Henry Kuttner - Cytadela ciemności.doc

(1189 KB) Pobierz

HENRY KUTTNER

 

 

 

CYTADELA CIEMNOŚCI

 

 

 

High fantasy

Przeklęte niech będzie miasto              Cursed Be the City

1. Bramy wojny

2. Krew w mieście

3. Skalny Zbójca

4. Dolina Ciszy

5. Przeklęte niech będzie miasto

Cytadela ciemności              The Citadel of Darkness

1. Znak Zwierciadła

2. Znak Bazyliszka

3. Znak Czarnego Kwiatu

4. Znak Węża

5. Znak Ryby Ea

6. Znak Tammuza

Low fantasy

Próg              Threshold

W mocy twego zaklęcia              Under Your Spell

Największa miłość              No Greater Love

Maskarada              Masquerade

Pozdrowienia od autora              Compliments of the Author

 

PRZEKLĘTE NIECH BĘDZIE MIASTO

Cursed Be the City

 

Oto opowieść o Królu, którą powtarzają: Zanim jeszcze królewskie chorągwie powiewały

na wysokich wieżach chaldejskiego Ur, zanim skrzydlaci faraonowie rządzili tajemniczym

Egiptem, daleko na wschodzie istniały już potężne imperia. Tam, na rozległej pustyni znanej

jako Kolebka Ludzkości — tak, w samym sercu niezmierzonej Gobi — toczyły się „wielkie

wojny i wyniosłe pałace wznosiły minarety w purpurowe azjatyckie niebo. Lecz to, o Królu,

było dawno temu, w czasach poprzedzających najstarsze legendy; wspaniale Imperium Gobi

żyje dziś tylko w marzeniach minstreli i poetów…

 

Legenda o Sakhmet Przeklętym

 

1. BRAMY WOJNY

 

W szarym świetle fałszywego świtu prorok wspiął się na zewnętrzny mur otaczający

Sardopolis. Jego broda trzepotała na zimnym wietrze. Przed nim na rozległej równinie stały

barwne namioty oblegającej armii, ozdobione szkarłatnym symbolem skrzydlatego,

dwunożnego smoka — godłem wojowniczego króla Cyaxaresa z północy.

Żołnierze gromadzili się już przy katapultach i oblężniczych wieżach. Niewielka grupka

zebrała się pod murem, gdzie stał prorok. Urągliwe głosy miotały szyderstwa, ale siwowłosy

starzec nie zwracał na nie uwagi. Jego zapadnięte oczy pod śnieżnymi, krzaczastymi brwiami

wpatrywały się w dal, gdzie zalesione górskie zbocza rozpływały się w błękitnej mgiełce.

Cienkim, przenikliwym głosem przemówił:

— Biada, biada Sardopolis! Padnie klejnot Gobi, padnie i zginie marnie, i na zawsze

przeminie jego chwała! Zbezczeszczone będą ołtarze, a ulice spłyną czerwoną krwią. Widzę

śmierć dla króla i hańbę dla jego poddanych…

Przez jakiś czas żołnierze pod murem milczeli, ale teraz włócznie uniosły się i szydercze

wrzaski zagłuszyły słowa proroka. Brodaty olbrzym ryknął:

— Zejdź do nas, stary koźle! Zgotujemy ci gorące powitanie!

Prorok opuścił wzrok, a krzyki żołdactwa stopniowo zamarły. Starzec przemówił bardzo

cicho, ale każde słowo było czyste i ostre jak cios miecza.

— Przejedziecie w triumfie ulicami miasta, a wasz król zasiądzie na srebrnym tronie. Ale z

lasów nadejdzie wasza zguba, spadnie na was prastara klątwa i nikt nie ujdzie z życiem.. On

powróci… ON… który niegdyś tu rządził…

Prorok wzniósł ramiona i spojrzał prosto w czerwone oko wschodzącego słońca.

— Evoe! Evoe!

Potem postąpił dwa kroki do przodu i skoczył. Spadał dół z rozwianą brodą i rozpostartą

szatą, aż dosięgły go wzniesione włócznie i umarł.

Tego dnia bramy Sardopolis padły pod naporem wielkich bojowych taranów i ludzie

Cyaxaresa wdarli się do miasta niczym fala przypływu, wilki, które mordowały, grabiły i

torturowały bez miłosierdzia. Tego dnia strach padł na miasto a kurz bitewny wzbijał się

ponad dachami. Obrońców wyłapywano i bezlitośnie mordowano na ulicach. Gwałcono

kobiety, zabijano dzieci i chwała Sardopolis zginęła w odmętach hańby i przerażenia.

Ostatnie promienie słońca rozświetliły chorągiew Cyaxaresa ze szkarłatnym smokiem,

powiewającą na najwyższej wieży królewskiego pałacu.

Zapalono pochodnie zatknięte w uchwyty i wielka sala rozbłysła czerwoną poświatą,

odbijającą się w srebrnym tronie, gdzie zasiadł najeźdźca. Jego czarna broda pokryta była

kurzem i krwią, i niewolnicy zmywali z niego brud, kiedy siedział pośród swych ludzi,

ogryzając baranią kość. A jednak, pomimo tego brudu i wyszczerbionej, pogiętej zbroi, było

coś nieomylnie królewskiego w jego wyglądzie. Cyaxares był królewskim synem, ostatnim z

rodu biorącego początek w zamierzchłych wiekach Gobi, kiedy rządzili feudalni baronowie.

Lecz jego twarz była tragiczną ruiną.

Niegdyś gościła na niej duma i szlachetna siła, których siady wciąż jeszcze przebijały,

niczym przez mętną wodę, — przez maskę okrucieństwa i występku grubo powlekającą rysy

Cyaxaresa. Szare oczy, które zapalały się czerwienią tylko w ogniu walki, spoglądały chłodno

i beznamiętnie. Teraz to martwe spojrzenie spoczywało na skrępowanej postaci Chalema,

zwyciężonego króla Sardopolis.

W porównaniu z potężnym Cyaxaresem Chalem wydawał się wątły; ale pomimo ran stał

sztywno wyprostowany, a jego blada twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

Dziwaczny kontrast! Marmurowa, ozdobiona gobelinami sala tronowa powinna raczej

oglądać wesołe parady, a nie takie ponure sceny. Jedyny człowiek, który nie raził w tym

otoczeniu, stał obok tronu — smukły, ciemny młodzieniec odziany w aksamity i jedwabie,

które wyraźnie nie ucierpiały w walce. To był Necho, zaufany króla, a także — jak powiadali

niektórzy — jego osobisty demon. Nie wiadomo było, skąd się wziął, ale niewątpliwie

posiadał zły wpływ na króla.

Nieznaczny uśmiech pojawił się na przystojnej twarzy młodzieńca. Necho wygładził swoje

ciemne, kędzierzawe włosy, pochylił się niżej i szepnął coś królowi. Ten kiwnął głową,

odprawił gestem służebnicę, która namaszczała mu brodę, po czym powiedział krótko:

— Twoja potęga została złamana, Chalemie. Ale okażemy ci miłosierdzie. Złóż

wiernopoddańczą przysięgę, a ocalisz życie.

W odpowiedzi Chalem splunął na marmurowe płyty podłogi.

Dziwny błysk zamigotał w oczach Cyaxaresa. Niemal niedosłyszalnie król mruknął:

— Dzielny człowiek. Zbyt dzielny, żeby umierał…

Jakby wbrew woli odwrócił głowę i napotkał spojrzenie Necho. Ten milczący wzrok

przekazywał jakąś wiadomość, ponieważ Cyaxares sięgnął po długi, zakrwawiony miecz u

boku, wstał, zszedł z podwyższenia… i zamachnął się.

Chalem nie zrobił nic, żeby uchylić się od ciosu. Stal rozcięła czaszkę i mózg. Trup osunął

się na ziemię, a Cyaxares stał, spoglądając na niego bez wzruszenia. Wyszarpnął miecz z

ciała.

— Rzućcie to ścierwo sępom — rozkazał.

Od pobliskiej grupki więźniów dobiegło gniewne przekleństwo. Król odwrócił się szukając

wzrokiem człowieka, który ośmielił się przemówić. Skinął ręką.

Dwaj strażnicy wypchnęli do przodu wysokiego, muskularnego mężczyznę o żółtych

włosach i mocnej, choć młodej twarzy, teraz pociemniałej z wściekłości. Mężczyzna nie nosił

zbroi i jego pierś przecinały liczne rany.

— Kim jesteś? — zapytał Cyaxares ze złowróżbnym spokojem, wciąż trzymając obnażony

miecz.

— Jestem książę Raynor, syn króla Chalema.

— Szukasz śmierci?

Raynor wzruszył ramionami.

— Dzisiaj już otarłem się o śmierć. Zabij mnie, jeśli chcesz. I tak zarżnąłem z tuzin twoich

wilków. Zawsze to jakaś pociecha.

Za plecami króla rozległ się szelest jedwabi, wywołany lekkim poruszeniem Necho.

Ukryte wśród zmierzwionej brody wargi króla skrzywiły się. Jego twarz nagle stała się znowu

twarda i okrutna.

— Czyżby? A więc zanim zajdzie następne słońce, będziesz czołgał się u moich stóp. —

Skinął ręką. — Na pewno pod tym pałacem są lochy tortur. Sudrach!

Krępy, odziany w skóry mężczyzna wystąpił do przodu i zasalutował.

— Słyszałeś moje życzenie. Wykonaj je.

— Jeśli przyczołgam się do twoich stóp — cicho powiedział Raynor — to podetnę ci

ścięgna, opasły wieprzu.

Król zasapał gniewnie. Bez słowa skinął na Sudracha. Oprawca poszedł za Raynorem,

którego wyprowadzono z komnaty. Cyaxares znowu usiadł na tronie i zadumał się na chwilę,

póki niewolnik nie przyniósł mu wina w pozłacanym kielichu.

Ale trunek nie zdołał rozproszyć ponurego nastroju króla. Wreszcie Cyaxares wstał i

podszedł do komnat poprzedniego władcy, których najeźdźcy nie śmieli splądrować ze

strachu przed gniewem swojego pana. Nad jedwabnym łożem wisiał lśniący sztandar —

szkarłatny smok z rozpostartymi skrzydłami i sztywno uniesionym kolczastym ogonem.

Cyaxares w milczeniu przyglądał mu się przez jakiś czas.

Nie odwrócił się, kiedy usłyszał miękki głos Necho. Młodzieniec powiedział:

— Jeszcze raz smok zwyciężył.

— Tak — odparł tępo Cyaxares. — Jeszcze raz czarna hańba i występek zatriumfowały.

To był zły dzień, kiedy cię spotkałem, Necho.

Rozległ się cichy śmiech.

— A przecież wezwałeś mnie, o ile pamiętasz. Tam u siebie było mi całkiem dobrze, póki

mnie nie przywołałeś.

Król wzdrygnął się mimo woli.

— Wolałbym, żeby Isztar poraziła mnie piorunem tamtej nocy.

— Isztar? Teraz czcisz innego boga.

Cyaxares obrócił się gwałtownie i wyszczerzył zęby.

— Necho, nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Wciąż jeszcze mam władzę…

— Masz całkowitą władzę — odparł niski głos. — Tak jak chciałeś.

Przez kilka uderzeń serca król nie odpowiadał. Potem wyszeptał:

— Ja pierwszy okryłem hańbą nasz królewski ród. Kiedy zostałem ukoronowany,

poprzysiągłem na groby moich przodków, że pozostanę wierny ich pamięci. Przez pewien

czas dotrzymywałem tych ślubów. Rządziłem dobrze i sprawiedliwie…

— I szukałeś mądrości.

— Tak. Nie byłem zadowolony. Pragnąłem rozsławić imię i dlatego wezwałem

czarnoksiężnika… Bleysa z Czarnego Stawu.

— Bleys — mruknął Necho. — Nawet sporo umiał. A jednak… nie żyje.

Oddech króla stał się nierówny.

— Wiem. Zamordowałem go… na twój rozkaz. A ty pokazałeś mi, co się z nim stało

później.

— Bleys nie jest teraz szczęśliwy — powiedział Necho łagodnie. — Służył temu samemu

panu co ty. I dlatego… — cichy głos nabrał mocy. — I dlatego żyj! Ponieważ na mocy

naszego układu dam ci całą władzę nad ziemią, piękne kobiety i skarby przekraczające

wyobraźnię. Ale kiedy umrzesz — będziesz mi służył!

Król stał milcząc i tylko żyły nabrzmiały na jego śniadym czole. Nagle z ochrypłym,

nieartykułowanym przekleństwem wyszarpnął miecz z pochwy. Jasna stal śmignęła w

powietrzu — i odskoczyła ze szczękiem. Przez ramię króla i przez całe ciało przebiegł

lodowaty dreszcz, a jednocześnie w królewskiej komnacie zrobiło się ciemniej. Płomienie

pochodni przygasły. Powietrze było zimne… i szeptało.

Ciemność gęstniała coraz bardziej. Wreszcie wszędzie zaległa głęboka czerń, pośród której

stała nieruchoma, jasna postać, promieniująca niesamowitym, nieziemskim światłem. Martwą

ciszę przeszywały urywane szepty. Ciało Necho rozbłysło jaśniej, oślepiająco. Stał bez ruchu,

bez słowa, aż wreszcie król skulił się wstrząsany szlochem. Miecz z brzękiem upadł na

marmurową posadzkę.

— Nie! — załkał król. — Przez litość… nie!

— On nie ma litości — odparł cichy głos, zimny i złowrogi. — Dlatego módl się do mnie,

psie, którego zowią królem! Módl się do mnie!

I Cyaxares zaczął się modlić…

 

2. KREW W MIEŚCIE

 

Książę Raynor cierpiał. Leżał rozciągnięty na kole tortur, wpatrując się w kamienne,

ociekające wilgocią sklepienie piwnicy, a oprawca Sudrach rozgrzewał żelazne sztaby w

palenisku. Obok stał wielki puchar wina. Od czasu do czasu Sudrach, nucąc pod nosem,

sięgał po puchar i hałaśliwie pociągał łyk trunku.

— Tysiąc sztuk złota, jeśli pomożesz mi uciec — powtórzył Raynor bez większej nadziei.

— Na co złoto człowiekowi obdartemu ze skóry? — odparł Sudrach. — Taki los mnie

czeka, jeśli uciekniesz. Poza tym skąd weźmiesz tysiąc sztuk złota?

— Z mojej komnaty — wyjawił Raynor. — Są bezpiecznie ukryte.

— Możesz kłamać. W każdym razie i tak powiesz mi, gdzie jest ta skrytka, kiedy wypalę

ci oczy. Wówczas zdobędę złoto — o ile ono istnieje — bez żadnego ryzyka.

Raynor zamiast odpowiedzi szarpnął sznury, które go krępowały. Pęta nie ustąpiły. Raynor

natężył wszystkie siły, aż krew zatętniła mu w skroniach, ale kiedy wreszcie dał za wygraną,

ani na krok nie zbliżył się do wolności.

— Niepotrzebnie się męczysz — rzucił Sudrach przez ramię. — Lepiej oszczędzaj siły.

Będziesz ich potrzebował, żeby krzyczeć.

Wyjął żelazny pręt z ognia. Jego koniec żarzył się czerwienią. Raynor wpatrywał się w

narzędzie tortur z pełną grozy fascynacją. Nieprzyjemny rodzaj śmierci…

Ale kiedy rozżarzony pręt zbliżył się do piersi Raynora, nastąpiła przerwa. Żelazne drzwi

otwarły się z rozmachem i stanął w nich wysoki, potężnie umięśniony czarny człowiek.

Sudrach odwrócił się, odruchowo podnosząc pręt niczym broń. Potem odprężył się i spojrzał

pytająco na przybysza.

— Kim jesteś, u diabła? — warknął.

— Nubijczyk Eblik — odrzekł czarny z ukłonem. — Przynoszę wiadomość od króla.

Zgubiłem drogę w tym przeklętym pałacu i dopiero teraz cię znalazłem. Król ma jeszcze

dwóch więźniów, których oddaje w twoje ręce.

— Doskonale! — Sudrach zatarł ręce. — Gdzie oni są?

— W tym… — przybysz podszedł bliżej, grzebiąc przy pasie.

Nagle zakrwawiony sztylet błysnął w powietrzu i zagłębił się w ciało. Sudrach wrzasnął,

wyrzucił w górę zakrzywione dłonie i powoli zgiął się wpół. Napastnik odskoczył, a Sudrach

osunął się na kamienną podłogę, drgnął nieznacznie i znieruchomiał.

— Bogom niech będą dzięki! — jęknął Raynor. — Ebliku, wierny sługo, przybywasz w

samą porę!

Czarna, szkaradna twarz Eblika była zatroskana.

— Pozwól, książę…

Przeciął sznury, które krępowały więźnia.

— To nie było łatwe. Kiedy rozdzielono nas w bitwie, panie, wiedziałem, że Sardopolis

padnie. Zamieniłem odzienie z jednym z ludzi Cyaxaresa… którego zabiłem… i czekałem na

szansę ucieczki. Tylko przez szczególny traf usłyszałem, że obraziłeś króla i skazano cię na

tortury. Więc… — wzruszył ramionami.

Raynor, wreszcie wolny, zeskoczył z koła tortur i rozprostował zesztywniałe mięśnie.

— Czy ucieczka będzie łatwa?

— Zobaczymy. Wielu żołnierzy upiło się lub zasnęło. W każdym razie nie możemy tu

zostać.

Dwaj mężczyźni ostrożnie wyśliznęli się na korytarz. Nieopodal leżał martwy strażnik,

unurzany we własnej krwi. Minęli go pospiesznie i cicho przekradli się przez pałac. Wiele

razy musieli kryć się w bocznych korytarzach, żeby ich nie spostrzeżono.

— Gdybym wiedział, gdzie śpi Cyaxares, zaryzykowałbym życie, żeby poderżnąć mu

gardło — oświadczył Raynor. — Czekaj! Tędy!

Na końcu wąskiego korytarza znajdowały się drzwi, które otwarły się pod naciskiem ręki i

ukazały ogród skąpany w blasku księżyca.

— Pamiętam — odezwał się Eblik — tędy wszedłem. Tutaj… — zanurkował w krzaki i

wkrótce wynurzył się ponownie, niosąc miecz i ciężki topór wojenny; topór wepchnął za pas.

— Co teraz?

— Przez mur — odparł Raynor i ruszył przodem. Niełatwo było wspiąć się na wysoki wał

obronny, ale obok rosło rozłożyste drzewo i czepiając się jego gałęzi, dwaj mężczyźni

pokonali wreszcie przeszkodę. Kiedy Raynor lekko zeskoczył na ziemię po drugiej stronie

muru, usłyszał nagły okrzyk. Rozejrzał się i zobaczył, że biegnie ku niemu gromada ludzi,

odzianych w zbroje połyskujące w świetle księżyca. Zaklął cicho.

Eblik już uciekał. Jego długie nogi pokonywały przestrzeń w zdumiewającym tempie.

Raynor pobiegł za nim, chociaż w pierwszym odruchu chciał zostać i przyjąć walkę. Ale

wobec przewagi ludzi Cyaxaresa takie postępowanie oznaczałoby samobójstwo.

Prześladowcy wywrzaskiwali pogróżki za dwójką uciekinierów. Zabłysły wydobyte

miecze. Raynor chwycił ramię towarzysza, wciągnął go w boczną alejkę i obaj przyspieszyli

biegu, gorączkowo szukając jakiegoś schronienia. To Eblik pięć minut później spostrzegł

świątynię. Przebiegając przez zalany krwią, pokryty trupami dziedziniec, wykrzyknął

pospiesznie jakieś słowo i po chwili obaj zbiegowie wpadli do wnętrza budynku.

Z wysokiego sklepienia zwieszała się złocista kula, błyszcząca słabo w półmroku. To był

święty dom Słońca, przybytek największego boga Amona. Eblik bywał tu wcześniej i znał

drogę. Poprowadził Raynora obok podartych gobelinów i poprzewracanych kadzielnic, a

potem zatrzymał się przed złocistą zasłoną i nasłuchiwał. Nie było słychać pogoni.

— Dobrze! — powiedział nubijski wojownik. — Mówiono mi, że stąd prowadzi sekretne

przejście, chociaż nie wiem, gdzie go szukać. Może znajdziemy je wspólnymi siłami.

Odsunął zasłonę i obaj weszli do sanktuarium boga. Raynor bezwiednie wyszeptał

przekleństwo i jego brązowe palce zacisnęły się na rękojeści miecza.

Znajdowali się w niewielkiej komnacie o ścianach, suficie i podłodze błękitnych jak letnie

niebo. Było tu pusto, tylko na środku stała samotna, wielka, złota kula.

Na lśniącej kuli spoczywał człowiek.

Samotna pochodnia na ścianie rzucała migoczące światło na skręcone, zakrwawione ciało,

na siwą brodę splamioną krwią. Mężczyzna leżał rozciągnięty na kuli, przybity żelaznymi

gwoździami, które przeszywały jego dłonie i stopy i tkwiły głęboko w złocie.

Obracał siwą głowę z boku na bok, patrząc niewidzącym wzrokiem i tocząc pianę z ust.

Zajęczał.

— Wody! Na miłość Amona, kroplę wody!

Usta Raynora zacisnęły się w wąską, białą kreskę. Z pomocą Eblika wyrwał żelazne

gwoździe. Umęczony kapłan jęczał i przygryzał okaleczone wargi, ale nie wydał krzyku.

Wkrótce zmasakrowane ciało spoczęło na błękitnej podłodze. Eblik mruknąwszy coś zniknął i

po chwili wrócił, niosąc kubek, który przysunął do ust umierającego człowieka.

Kapłan pił łapczywie.

— Książę Raynor! — szepnął. — Czy król jest bezpieczny?

Raynor pokrótce opowiedział, co się wydarzyło. Siwa głowa kapłana opadła.

— Podnieście mnie… szybko!

Raynor usłuchał. Kapłan przesunął rękami po złotej kuli i nagle pod dotknięciem jego

palców kula pękła na dwie połowy niczym rozcięty owoc. W środku ukazał się otwór. Strome

schody prowadziły w dół.

— Ołtarz jest otwarty? Nie widzę dobrze. Zabierzcie mnie na dół. Nie znajdą nas w tej

kryjówce.

Raynor zarzucił sobie ciało starca na plecy i bez wahania ruszył w dół po schodach z

Eblikiem depczącym mu po piętach. Ołtarz zamknął się za nimi z cichym zgrzytem —lśniąca

kula, która zatrzyma i zmyli pogoń. Znaleźli się w absolutnej ciemności. Książę poruszał się

ostrożnie, wypróbowywał każdy stopień, zanim przeniósł na niego ciężar ciała. Wreszcie

poczuł pod stopami podłogę.

Powoli pojawiło się słabe światło, niczym pierwsza zapowiedź poranku. Oświetliło pustą

kamienną piwnicę, zbudowaną z topornie ciosanych głazów, dziwnie kontrastującą ze

wspaniałym miastem na powierzchni. W jednej ścianie ziała czarna dziura. Na podłodze

spoczywała okrągła metalowa tarcza, wgłębiona pośrodku, a w zagłębieniu leżał odłamek

jakiegoś kamienia, przypominającego złotonośny marmur, wielkości połowy dłoni Raynora.

Na skorupie wyrzeźbiono symbole, których książę nie rozpoznał, poza jednym — był to

starożytny krzyż z pętlą, poświęcony bogu słońca.

Delikatnie położył kapłana na ziemi, ale mimo wszystko ranny jęknął z bólu. Okaleczone

ręce zatrzepotały w powietrzu.

— Amonie! Wielki Amonie… dajcie mi jeszcze wody!

Eblik usłuchał. Odzyskawszy częściowo siły, kapłan wyciągnął rękę i chwycił Raynora za

ramię.

— Jesteś silny. To dobrze! Siła będzie ci potrzebna w misji, którą musisz wypełnić.

— Misja?

Palce kapłana zacisnęły się mocniej.

— Tak. Amon cię tutaj sprowadził. Ty będziesz posłańcem zemsty. Nie ja. Moje chwile są

policzone. Uchodzi ze mnie siła..!

Milczał przez chwilę, po czym znowu przemówił:

— Chcę ci coś powiedzieć. Czy znasz legendę o założeniu Sardopolis? Dawno temu

pewien straszliwy bóg miał swój ołtarz w tym miejscu i służyli mu wszyscy mieszkańcy

lasu… dopóki nie przyszli ci, którzy służą Amonowi. Pokonali i uwięzili leśnego boga,

wygnali go do Doliny Ciszy i on tam nadal spoczywa, spętany silnym czarem i pieczęcią

Amona. Ale istnieje proroctwo, że pewnego dnia Amon zostanie obalony, a spętany bóg

rozerwie okowy i powróci do swoich włości, na ruiny Sardopolis. Dzień proroctwa nadszedł!

Kapłan wyciągnął rękę.

— Wszędzie ciemno. Ale pieczęć powinna tu być… nie ma jej?

— Kawałek marmuru? — zapytał Raynor.

— Tak… ten talizman. Weź go!

Głos kapłana zabrzmiał rozkazująco. Raynor wykonał polecenie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin