ROBERT
LUDLUM
ZDRADA
TRISTANA
Przekład: Jan Kraśko
Spis treści 2
Część 1 5
Rozdział 1 6
Rozdział 2 19
Rozdział 3 23
Rozdział 4 28
Rozdział 5 32
Rozdział 6 37
Rozdział 7 46
Rozdział 8 47
Rozdział 9 53
Rozdział 10 59
Część 2 64
Rozdział 11 67
Rozdział 12 75
Rozdział 13 79
Rozdział 14 89
Rozdział 15 94
Rozdział 16 99
Rozdział 17 108
Rozdział 18 116
Rozdział 19 123
Rozdział 20 132
Rozdział 21 136
Rozdział 22 144
Rozdział 23 149
Rozdział 24 156
Część 3 160
Rozdział 25 162
Rozdział 26 165
Rozdział 27 174
Rozdział 28 182
Rozdział 29 188
Rozdział 30 194
Rozdział 31 203
Część 4 208
Rozdział 32 212
Rozdział 33 220
Rozdział 34 228
Rozdział 35 231
Rozdział 36 237
Rozdział 37 242
Rozdział 38 258
Rozdział 39 260
Moskwa, sierpień 1991
Elegancka czarna limuzyna zaopatrzona w kuloodporne, laminowane poliwęglanem szyby, w samonapełniające się opony i w ceramiczną karoserię, podwójnie wzmocnioną ceramiczno-stalowymi płytami pancernymi, wjechała do Lasu Bisewskiego na południowo-zachodnim krańcu miasta. Rzucała się tu w oczy, bo las był prastary, dziewiczy, poprzetykany kępami brzóz i osik, gęsto porośnięty sosnami, wiązami i klonami; kojarzył się z epoką kamienia łupanego, kiedy to spłaszczonymi przez lodowiec równinami wędrowali myśliwi, którzy wśród rojących się tu drapieżników z prymitywnym oszczepem w ręku polowali na gigantyczne mamuty. Opancerzony lincoln continental był symbolem zupełnie innej cywilizacji, cywilizacji naznaczonej innego rodzaju przemocą, epoki snajperów i terrorystów uzbrojonych w pistolety maszynowe i granaty odłamkowe.
Moskwa była oblężona. Była stolicą supermocarstwa na krawędzi upadku. Klika twardogłowych komunistów sposobiła się do zawrócenia kraju z drogi reform. Do miasta ściągnięto tysiące żołnierzy gotowych strzelać do niewinnych cywilów. Kutuzowskim Prospektem i szosą Mińską ciągnęły kolumny czołgów i transporterów opancerzonych. Czołgi otoczyły ratusz, stację telewizyjną, gmach parlamentu, stanęły przed redakcjami gazet. Radio nadawało wyłącznie dekrety puczystów, którzy nazwali się Państwowym Komitetem Stanu Wyjątkowego. Po latach kroczenia w stronę demokracji Związkowi Radzieckiemu groził powrót do mrocznej epoki państwa totalitarnego.
W limuzynie siedział starszy siwowłosy mężczyzna o arystokratycznych rysach twarzy. Był to ambasador Stephen Metcalfe, symbol amerykańskiego establishmentu, doradca Franklina D. Roosevelta i pięciu amerykańskich prezydentów, którzy zasiadali w Gabinecie Owalnym po nim, milioner, który poświęcił życie służbie dla rządu. Ambasador - był to tytuł czysto honorowy, gdyż Metcalfe przeszedł już na emeryturę - został pilnie wezwany do Moskwy przez starego przyjaciela, człowieka z najściślejszego kręgu radzieckiej władzy państwowej. Nic widzieli się od kilkudziesięciu lat: ich znajomość była głęboką tajemnicą, pilnie skrywaną zarówno w Moskwie, jak i w Waszyngtonie. To, że Kurwenal - taki miał pseudonim - nalegał na spotkanie na odludziu, było dość niepokojące, lecz z drugiej strony żyli w niespokojnych czasach.
Głęboko zamyślony i wyraźnie zdenerwowany ambasador wysiadł z samochodu, dostrzegłszy swego przyjaciela, trzy gwiazdkowego generała; generał miał protezę i szedł ku niemu, mocno kulejąc. Ambasador zlustrował okolicę wprawnym okiem i krew ścięła mu się w żyłach.
Między drzewami dostrzegł jakiś ruch. Człowiek. Jeden, drugi i... trzeci! Obserwowano ich! Zostali namierzeni! Otoczeni!
Groziła im katastrofa!
Ambasador chciał krzyknąć, ostrzec przyjaciela, lecz w tej samej chwili dostrzegł refleks światła odbitego od lunetki karabinu snajperskiego. Zasadzka! Wpadli w zasadzkę!
Przerażony zawrócił i nie zważając na ból dotkniętych artretyzmem nóg, pobiegł do limuzyny. Nie miał ochroniarzy; zawsze podróżował bez nich. Miał tylko kierowcę, nieuzbrojonego żołnierza piechoty morskiej z ambasady.
Raptem tamci ruszyli. Wybiegli ze wszystkich stron naraz, uzbrojeni po zęby żołnierze w czarnych mundurach polowych i czarnych beretach na głowie. Gdy otoczyli go i zatrzymali, zaczął się szarpać, lecz nie był już młody, o czym nieustannie musiał sobie przypominać. Chryste, to porwanie? Biorą mnie jako zakładnika? Ochrypłym głosem krzyknął do kierowcy.
Żołnierze zaprowadzili go do opancerzonego rosyjskiego ziła. Wystraszony wsiadł i stwierdził, że czeka już tam jego przyjaciel, trzy gwiazdkowy generał.
- Co to, do diabła, znaczy? - warknął, powoli dochodząc do siebie.
- Bardzo cię przepraszam - odrzekł Rosjanin. - Żyjemy w niepewnych, niebezpiecznych czasach i nie chciałem, żeby coś ci się stało, nawet tu, w tych lasach. To moi ludzie, antyterroryści. Służą pod moim dowództwem. Jesteś zbyt ważny, żeby narażać cię na niebezpieczeństwo.
Metcalfe uścisnął mu rękę. Generał miał osiemdziesiąt lat i siwe włosy, lecz profil mu się nie zmienił i wciąż był orli, drapieżny jak dawniej. Dał znak kierowcy i ruszyli.
- Dziękuję, że przyjechałeś. Wiem, że moje pilne wezwanie zabrzmiało tajemniczo.
- Domyśliłem się, że chodzi o pucz - odrzekł Metcalfe.
- Sytuacja rozwija się szybciej, niż oczekiwaliśmy - powiedział cicho generał. - Dostali błogosławieństwo Diriżora, Dyrygenta. Przejmują władzę i chyba nie zdołamy ich powstrzymać.
- Moi przyjaciele z Białego Domu obserwują was z wielkim niepokojem. Ale mają związane ręce: Rada Bezpieczeństwa Narodowego uważa, że interwencja doprowadziłaby do konfliktu nuklearnego.
- I słusznie. Ci ludzie chcą obalić Gorbaczowa. Nie cofną się przed niczym. Widziałeś te czołgi? Wystarczy tylko, żeby kazali otworzyć ogień, zaatakować cywilów. To będzie rzeź. Zginą tysiące ludzi. Ale rozkaz nie zostanie wydany, dopóki nie zatwierdzi go Diriżor. Wszystko zależy od niego. Jest ich podporą, filarem. Jest najważniejszy.
- Należy do puczystów?
- Nie. To szara eminencja Kremla, człowiek, który pociąga za sznurki w absolutnej tajemnicy. Nie zobaczysz go na żadnej konferencji prasowej; działa ukradkiem. Ale tak, sympatyzuje z nimi. Bez niego nie mają szans. Lecz jeśli ich poprze, przejmą władzę i w Rosji ponownie zapanuje stalinowska dyktatura. Świat stanie na krawędzi wojny nuklearnej.
- Ale właściwie po co mnie wezwałeś? - spytał Metcalfe. - I dlaczego akurat mnie?
Generał odwrócił głowę i w jego oczach ambasador dostrzegł strach.
- Bo tylko tobie ufam. Bo tylko ty masz szansę przekonać Diriżora. - Niby dlaczego miałby mnie posłuchać?
- Chyba wiesz dlaczego - odrzekł cicho generał. - Potrafisz zmienić bieg historii. Obaj wiemy, że już to kiedyś zrobiłeś.
Paryż, listopad 1940
Miasto światła tonęło w ciemnościach. Odkąd pół roku wcześniej hitlerowcy najechali i podbili Francję, ta najpiękniejsza metropolia świata wyludniła się i wymarła. Opustoszały sekwańskie bulwary. Łuk Triumfalny i Place de 1'Etoile - te wspaniałe, powszechnie znane, jarzące się światłami miejsca- były teraz ciemne, posępne i opuszczone. Na wierzchołku wieży Eiffla, gdzie jeszcze niedawno łopotała trójkolorowa francuska flaga, powiewała flaga ze swastyką.
Paryż pogrążył się w ciszy. Na ulicach nie było ani samochodów, ani taksówek. Większość lepszych hoteli zajęli hitlerowcy. Nie było już hulanek, nie było libacji, umilkł śmiech wieczornych spacerowiczów. Zniknęły nawet ptaki, ofiary dymu i oparów płonącej benzyny z pierwszych dni hitlerowskiej agresji.
Większość ludzi nie wychodziła wieczorem z domu. Bali się okupanta, godziny policyjnej, bali się narzuconych przez Niemców rozporządzeń, żołnierzy Wehrmachtu w zielonych mundurach, patrolujących ulice z pistoletami i długimi bagnetami na karabinach. W tym dumnym niegdyś mieście zapanowały rozpacz, głód i strach.
Nawet arystokratyczna aleja Focha, ta najszersza, najwspanialsza ulica Paryża, pełna eleganckich białych domów i pałacyków, wyglądała posępnie i przygnębiająco. W nocy hulał na niej tylko wiatr.
Wyglądała posępnie, lecz nie cała.
W jednym ze stojących przy niej hoteli jarzyły się światła. Z wnętrza dochodziła przytłumiona muzyka orkiestry swingowej. Dobiegało pobrzękiwanie porcelanowych talerzy i kryształowych kieliszków, podekscytowane głosy i beztroski śmiech. Była to wyspa uprzywilejowanego luksusu, tym bardziej rzucająca się w oczy, że leżała na czarnym oceanie biedy i poniżenia.
Hotel de Chatelet był okazałą rezydencją hrabiego Maurice'a Leona Philippe'a du Chatelet i jego żony, legendarnej, niezwykle wytwornej Marie-Helene. Hrabia du Chatelet, bogaty przemysłowiec, był ministrem w marionetkowym rządzie Vichy. Ale przede wszystkim słynął z hucznych przyjęć, które pomagały tout Paris przetrwać mroczne dni okupacji.
Zaproszenie na przyjęcie w Hotel de Chatelet było przedmiotem zazdrości całej paryskiej socjety, czymś, czego pragnęło się i na co czekało dniami i tygodniami. Zwłaszcza teraz, gdy brakowało żywności, gdy żywność tę racjonowano, gdy zdobycie prawdziwej kawy, masła czy sera graniczyło z cudem, gdy tylko zamożni i dobrze ustosunkowani mogli kupić mięso i warzywa. Zaproszenie na koktajl do państwa Chatelet oznaczało po prostu jedzenie, było okazją, żeby się do syta napchać. Tu, w tym pięknym domu, nic nie wskazywało na to, że Paryż jest miastem nędzy i ubóstwa.
Przyjęcie trwało już od dłuższego czasu i właśnie się rozkręcało, gdy kamerdyner wprowadził do sali bardzo spóźnionego gościa.
Gość ów był mężczyzną - niezwykle przystojnym mężczyzną. Dobijał trzydziestki, miał długie czarne włosy, duże brązowe, figlarne oczy i orli nos. Wysoki, barczysty i atletycznie zbudowany, oddał płaszcz maitre d'hotel, skinął mu głową, uśmiechnął się i powiedział:
- Bonsoir, merci beaucoup.
Znano go jako Daniela Eigena. Od dwóch lat pomieszkiwał w Paryżu, należał do kręgu miejscowej elity towarzyskiej i bywał na największych przyjęciach. Ponieważ wszyscy wiedzieli, że jest bogatym Argentyńczykiem i w dodatku kawalerem, był bardzo dobrą partią.
- Och, Daniel, kochanie moje - wymruczała Marie-Helene du Chatelet, gdy wszedł do zatłoczonej sali balowej. Orkiestra grała najnowszy przebój, How High the Moon. Madame du Chatelet dostrzegła go ze środka sali i ruszyła do drzwi z wylewnością, którą zazwyczaj obdarzała jedynie multimilionerów oraz ludzi niezwykle wpływowych, takich jak choćby książę i księżna Windsor czy niemiecki gubernator Paryża. Wytworna i wciąż bardzo atrakcyjna, miała pięćdziesiąt kilka lat i piękne piersi. Tego wieczoru wystąpiła w czarnej, mocno wydekoltowanej sukni od Balenciagi i była wyraźnie zachwycona widokiem młodego gościa.
Gdy Daniel ucałował ją w oba policzki, przyciągnęła go bliżej i konspiracyjnym szeptem powiedziała:
- Tak się cieszę, że mogłeś wpaść. Bałam się już, że nie przyjdziesz.
- Miałbym nie przyjść na przyjęcie w Hotel de Chatelet? Myśli pani, że odebrało mi rozum? - Wyjął zza pleców małe pudełko owinięte błyszczącym papierem. - To dla pani, Madame. Ostatni flakonik w Paryżu.
Marie-Helene du Chatelet rozpromieniła się jak słońce. Wzięła pudełeczko, niecierpliwie rozerwała papier i jej oczom ukazała się kwadratowa buteleczka perfum Guerlaina. Głośno wciągnęła powietrze.
- Vol de Nuit! Przecież... przecież tego nie można nigdzie kupić!
- Właśnie - odrzekł z uśmiechem Eigen. - Nie można.
- Danielu! Jesteś taki słodki, taki troskliwy. Skąd wiedziałeś, że to moje ulubione?
Eigen skromnie wzruszył ramionami.
- Mam swój wywiad, Madame.
Pani du Chatelet zmarszczyła brwi i żartobliwie pogroziła...
fafik73