przydać.

Skoro dowództwo zaczyna pytać, należy odpowiadać nic na to nie poradzisz. Ogólnie rzecz biorąc, opowiedziałem, jak było, przemilczałem tylko sprawę pistoletu. To akurat byłoby niepotrzebne. Całe opowiadanie trwało najwyżej dziesięć minut, a potem jeszcze przez dwadzieścia odpowiadałem na pytania. Pod koniec rozmowy zaczęło się we mnie budzić podejrzenie, że nie jest to żadna rozmowa, tylko zwyczajne przesłuchanie. Co prawda nastawienie Drona było zrozumiałe będzie musiał zdać raport w Forcie. Wkrótce jednak mogłem myśleć już tylko o tym, żeby jak najszybciej walnąć się gdzieś spać, dlatego zacząłem odpowiadać monosylabami. Zrozumiawszy, że nic już ze mnie nie wydobędzie, Dron wskazał palcem leżący w kącie worek.

- Łysego?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin