Kuttner Henry - Dolina płomienia.doc

(909 KB) Pobierz

HENRY KUTTNER

 

DOLINA PŁOMIENIA

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: „VALLEY OF THE FLAME”

PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KOŚCIUK

ROZDZIAŁ I

TWARZ DZIEWCZYNY

Gdzieś w głębi dżungli rozległ się ryk zwierzęcia. W szybę załomotała nadrzeczna

ćma, niemal

tak wielka jak żywiący się owocami nietoperz, a z niezmierzonej oddali napływało

prawie

niesłyszalne, odbierane raczej przez podświadomość niż zmysły Briana Rafta,

niskie pulsowanie

bębnów. Bębny na Jutahy, w wielkiej dolinie Amazonki nie były niczym niezwykłym,

te jednak nie

głosiły żadnej wiadomości.

Raft nie należał do ludzi obdarzonych bujną wyobraźnią. Takie rzeczy pozostawiał

Danowi

Craddockowi z jego walijskimi duchami i cieniami ludzi z ginących w pomroce

dziejów stuleci.

Tym niemniej Raft był lekarzem, a kiedy w dżungli zabrzmiały te bębny, tutaj w

niewielkim

szpitalu zajmującym kilka plastykowych baraków, przesyconych zapachem środków

antyseptycznych, zaszło coś dziwnego. Coś, czego nie był w stanie zignorować.

Kiedy krew chorych zaczyna krążyć w rytm odległego dudnienia, zwalniając bądź

przyśpieszając zgodnie z niosącym się przez dżunglę echem, lekarz ma powody do

niepokoju…

Wielka ćma miękko zderzyła się z szybą. Craddock pochylał się nad

sterylizatorem, a wokół

jego siwej głowy kłębiła się para, nadając mu wygląd odprawiającego tajemne

praktyki

czarnoksiężnika. Dudnienie nie ustawało. Raft czuł, jak jego własne serce

dostosowuje się do tego

rytmu.

Ponownie spojrzał na Craddocka, starając się nie pamiętać, co ten starszy

człowiek opowiadał

mu o swych dzikich walijskich przodkach i rzeczach, w które wierzyli. Czasami

przychodziło mu

na myśl, że Craddock wierzył w nie także, przynajmniej w niektóre z nich, a

zwłaszcza wtedy gdy

pił.

Podczas miesięcy wspólnej pracy poznał Craddocka całkiem nieźle, jednak zdawał

sobie

sprawę, że dotknął tylko jego powierzchni, że za towarzyską fasadą, jaką

przedstawiał sobą

Walijczyk, krył się zupełnie inny człowiek, pamiętający rzeczy, o których nigdy

nie mówił, znający

historie, których nigdy nie opowiadał.

Leżąca daleko w górze Jutahy eksperymentalna stacja ze swą aseptycznością,

plastykiem i

lśniącymi nowymi instrumentami, stanowiła zdumiewający kontrast w zderzeniu z

otaczającą

wszystko dżunglą. Ich zadaniem było znalezienie lekarstwa na nietypową odmianę

malarii.

W dziesięć lat po zakończeniu II Wojny Światowej nie odkryto niczego

skuteczniejszego jak

stara chinina i kuracja atarbinowa. Raft studiował obecnie zwyczaje dżungli

chcąc się upewnić czy

w ukrytej pośród czarów i diabelskich praktyk starej wiedzy Indian nie tkwi

odrobina prawdy.

Walczył z wirusami w Tybecie, Indochinach czy na Madagaskarze. Nauczył się

szanować

umiejętności tamtejszych szamanów. Niektóre spośród ich metod opierały się na

zupełnie

słusznych teoriach.

Teraz jednak pragnął by bębny zamilkły. Poirytowany odwrócił się od okna i

jeszcze raz rzucił

okiem na Craddocka nucącego pod nosem walijską balladę. Balladę opowiadającą

przy wtórze

dzikiej, piskliwej melodii o duchach i walce.

Od chwili gdy zaczęły rozbrzmiewać bębny Craddock wiele mówił o duchach i walce.

Powtarzał, że czuje niebezpieczeństwo. W dawnych czasach Walijczycy zawsze

potrafili zwietrzyć

kłopoty, a wtedy kwartami pili uisquebaugh i gotowi na wszystko wyruszali z

mieczami w

dłoniach. Raft był w stanie wyczuć jedynie przesycający malutki szpital zaduch

środków

dezynfekujących, a z wiatrem docierał do niego tylko odgłos bębnów.

— W dawnych czasach — powiedział nagle Craddock spoglądając znad sterylizatora —

w

powietrzu rozchodził się szept Tralee’a lub Cobha i wiedzieliśmy, że zza wody

nadciągają

łupieżcy Irlandczycy. Albo, że grozi nam coś z południa, i wtedy szykowaliśmy

się na przyjęcie

Kornwalczyków. Ale wiedzieliśmy. Zawsze wiedzieliśmy.

— Bzdury! — zaoponował Raft.

— Okay. Ale coś takiego już kiedyś czułem — Craddock głośno wciągnął powietrze,

a jego

pomarszczona, brązowa twarz przybrała dziwny wyraz strachu i niedowierzania. Na

powrót

zniknął w chmurze pary, zaś Raft jeszcze przez jakiś czas przypatrywał się mu z

mieszaniną

zdumienia i ciekawości.

Craddocka otaczała atmosfera tajemniczości. Był biologiem i to niezłym, a jednak

przez ponad

trzydzieści lat włóczył się po krainie Jutahy, nigdy nie zapuszczając się dalej

niż do Manaos,

prowadząc niepewny żywot leśnego internisty.

Raft włączył go do ekspedycji pod wpływem nagłego impulsu, licząc na jego

znajomość

okolicy i tubylców. Nie obiecywał sobie zbyt wiele po pracy Walijczyka w

laboratorium, gdyż na

skutek jakiegoś wypadku ręce Craddocka uległy poważnym zniekształceniom.

Spotkało go jednak

przyjemne rozczarowanie.

Raft obserwował jak okaleczone dłonie radzą sobie ze strzykawkami, wykręcają

tłoczki z

korpusu, wprawnie wyjmują igły. Craddock miał trzy palce u jednej dłoni, druga

zaś pokryta była

usianą plamami skórą o dziwnej strukturze i przypominała łapę jakiegoś

zwierzęcia. Nigdy nie

wspominał, co mu się przydarzyło. Obrażenia nie przypominały w każdym bądź razie

blizn po

poparzeniu kwasem czy zębach zwierząt. Pomimo tak poważnego kalectwa pozostał

zdumiewająco

sprawny, nawet wówczas, gdy miał zdrowo w czubie.

Teraz też był zalany i Raft pomyślał sobie, że ten człowiek musi celowo

dostosowywać swoje

ruchy do rytmu bębnów. Może zresztą tak nie było. Przecież sam Raft musiał

specjalnie

przystawać, aby wyłamać swoje kroki spod przemożnego tempa. Nasunęła mu się

refleksja, że

kilku chorych z jego oddziału pozostało przy życiu tylko dlatego, że głos bębnów

nie pozwalał

zaprzestać pracy ich sercom.

— Czy oglądałeś wykresy jakiś tydzień temu? — odezwał się Craddock z

denerwującym

spokojem kogoś potrafiącego czytać cudze myśli, a w każdym bądź razie

sprawiającego takie

wrażenie.

Raft przeciągnął nerwowo palcem po wychudzonej szczęce.

— To moja praca — warknął. Craddock westchnął.

— Nie żyjesz w Brazylii tak długo jak ja, Brian. Tutaj liczą się rzeczy, których

ty nie

dostrzegasz. Tydzień temu zaraza zabijała Indian bardzo szybko. A w ciągu

ostatnich siedmiu dni

ich żywotność wyraźnie się poprawiła.

— Przecież to nie ma sensu — odparł Raft. — Mamy tu do czynienia z przypadkową

zbieżnością — widocznie taki jest cykl. Nie widzę żadnych innych przyczyn. Bębny

nie mają z tym

nic wspólnego.

— Czy ja coś mówiłem o bębnach?

Raft popatrzył zaskoczony. Craddock ułożył strzykawki w sterylizatorze i zamknął

wieko. — Te

bębny nie mówią. To nie Western Union. Jest tylko rytm. A on coś oznacza.

— Co?

Walijczyk się zawahał. Jego twarz niknęła w cieniu, a włosy połyskiwały w

padającym z góry

świetle, tworząc puszyste halo. — Myślę, że być może mamy w lesie gościa. Tak mi

się zdaje.

Słyszałeś kiedyś o Curupuri?

Twarz Rafta wyglądała jak maska.

— Curupuri? A co to takiego?

— Imię. Krajowcy rozmawiali o Curupuri. Ale ty chyba tego nie słyszałeś.

— Wygląda na to, że tracę wiele z tego, co dzieje się dokoła — powiedział Raft z

ponurą

ironią. — Od miesięcy nie widziałem ducha.

— Może zobaczysz — Craddock popatrzył w stronę okna. — Trzydzieści lat. To długi

okres

czasu. Ja… Ja… słyszałem o Curupuri wcześniej. Nawet…

Przerwał, a Raft głęboko wciągnął powietrze. On także słyszał, ale nie chciał

się do tego

przyznać. Zabobony, z psychologicznego punktu widzenia, są zazwyczaj w dżungli

niebezpieczne.

Wiedział, że wiara w Curupuri jest pośród Indian szeroko rozpowszechniona.

Zetknął się z nią

przed dziesięciu laty, kiedy był młodszy i wrażliwszy. A jednak, pomyślał, tylko

taki bóg pasuje do

dorzecza Amazonki.

Curupuri utożsamiał Nieznane. Był ślepą, żarłoczną, straszliwą siłą życia, w

której Indianie

upatrywali ducha dżungli. Dziki, prymitywny Pan kryjący się w mroku. Ale o ileż

mniej konkretny

niż ów antyczny bożek.

Curupuri wędrował wzdłuż Amazonki, ogromny i pierwotny, a zarazem tak namacalny

jak samo

życie. Tutaj w dżungli już po chwili człowiek uświadamia sobie, że bóg życia

może być o wiele

bardziej okropny niż bóg śmierci. W Amazonii jest zbyt wiele życia. Zbyt

rozległa, by ludzki umysł

zdołał ją ogarnąć, potężna, zielona żywa istota rozprzestrzeniała się po

kontynencie, ślepa,

pozbawiona zmysłów, przepełniona drapieżną żądzą życia.

Tak, Raft potrafił zrozumieć dlaczego Indianie personifikowali Curupuri.

Dostrzegał go niemal

na równi z nimi — potworną, bezkształtną istotę, ni to zwierzę ni człowieka,

sunącą poprzez

dyszącą dżunglę.

— Do diabła z tym — powiedział Raft i głęboko zaciągnął się papierosem. Jednym z

ostatnich,

jakie mu zostały. Podszedł do Craddocka i wyjrzał przez okno, z przyjemnością

napełniając płuca

dymem, delektując się smakiem tej namiastki cywilizacji.

Na to właśnie skazani byli od roku — na namiastkę cywilizacji, co zresztą nie

było najgorsze.

Na Madagaskarze było znacznie gorzej, ale i tak kontrast pomiędzy lśniącą,

nowoczesną

architekturą przeglądającego się w wodach Hudsonu Instytutu Patologii Mallarda,

gdzie pracowali

na co dzień, a tym skupiskiem plastykowych baraków zamieszkałych przez kilku

ludzi z Instytutu i

pomagających im krajowców, był bardziej niż wyraźny.

Było tu trzech białych — Raft, Craddock i Bill Merriday. Merriday był niezbyt

błyskotliwym,

ale dobrym patologiem dlatego współpraca całej trójki układała się całkiem

nieźle.

Ich praca była już niemal skończona i Raft wyobrażał sobie, jak niebawem znowu

znajdzie się

w Nowym Jorku i powietrzną taksówką przemykać będzie od jednego nocnego,, klubu

do drugiego,

aby w jak najkrótszym czasie nasycić swój podniecający głód cywilizacji. A gdy

to już nastąpi,”

pojawi się znajoma Tęsknota i jeszcze raz wyruszy na Tasmanię lub Cejlon, albo

gdziekolwiek.

Zawsze są jakieś nowe zadania, za które trzeba się zabrać.

Gdzieś w ciemnościach ciągle pomrukiwały bębny. Raft pozostawił Craddocka w

oświetlonym

laboratorium i wyszedł na zewnątrz, nad rzekę, starając się nie słyszeć

odległego pulsującego

dźwięku…

Księżyc w pełni wzeszedł nad Atlantykiem rozjaśniając wielkie Rio, płynąc ponad

Amazonką

w głąb kontynentu — okazały żółty dysk na wygwieżdżonym tle. Nad Jutahy jednak

królowała

dżungla, wznosząc się w górę czarnymi ścianami, a w niej roiło się tyle

przeróżnych form życia, że

nawet uczonemu wydawało się to nieprawdopodobne. To właśnie tutaj znajdowało się

płodne

łono świata.

W ciepłych krajach natura zawsze rozwijała bogactwo gatunków, w Amazonii jednak

ten

rozrost przybrał obłędne wręcz rozmiary. Bogata, aluwialna gleba tych okolic,

naniesiona przez

rzeki w ciągu stuleci, dosłownie żyła. Człowiek ma wrażenie, że grunt pod jego

stopami porusza

się i drży od przepełniającego go życia. W tej nienormalnej bujności tkwiło coś

niezdrowego, tak

jak niezdrowe były płomienie brazylijskich orchidei wykwitające ze zgnilizny i

połyskujące w

ponurym zielonym mroku niczym ciała martwych goblinów…

Raft wrócił myślami do Craddocka. Ciekawe! Ta mieszanina niedowierzania i

strachu, którą

zdawał się wyczuwać u Walijczyka, była zastanawiająca. Poza tym było coś

jeszcze. Zmarszczył

brwi usiłując przeanalizować niejasne wrażenie i w końcu z zadowoleniem pokiwał

głową. Bębny

budziły w Craddocku odrazę, ale równocześnie czuł do nich dziwny pociąg. No cóż,

Craddock żył

w tym lesie od wielu lat. Pod wieloma względami stał się prawie Indianinem.

Jakiś ruch na rozsrebrzonej światłem Księżyca powierzchni rzeki wyrwał Rafta z

zadumy. Po

chwili dostrzegł kontury małej łodzi i siedzących w niej dwóch ludzi. Przybysze

kierowali się do

brzegu, na którym stał oświetlony szpital.

— Luiz — krzyknął ostro Raft. — Manoel! Depressa! Mamy gości.

Od strony wody nadleciał słaby okrzyk. Ujrzał dwa ciemne kształty osuwające się

na ziemię,

jakby przybicie do brzegu wyczerpało ich wszystkie siły. Zaraz potem zaczął się

ruch. Nadbiegli

chłopcy z krzykiem i latarkami, każdy zdolny do chodzenia chory pchał się do

drzwi i okien by

popatrzeć co się dzieje. Raft pomógł wyciągnąć łódź na brzeg i dopilnował aby

dwójka niemal

nieprzytomnych mężczyzn znalazła się w szpitalu.

Jeden z nich ubrany w pilotkę i lotniczy kombinezon, nie był w stanie powiedzieć

nawet słowa.

Drugi, szczupły brodacz, wyglądający sympatycznie pomimo okoliczności, słaniając

się na nogach,

zmierzał do drzwi o własnych siłach.

— Senhor, senhor — mamrotał miękko.

Craddock wyszedł, aby im pomóc. Zamarł jednak na progu, choć tłoczące się dokoła

ciała

musiały przesłaniać mu przybyłych. Raft spostrzegł, że na twarzy Walijczyka

pojawił się wyraz

absolutnej paniki. Zaraz potem Craddock zawrócił na pięcie i znikł w głębi

laboratorium, skąd

wkrótce doleciał nerwowy brzęk butelki.

Na zasadzie kontrastu flegmatyczny, zdecydowany Bill Merriday był uspokajająco

normalny.

Kiedy jednak pochylił się nad lotnikiem i zaczął ściągać zeń koszulę,

znieruchomiał zaskoczony.

— A niech mnie — powiedział. — Znam tego faceta, Brian. Thomas… poczekaj,

poczekaj.

Zaraz sobie przypomnę. Da… jakoś tam… Da Fonseca — właśnie tak! Opowiadałem ci o

ekspedycji kartograficznej, która przyleciała tu kilka miesięcy temu, podczas

twego pobytu w

dżungli. Da Fonseca prowadził samolot.

— Pewnie mieli jakąś awarię — odparł Raft. — A ten drugi?

Merriday spojrzał przez ramię.

— Nigdy go nie widziałem.

Termometr pokazał temperaturę 68°F…, znacznie niższą od normalnej.

— Szok i wyczerpanie — zaopiniował Raft. — Na wszelki wypadek zrobimy dokładne

badania. Popatrz na jego oczy. — Odciągnął powieki. Źrenice miały rozmiary łebka

od szpilki.

— Obejrzę tego drugiego człowieka — powiedział Merriday prostując plecy.

Raft ponuro popatrzył na da Fonsecę. Odczuwał lekki niepokój, choć nie potrafił

określić jego

przyczyny. Miał wrażenie, że wraz z tą dwójką ludzi w sali znalazło się coś

jeszcze, coś

niedostrzegalnego, ale dającego się wyczuć.

Ze zmarszczonym czołem patrzył jak Luiz pobiera próbkę krwi z palca pacjenta. W

padającym z

sufitu niepewnym, żółtym świetle na piersi Fonsecy zamigotał nagle jasny blask.

Jego źródłem był

jakiś przedmiot umieszczony na łańcuszku zwisającym z szyi lotnika. W pierwszej

chwili.

Raft sądził, że jest to medalik, przyjrzawszy się dokładniej stwierdził jednak,

iż refleks

dobywał się z małego lusterka, nie większego od półdolarówki. Zaintrygowany

podniósł je do

oczu.

Gałka powierzchniowa była wypukła, soczewkowata. Zwierciadło wykonano z

cienkiego,

połyskującego niebieskawo materiału, bardziej przypominającego plastik niż

szkło. W jego głębi

Raft uchwycił mętny, bezkształtny ruch cienia.

Przeżył niewielki szok. W lusterku nie ujrzał odbicia własnej twarzy, choć

trzymał je na wprost

swoich oczu. Zamiast tego dostrzegł niespokojny ruch, choć w pokoju nic takiego

nie miało

miejsca. Przyszły mu na myśl burzowe chmury sunące jako forpoczty frontu

atmosferycznego.

Ogarnęło go dziwne, niewytłumaczalne wrażenie czegoś znajomego, jakieś uczucie,

pierwotny,

zapisany w pamięci wzór.

Thomas da Fonseca. Pochwycił strzęp nieprawdopodobnego odczucia — przez krótki

moment

zdawało mu się, że patrzy prosto w jego oczy. Nagle uświadomił sobie obecność

osobowości

tamtego człowieka i to obecność tak silną, jakby pozostawali w bezpośrednim

kontakcie.

Tymczasem wszystko, co Raft dostrzegł w lusterku, to kłębiące się zawirowania.

Wkrótce

jednak rozszalała zasłona chmur rozdarła się i podzieliła na mniejsze fragmenty.

Ze ściskanego w

dłoni małego zwierciadła wydobyła się wibracja, która wzdłuż nerwów ramienia

przeniosła się aż

do mózgu. Popatrzył w dół.

Teraz, gdy chmury się rozpierzchły, mógł się przekonać, że to co brał za

zwierciadło, w istocie

było portretem. Portretem? Jeśli tak, to żywym, gdyż widoczna na nim twarz

poruszyła się…

Chyba jednak zwierciadło, ale nie — przecież przyglądająca mu się z niewielkiego

owalu

twarz nie należała do niego.

Była to twarz dziewczyny widoczna na niezwykłym, ociekającym przepychem tle,

które jednak

zaraz zniknęło, gdyż dziewczyna pochyliła się do przodu, jakby chciała

przedostać się na drugą

stronę lustra i wypełniła sobą cały obraz. To nie mógł być malowany portret.

Osoba z tamtej strony

poruszała się, a co więcej, widziała Rafta. Gwałtownie zaczerpnął tchu.

Jeszcze nigdy nie widział takiej twarzy. Nie miał czasu, aby jej się dokładniej

przyjrzeć, gdyż

całe to niewiarygodne zjawisko zniknęło niemal w tej samej chwili, w której się

zaczęło. A jednak

rozpoznałby ją spośród tysiąca innych twarzy, gdyby tylko dane im było jeszcze

się kiedyś spotkać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin