Feliks W. Kres - Strażniczka istnień.doc

(362 KB) Pobierz

Feliks W. Kres

 

STRAŻNICZKA ISTNIEŃ

 

Wydawnictwo MAG

Warszawa 2OO4

Strażniczka istnień

Copyright © 2004 by Feliks W. Kres

Redakcja:

Joanna Figlewska

Korekta:

Urszula Okrzeja

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:

Jarosław Musiał

,\ Ś^Jtracje oraz ich opracowanie graficzne:

Jarosław Musiał

gęftt typograficzny, skład i łamanie:

Tomek Laisar Fruń

Miejska Biblioteka Publiczna

WROCŁAW

SP

4 000200612

ISBN 83-89004-61-5

Wydanie I

23 bulwar Ikara 29-31

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Boremlowska 48, 04-347 Warszawa

tel./fax (0-22) 879 85 93, tel. (0-22) 610 11 29

e-mail: kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl

Od autora

Opowieść o Starej Ziemi Heastseg to legenda.

Tajemniczy ląd, o którym wielokrotnie wspominano w staro-

żytnych kronikach, istniał na pewno, ale trudno określić jego

położenie. Nie wiadomo nawet, czy chodziło o kontynent, czy

raczej wielką wyspę. Zaginiony na dwa tysiące lat, został odna-

leziony w Roku Pańskim 1485 i po niespełna dekadzie zaginął

ponownie. Nie zachowały się dane o jego położeniu, okryto je

bowiem ścisłą tajemnicą - podobno istniały tylko dwie mapy, na

które naniesiono niezbędne dane nawigacyjne; jedna z tych map,

przechowywana w skarbcu królewskim, zaginęła; istnienie dru-

giej jest hipotetyczne i wysoce niepewne - być może korzystali

z niej zaprzysiężeni dowódcy okrętów i statków arelskich, jest to

jednak zaledwie przypuszczenie. Rangę faktu historycznego ma

tylko to, że Ineo Cartes, arelski odkrywca i podróżnik, później

zaś gubernator Prowincji Heastseg, objął nowe ziemie w posia-

danie w imieniu Jego Królewskiej Mości Benedykta II (history-

ka korci, by przypomnieć, że ów stary i zniedołężniały monarcha

rządził jedynie nominalnie; faktyczną władzę królewską skupia-

ła w swym ręku jego małżonka Izabela). Ze względu na skompli-

kowaną sytuację na arenie międzynarodowej (Królestwo Arelay

usiłowało wówczas odzyskać swą mocarstwową pozycję) od-

krycie nowego kontynentu (wyspy?) próbowano zachować w ta-

jemnicy - był to zamiar politycznie naiwny i z góry skazany na

niepowodzenie, lecz wobec tajemniczej katastrofy (?), która na-

wiedziła odnaleziony ląd, nie mający żadnego znaczenia.

Cała reszta jest nieledwie baśnią, mitem. Kiedyś wyjąłem z te-

go mitu pewną opowieść, którą teraz pragnę przypomnieć, bo łą-

czy się pośrednio z historiami opowiedzianymi w książkach „Pie-

kło i szpada" oraz „Klejnot i wachlarz"; Czytelnik, który zna te

pozycje, sam zdoła osądzić, czy Egaheer obecna w Starej Ziemi

Heastseg jest tym samym zjawiskiem, które odcisnęło później

swe piętno na historii Zjednoczonych Królestw, a szczególnie

prowincji Valaquet - ja ze swej strony powiem tylko tyle, że to

właśnie legenda Heastseg skłoniła mnie do szukania innych śla-

dów obecności Egaheer. Natomiast tym Czytelnikom, którzy

jeszcze nie wiedzą, o czym mówię, oferuję niniejszym niezwy-

kłą, trochę ponurą baśń, którą zechcą odczytać i ocenić wedle

własnych gustów; jednocześnie śpieszę zapewnić, że ta baśń, na-

wet oderwana od ksiąg, których tytuły wymieniłem wyżej, sta-

nowi samodzielną i zamkniętą historię, mającą swój początek,

koniec... Możliwe też, że wynika z niej jakiś morał. Kto szuka,

ten znajdzie.

Albo nie.

Feliks W. Kres

SENEA

Gdy nastał czas rui, porzuciła sforę,

porzuciła legowisko. Po Słońcu przyszedł

Ciemny Wiatr, potem znowu Słońce i zno-

wu Wiatr... Wreszcie senoo posłyszał tęsk-

ny zew senea i przyszedł.

W tym miocie było aż pięć młodych,

więc od razu zabiła najsłabsze. Małe se-

nea zostały przy niej, a tamte, gdy zaczęły

wyrzynać im się zęby, zaniosła na brzeg

rzeki, do senoo.

Wróciła z mieczem i zbroją.

Groźny okrzyk powtórzył się, po czym - z kilku stron naraz -

dobiegło niskie, chrapliwe ujadanie. Gryf, niezdarnie kuląc poła-

mane skrzydła, gotów był odeprzeć każdy atak; przysiadał na tyl-

nych łapach, otwierał dziób i skrzeczał wyzywająco, przenikliwie.

Z brunatnozielonego gąszczu wyprysnął złocisty wirujący dysk,

zaraz potem drugi i trzeci. W zaroślach i koronach rosnących na

obrzeżu polany dębów ponownie rozbrzmiały chrapliwe szczek-

nięcia senea, a w ich tle falował przepełniony wściekłością i bólem

głos gryfa. Olbrzym raz jeszcze próbował się poderwać, ale kiku-

ty odrąbanych dyskami łap nie mogły dać wsparcia ogromnemu

ciału. Powalony, wciąż krzyczał ostro, gwałtownie, potężnie, dając

wszem wobec świadectwo, że to nie brak odwagi zesłał mu hań-

bę klęski.

Rozchwiały się gałęzie starych drzew, wraz z szelestem listo-

wia spłynął ku środkowi cienistej polany cały potok parsknięć

i prychnięć. Pojedynczy promień słońca, przebiwszy dach lasu,

zamigotał na napierśnikach i karwaszach. Trzy senea wysko-

czyły z gęstwy i pobiegły, by otoczyć miotającego się, bezsilne-

go potwora. Donośne parsknięcia pobrzmiewały w coraz szyb-

szym rytmie.

- O, Saahag! - zawołała jedna. - Źle, Saahag!

I parskała dalej, mrużąc oczy, pokazując dysk tkwiący w ziemi.

Broń, zraniwszy łapę gryfa, nie odrąbała jej.

Płowa senea, olbrzymia i mocna, o pośladkach niczym kamie-

nie, piersiach ledwie mieszczących się w kopułach napierśnika

i udach jak bukowe konary, warknęła ostrzegawczo. Lecz tamte

nadal pokazywały sobie dysk („źle, Saahag!"), więc silny ogon

płowej coraz zamaszyściej, coraz gniewniej tłukł krzewy, szar-

piąc liście i krusząc gałązki.

Okaleczony gryf targnął się nagle, raz jeszcze pośród skrze-

ków wyrzucając z piersi resztki mocy; ogromny pazur zahaczył

nogę płowej. Zaśpiewał dobywany miecz. Senea, padając, cię-

ła łapę potwora, tamte dwie doskoczyły z boku - i w następnej

chwili gryf był bezkształtnym tobołem, pozbawionym skrzydeł

i łap.

Tym razem chrapliwe ujadanie dłużej niosło się po puszczy.

Senea ponawiały wyzwanie. Zdychający gryf już go nie podjął.

Napiły się świeżej krwi, potem ruszyły ku płowej, liżącej skale-

czoną nogę.

-Prędko, Saahag! - rzekła Kemm, najmniejsza, niedorosła

jeszcze senea, ta która wcześniej drwiła z nieudanego rzutu. -

Stygnie! Prędko, Saahag! Pij!

Saahag poderwała się. Zlizawszy nieco krwi, wskoczyła na nie-

ruchome cielsko. Tamte chciały pójść za jej przykładem, ale tym

razem płowa nie pozwoliła, by zlekceważono jej warknięcia. Na-

stawiwszy miecz, potrząsała groźnie grzywą i szczerzyła zęby,

a gdy słabsze senea uciekły, zadarła ogon i oddała mocz na po-

konanego wroga, wyzywając do walki wszystkich mieszkańców

puszczy. Miecz lśnił, wymierzony w konary starych dębów.

Saahag, przewodniczka senea, obwieszczała kniei swój triumf.

Mięso gryfa nie było dla senea. Zabrały tylko wątrobę, a całą

resztę zostawiły, teren wokół oznaczając moczem („łup senea,

odejdź, precz, precz, tu senea!"). Płowa pobiegła przodem, a tam-

te za nią.

Pierwsze bryzgi Ciemnego Wiatru przeniknęły w głąb lasu.

Poszum wzmagał się. Żółte skrawki słońca, rozrzucone pośród

ściółki, na pniach i na liściach, blakły coraz bardziej. Znikły wresz-

cie, pochłonięte przez mokrą ciemność, coraz gęstszą i gęstszą.

Senea odnalazły wykrot pod korzeniami powalonej olbrzymiej

czechisy. Ponure dęby sięgały jej kiedyś do bioder - złamało ją

niebo, ku któremu zmierzała. Teraz korzystały z owego upadku

mchy, grzyby i trawy, pieniąc się obficie wzdłuż całego pnia.

Trzy senea siedziały w jamie, poziewując i przeciągając się

w oczekiwaniu, aż Ciemny Wiatr przeminie.

- Bewe - rzekła Saahag do szarej senea, odpychając jedno-

cześnie najmniejszą wiercącą się bez potrzeby i celu - ty weź ca-

łą wątrobę.

- Nie - odparła szara. - Wezmę trochę. I ty trochę, i sfora trochę. Sfora najwięcej.

- Trochę to mało. Weź całą. Jedna wątroba. Wiele senea. Jed-

na wątroba dla wiele. To mało - tłumaczyła Saahag.

- Wezmę pół.

-Weź całą, se-ooh!

-Nie.

Rozgniewana Saahag, w gardle której zaczęły drgać groźne

powarkiwania, chwyciła Bewe za grzywę i szarpnęła. Bewe wy-

rwała się, zostawiając płowej garść włosów. Doprowadzona do

wściekłości Saahag rzuciła się na krnąbrną, przewróciła ją i za-

częła kopać. Tratowana senea skowyczała:

- Wezmę całą! Whorgh! Wezmę!

- Całą wątrobę. Seh. Seh - dopytywała się Saahag.

-Whorgh, Saahag! Wezmę całą, ao-oou!

Saahag kopnęła ją jeszcze raz i zostawiła. Popiskując, Bewe

przypełzła do jej nóg i zaczęła lizać delikatny meszek na udach,

chcąc ułagodzić groźną przodowniczkę sfory. Saahag wpuś-

ciła ją dalej, ale dość długo trwało, nim umilkły ostatnie groźne

warknięcia.

Ciemny Wiatr wypełnił całą puszczę nieprzeniknionym mro-

kiem. Woda, którą niósł, przesiąkała aż do samego dna kniei,

spływając z liści na gałęzie, na konary, wzdłuż pni. Prześwity,

wpuszczające wcześniej słońce, teraz otwierały drogę zimnym

strugom.

Wykrot pod korzeniami powalonej czechisy był przepełniony

najgłębszą z głębokich ciemności.

- Kharg! - krzyknęła Saahag.

Szerokie uda zwarty się, przytrzymując Bewe, potem rozchyli-

ły się i spięły znowu. Wyprężone nogi uderzyły szarą, odpycha-

jąc ją w głąb jamy.

-Kha-argN

Ciemny Wiatr wciąż siekł strużkami wody, wreszcie odszedł,

znużony, kołysząc coraz dalszymi obszarami lasu. Za Wiatrem

szło Słońce, zapalając nieogarnioną mnogość kropel, drżących

na liściach, pośród traw, mchu i igliwia.

Sztych światła przeniknął pod korzenie obalonej czechisy. Se-

nea spały; Saahag marszczyła czasem wargi, obnażając zęby

i warcząc-wtedy tamte dwie bardziej kuliły się u jej nóg, popisku-

jąc cicho przez sen.

'^¦nWT^7"

Kozioł uciekał i cuchnął strachem. Lecz głód sprawił, że ło-

wieckie zawołanie samo wyrwało się z piersi i nie było czasu, by

patrzeć, przed czym uciekał kozioł...

Dopiero gdy pierwszy głód minął, dwie senea spostrzegły, że

trzecia, najmniejsza, gdzieś przepadła.

Wraz z nią zniknęła zdobycz - wielka wątroba gryfa.

Kemm nie goniła kozła. Była młoda i nie umiała biegać dość

szybko.

Senea wróciły po śladach.

Saahag stała z dyskiem w dłoni i -pochyliwszy się mocno

- chwytała w nozdrza wiatr. Bewe, która pierwsza pokazała kieru-

nek, patrzyła teraz w migoczące zielono wściekłością oczy prze-

wodniczki, gotowa do ucieczki, gdyby ta wściekłość miała uderzyć

w nią. Ale nie. Tylko prężny ogon płowej wił się z boku na bok, każ-

dy ruch kończąc szybkim, ostrym smagnięciem po łydkach.

- Whorgh, tam - orzekła Saahag.

Bewe podbiegła i przechwyciła wiatr. Przez chwilę stały obok

siebie, tak samo pochylone, w jednakowym rytmie uderzając

ogonami. Potem Saahag nabrała w szeroką pierś powietrza i wy-

puściła je wolno, powarkując.

Szara ruszyła przodem. Mniejsza od płowej, była jednak zwin-

niejsza i umiała biegać równie szybko jak Saahag. Zwarta, dzika

puszcza otwierała się przed nimi — wielkie pnie zdawały się scho-

dzić z drogi, krzewy umykały pod stopy. Las wołał zewsząd - gło-

sami ptaków i wszelkiej innej zwierzyny, szumem liści, trzaska-

niem gałązek. Szelest mknących za tropem senea splatał się

mocno z owym tłem różnych dźwięków, tworzył jedno - lecz tyl-

ko pozornie... Leśny drobiazg mógł nie zważać na senea, ale

każde zwierzę dość duże, by stać się łupem, znało doskonale

i umiało wychwycić ów znamienny rytm dwóch stóp, rytm śmigłe-

go pędu, którego szybkości sprostać mógł sewerh, a wytrwałości

jedynie wilk.

Zostawiały aż nazbyt wyraźny ślad: ostrą woń potu drapieżcy,

pasma włosów na cierniach, czasem drobne, słodko pachnące

kropelki posoki. Jednak żadne stworzenie nie śmiałoby puścić się

tym tropem.

Wyraźny zapach Kemm nie splatał się z żadnym innym równie

świeżym zapachem. Dlaczego biegła? Przed czym mogła ucie-

kać senea?

Mknęły niezmordowanie. Ogromne pola paproci ustąpiły miej-

sca bukom, rzadko rosnącym pośród miękkich traw. Przestronna

bukowina ciągnęła się hen! - zapraszając do jeszcze szybszego

biegu. Wreszcie strumyk o bagnistych brzegach przeciął drogę

i senea zatrzymały się. Dyszały rozgrzane i spocone.

- Ślady - rzekła Saahag, pryskając spienioną śliną.

Lecz szara uklękła w bagnie i najpierw napiła się ze strugi.

- Nie ma - rzekła znowu Saahag, także zanurzając kolana

i łokcie w chłodnym błocie. Chłeptała wodę powściągliwie,

z umiarem.

- Wiatru nie ma - potwierdziła Bewe. - Śladów nie ma. Gdzie

trop, seh.

- Zgubiłaś.

- Nie. Tu nie ma. Tam był.

Zawróciły, by pochwycić zgubiony wiatr. Węszyły nisko, tuż

przy ziemi. Trop wiódł do strumienia. Urywał się przy samym

brzegu. Zataczały kręgi, coraz większe i większe.

- Nie ma, se-ooh!

-Gdzie jest, seh.

- Tam, seh.

Zadarły głowy, lecz konary wisiały wysoko, bardzo wysoko. Nie

zdołałaby ich sięgnąć nawet senea.

- Zabrało ją.

- Wieloszpon, seh

- Nie, Saahag. Tu buki. Wieloszpon w dębach.

- Widziałam w bukach.

- Wieloszpon mały. Kemm duża.

- Kemm mała.

- Młoda. Już duża, Saahag. Gryf.

-Seh.

- Whorgh, Saahag. Gryf.

- Whorgh. Ty lepiej tropisz - zgodziła się mądra przodownicz-

ka, choć niechętnie.

- Wróćmy, Saahag. Zjadł ją.

Milczały, czujnie przepatrując luźny szyk buków i gęsty pas

krzewów wzdłuż strumienia.

-Gdzie wątroba, seh - pytała Saahag, liżąc się po ramieniu,

na którym zostawiły ślad kolce asadera. - Zabrał senea i wątro-

bę, seh. Seh!

Bewe grzebała palcami stóp w błocie. Młode senea ślepły. Po-

trzebna była wątroba gryfa.

Bewe miała młode. Dużo młodych.

Saahag wyrwała zębami cierń z ramienia i fuknęła gniewnie.

Ranka krwawiła. Saahag wyssała ją, wypluwając truciznę.

- Bewe, to nie gryf.

- Seh - spytała Bewe.

-Ja nie wiem. Ale nie gryf. Jedno Słońce, jeden gryf. Wiele

Słońc, jeden gryf. Ale nie: wiele gryfów, jedno Słońce.

- Whorgh. Ty wiesz.

-Whorgh. Wiem.

Saahag znów ssała ranę. Obejrzała porozrywane folgi starej

zbroi, napierśnik i karwasze, na co Bewe, mająca tylko napierś-

nik, spoglądała z wielką zazdrością. Pogięty brąz nie sprostał

upływowi czasu, choć przodowniczka zdobywała sobie zawsze

najlepszego senoo w stadzie i gdy odnosiła mu młode, dostawa-

ła w zamian bardzo dobrą zbroję. Jednak w ostatnich miotach

wszystkie szczenięta senoo były martwe bądź szybko zdychały.

Saahag dawno nie zaniosła nic nad rzekę.

Wyjęła miecz i uniosła go ku niebu. Bewe uczyniła to samo.

Głownie lśniły, trzymane oburącz. Saahag rzuciła hasło. Sza-

ra senea podjęła je w chwili, gdy już, już przebrzmiewało...

Przeciągłe, głuche wycia przetoczyły się między bukami, bieg-

nąc dalej i dalej, w głąb kniei. Hasło płowej było potężne i ponu-

re, hasło szarej - drapieżne i dzikie.

Odpowiedź przyszła natychmiast, choć senea jej nie oczeki-

wały.

Szczególnie takiej odpowiedzi...

Łowiecki zew senea to jeden z najposępniejszych głosów

puszczy. Wilcze wycia nie mają tej głębi i mocy. Równać się z gło-

sem senea może przenikliwy skrzek gryfa. Potężniejszy i groź-

niejszy jest tylko ryk głodnego lub rannego sewerha.

Taką właśnie senea otrzymały odpowiedź.

Sprężyły się do skoku, instynktownie warcząc i obnażając zęby.

Nastawiły ostrza i potrząsały grzywami. Ogony smagnęły bio-

dra i brzuchy, po czym zastygły uniesione. Okrywający ciała deli-

katny meszek groźnie się zjeżył. Ryk sewerha trwał. Płowa se-

nea spięła twarde muskuły i odpowiedziała.

Lecz w głosie sewerha nie było wyzwania. Brzmiało oznajmie-

nie („jestem, sewerh") - i nic więcej.

Bez wrogości.

-Seh.

- Whorgh... Saahag. On... woła...

Saahag prostowała się powoli. Nagle opuściła miecz.

- Sewerh - rzekła. - Nie grozi. Woła. Seh.

-Seh, Saahag.

-Tam.

-Whorgh, tam.

- Chodź.

Pobiegły. Wciąż zjeżone, z dyskami i mieczami w rękach.

Sewerh, potężny sewerh nie wołał senea, nie rzucał wyzwania se-

nea. Sewerh bał się senea, bał się stada. Samotną senea napa-

dał znienacka, mordował.

Teraz wołał.

Dlaczego sewerh wołał senea, seh.

Nie groził. Wołał. Seh.

Wołał...

Znalazły go nad strumieniem, dość daleko od miejsca, gdzie

piły i gdzie zgubiły trop Kemm. Leżał w gąszczu, pod krzywym,

pochylonym nad strugą kosowcem.

Czarny, olbrzymi kształt z oliwkowymi smugami na bokach.

Czuł to samo, co czuły senea.

Szarpnął się i rzucił wyzwanie, głuchy ryk zderzył się z ujada-

niem rozwścieczonych senea, zalśniły hakowate kły, a z drugiej

strony - ostrza. Sewerh smagnął boki ogonem, senea biodra

i brzuchy... Żadna strona nie chciała walki - a przecież instynkt

okazywał się silniejszy. Wróg, rywal...

Wróg, rywal!

WRÓG!!!

Płowa, plując i rzucając coraz dziksze wyzwania, potrząsała

głową i prężyła muskuły, gotując się do skoku. Mniejsza senea

tańczyła, szukając miejsca, nabierając rozpędu. Sewerh przypadł

do ziemi. Jednakże ten ruch dał mu na nowo odczuć straszną ra-

nę... i sewerh znieruchomiał. Ryk przycichł. Tylko kły wciąż pozo-

stawały obnażone - wbrew woli, posłuszne instynktowi.

Olbrzymia senea zamilkła także; uderzył ją nagły spokój

śmiertelnego wroga. Warcząc to głośniej, to ciszej, ale już bez

wyzwania („widzę, ja senea, potężna senea, jestem"), powoli

opuszczała wyprężony ogon, nie wiedząc, co robi, i dlaczego

otwarła nagle dłonie, pozwalając, by miecz i dysk upadły na

mech. Dzikim wzrokiem patrzyła to na swe bezbronne ramiona,

to na ostrza leżące u stóp. Skuliła się nagle, skomląc, nieomal

oszalała z przerażenia...

Stała o parę kroków od sewerha. Bezbronna.

Bezbronna.

Lecz on leżał. Nie słał wyzwania.

Też bezbronny.

Bezbronny sewerh, bezbronna senea.

- Odejdź - zażądała Saahag, krztusząc się oddechem i stra-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin