Czasami trzeba wiedzieć, kiedy się zamknąć roz.2.docx

(24 KB) Pobierz

Rozdział 2

 

 

~*~

 

Draco skoncentrował się na uprzątnięciu resztek łodyg mniszka lekarskiego. Nienawidził eliksirów, które go zawierały z bardzo prostego powodu — beznadziejnie się później sprzątało. Klejąca, biała substancja sączyła się z łodyg i zawsze jakimś cudem wszystko było nią zapaćkane. Co więcej, wydzielina ta nie była zbyt podatna na zaklęcia znikające, więc koniec końców Draco musiał szorować blat stołu niczym skrzat domowy.

W czasie pracy trzymał nisko pochyloną głowę, starając się unikać kontaktu wzrokowego i nie zwracać na siebie uwagi w nadziei, że może chociaż tym razem uda mu się wyjść z klasy bez żadnych problemów.

Właśnie zrezygnował z zaklęć i transmutował swoje pióro w szczotkę, kiedy tuż przed nim zawirowały niebieskie szaty, a materiał omiótł brzeg jego stołu.

Czyli nie miał dziś szczęścia.

— Panie Malfoy.

Draco podniósł wzrok na nową nauczycielkę eliksirów, profesor Montgomery i z trudem utrzymał neutralny wyraz twarzy.

— Tak, pani profesor?

— Byłby pan tak miły i został chwilę po lekcji, żeby pomóc mi posprzątać salę?

— Oczywiście.

Usłyszał chichot za swoimi plecami. Odwrócił się i zobaczył Zachariasza Smitha oraz kilka dziewczyn szepczących między sobą i uśmiechających się złośliwie. Smith zauważył jego spojrzenie i uniósł wyzywająco brew.

Cholerni Puchoni.

Draco zmarszczył brwi i przeszedł do przodu, żeby zająć się bulgoczącym kociołkiem oraz syczącymi i skwierczącymi substancjami — i oczywiście mniszkiem — rozmazanymi po całym blacie.

Przygotowywali dziś skomplikowany eliksir z wieloma wybuchowymi składnikami, więc sprzątanie zajmie trochę czasu, tym bardziej, że reszta klasy już wyszła, a dziewczyna Smitha po drodze z premedytacją przewróciła kilka rzeczy, upewniając się, że Draco nie zdąży na następną lekcję.

Reszta dnia potoczyła się przewidywalnie. Przez sprzątanie po eliksirach spóźnił się na numerologię. Profesor Vector, która uczyła tego przedmiotu, miała surową i dobrze znaną politykę w kwestii spóźniania się i zgodnie z nią odebrała Slytherinowi dwa punkty, a także wlepiła mu szlaban. To był jego czwarty szlaban w tym semestrze, czyli w ciągu trzech tygodni. Draco zaczynał się przyzwyczajać do tej rutyny — wstać, iść na lekcje, zostać potraktowanym jak gówno, odrobić szlaban.

Tym razem jednak było pewne odstępstwo od normy. W przeciwieństwie do swoich poprzednich szlabanów, Draco nie miał porządkować starych podręczników czy przepisywać formułek. Najwyraźniej profesor Vector miała jakieś spotkanie i nie mogła go pilnować, dlatego miał odrobić swój szlaban z Hagridem. I, mimo że było to coś innego, i tak było typowe. Zupełnie typowe, odkąd wrócił do Hogwartu i wszystko zaczęło się walić.

Co gorsza, jego kojąco-otępiająca mgła zaczynała go zawodzić. Coraz częściej i częściej złość, żal i czyste, pieprzone cierpienie zdawały się z niej wydostawać. To było po prostu zbyt dużo i w dni takie jak ten, ciężko mu było pamiętać, czemu w ogóle zdecydował się wrócić.

O ósmej wieczorem szedł przez błonia do nowo odbudowanej chatki gajowego, przypominając sobie o swoim postanowieniu dotyczącym odzywania się tylko wtedy, kiedy stanie się to absolutnie konieczne. Nie żeby było to szczególnie trudne. Prędzej mógłby porozmawiać z gumochłonem niż z Hagridem. Mimo to żołądek podjeżdżał mu do gardła i czuł słowa gromadzące się na końcu języka, gorzkie i ostre, czekające tylko by je wypluć, cisnąć jak nóż w wybrany cel. Zacisnął więc mocno zęby, kiedy jego oczom ukazał się mały budynek.

Hagrid czekał na niego, tworząc wielką ciemną plamę na tle światła z chatki. Dopiero kiedy podszedł bliżej zauważył, że gajowy nie był sam, obok niego stali Potter i Smith.

Draco był nieco zaskoczony ich obecnością, ale wtedy przypomniał sobie, że słyszał coś o bójce w holu tuż po obiedzie. I rzeczywiście, Smith wydawał się mieć kiepsko wyleczone podbite oko. Potter natomiast, który uporczywie nie patrzył na Smitha, wyglądał normalnie, ale on nie tylko zwykle częściej trafiał w przeciwnika niż obrywał, ale miał też Granger, która potrafiła skutecznie rzucać zaklęcia uzdrawiające.

Smith zauważył spojrzenie Draco i na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. Potter się nie uśmiechał, w dalszym ciągu wpatrując się w przestrzeń i robiąc wrażenie poirytowanego. Bardzo poirytowanego. Jego wyraz twarzy nieco złagodniał, gdy odwrócił się i zobaczył Draco. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale jego słowa zostały zagłuszone przez Hagrida, który również dostrzegł Draco i zagrzmiał:

Malfoy, jesteś. W porząsiu, w takim razie zaczynamy. Chodźcie za mną.

Smith coś powiedział, ale Draco tego nie dosłyszał. Potter za to spojrzał na Puchona ostro, zanim ruszył śladami Hagrida. Smith przewrócił oczami do pleców Gryfona i podążył za nim. Draco został z tyłu, utrzymując kilkumetrowy odstęp, gdy Hagrid poprowadził ich przez błonia w stronę ogrodzenia znajdującego się na skraju Zakazanego Lasu. Niesiony nocnym wiatrem ciepły, silny zapach obornika uderzył w nich, narastając nieprzyjemnie z każdym kolejnym krokiem.

Zatrzymali się tuż przed ogrodzeniem. Hagrid machnął ręką w stronę najdalszego kąta, w którym leżała wielka sterta czegoś, co wyglądało jak błoto, ale pachniało bardziej jak wnętrze obory.

— Musicie, chłopaki, trochę obrobić to poletko. Profesor Sprout chce se wyhodować kilka zimnastrów, które muszą być posadzone zanim, cholibka, zaczną się mrozy. A żeby to zrobić, musimy przygotować kwiatuszkom świeżutkom ziemię, nie?

Eee, Hagridzie — zaczął Potter stłumionym głosem, bo usta i nos zakrywał sobie rękawem. Stojący obok Smith robił to samo, krztusząc się lekko. — Nie chciałbym tego mówić, ale to raczej nie pachnie jak ziemia.

— No jasne, że to ziemia. Tylko dorzuciłem do niej ociupinkę gnoju. Trza było dodać roślinkom trochę dobrych substancji odżywczych do gleby, nie?

Draco potarł nos, próbując nie wdychać powietrza.

— Więc nasz szlaban polega na przerzucaniu gówna. Cudownie.

— A co? — warknął Smith, patrząc ze złością na Draco znad swojego rękawa. — Jesteś na to za dobry?

Draco rzucił Smithowi gniewne spojrzenie, ale nie połknął przynęty. Wiedział, co by się dalej działo. Smith zachowywałby się jak chamski dupek, ale to Draco dostałby dodatkowy szlaban. Był jednak zaskoczony, że Potter przeniósł wzrok na Puchona, z wyraźnym ostrzeżeniem wypisanym na twarzy.

Nie żeby cokolwiek z tego dotarło do Smitha, który opuścił rękę na tyle, by uśmiechnąć się drwiąco do Draco i powiedział:

— Czemu nie poskarżysz się tatusiowi, jeśli coś ci się nie podoba? Czy nie tak zwykle załatwiasz wszystkie sprawy, które nie toczą się po twojej myśli? Och, czekaj, tym razem to nie zadziała, co? Bo twój ojciec siedzi w Azkabanie.

Draco zwinął dłonie w pięści, trzymając je mocno przyciśnięte do boków. Z całych sił zacisnął zęby, żeby nic nie powiedzieć, a krew pulsowała mu w uszach tak głośno, że prawie nie usłyszał cichego, ale groźnego „Przestań, Zach”.

Smith wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze — i wtedy Draco musiałby przewrócić go na ziemię i wepchnąć mu do gardła garść „ziemi” — ale Hagrid spojrzał na nich, marszcząc brwi, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z nieprzewidywalności sytuacji i klepnął Smitha w ramię, prawie przewracając go na ziemię.

— Chodźcie, chłopaki — rzucił. — Cholibka, czeka was długa noc, o taa. Nie będzie letko, więc lepiej się jakoś dogadajcie.

Żaden z nich nie odezwał się, kiedy Hagrid prowadził ich na granicę pola, pokazując dokładnie, co mają robić. Nic z tego nie było specjalnie trudne. Mieli ładować gnój do taczek, przewozić go na pole i wyładowywać. I tak w kółko. Do znudzenia. To był chyba najgorszy szlaban w historii szlabanów. Cóż, pomijając ostatni szlaban Draco z Hagridem, kiedy jako pierwszoroczny, znalazł się w sytuacji zagrażającej życiu…

Hagrid dał im taczki i łopaty, po czym oświadczył, że musi zająć się zwierzętami i poszedł sobie. Przez dłuższą chwilę przyglądali się jak odchodzi, a potem Potter westchnął, podniósł łopatę i skierował się w stronę sterty. Draco i Smith poszli w jego ślady.

Na początku żaden z nich się nie odzywał, pchali tylko swoje taczki po ziemi. Koło w taczce Draco skrzypiało przeraźliwie i pewnie doprowadzi go do szaleństwa, zanim ta noc się skończy. Taczka Pottera się chwiała, co jakiś czas nagle przechylając się na bok. Natomiast Smith, oczywiście, nie miał żadnych problemów.

Kiedy zaczęli nabierać łopatami ziemię wymieszaną z obornikiem, Potter spojrzał na niego i kiwnął mu przyjaźnie głową.

— Więc, jak to się stało, że się tutaj znalazłeś, Malfoy?

— Spóźniłem się na numerologię — odparł Draco. Skrzywił się, czując ciężar łopaty, przez który jego lewe ramię zaczęło drżeć. Starał się trzymać je bliżej ciała, co prawdopodobnie wyglądało dziwacznie, ale zawsze było to lepsze od poniżenia, którym z pewnością poskutkowałoby upuszczenie szpadla.

Smith parsknął.

— Spóźniłeś się na lekcje Vector? Może powinieneś trochę przemyśleć swoją strategię, co? Proponowałbym spędzać mniej czasu podlizując się Mongomery i trochę więcej na ćwiczeniu punktualności.

Draco zamarł.

— Słucham?

Smith oparł się na łopacie i uśmiechnął złośliwie.

— Och, nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Wszyscy cię dzisiaj widzieliśmy. — Zaczął naśladować kokieteryjny falset: — Oczywiście, że pomogę pani sprzątać dzisiaj klasę, pani profesor. — Zatrzepotał rzęsami i wybuchnął śmiechem. — Robisz to praktycznie każdego dnia, odkąd zaczął się rok szkolny. Po prostu nie możesz się powstrzymać, co? Przez tyle lat podlizywałeś się Snape’owi, że nie jesteś w stanie przestać.

Kątem oka Draco zauważył, że Potter rzuca swoją łopatę i robi krok w ich stronę, jednak zignorował to, skupiając się na Puchonie.

— Przepraszam, upuszczano cię często na głowę w dzieciństwie, czy naprawdę jesteś taki głupi? Nie zgłaszam się na ochotnika, żeby zostać po lekcji. Każe mi to zrobić, bo wie, że mam potem numerologię i wie też, że profesor Vector wlepia szlabany za spóźnienia. Robi to specjalnie.

Smith zaśmiał się szyderczo.

— Ona jest profesorem, Malfoy. Gdyby chciała ci dać szlaban, sama by to zrobiła.

— Tak, ale cóż, wtedy ominęłaby ją cała zabawa z uprzykrzaniem mi życia.

— Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz?

— Wiesz ile miałem szlabanów odkąd zaczęła się szkoła? Cztery. Cztery szlabany w trzy tygodnie! A zgadnij ile punktów straciłem. No dalej. Nie? Pozwól, że cię oświecę. Trzydzieści dwa.

— Pewnie na to zasłużyłeś — stwierdził Smith.

Draco przewrócił oczami.

— Ta, wmawiaj to sobie dalej.

Smith przysunął się bliżej, promieniując wrogością.

— A co, spodziewasz się, że będzie mi ciebie szkoda? Jesteś pieprzonym Śmierciożercą, Malfoy. Torturowałeś ludzi. Rzeczy, które robiłeś, niszczyły ludziom życie.

Draco zaschło w gardle i przełknął ślinę raz, drugi, próbując zdławić narastającą złość, ale nie był w stanie jej odepchnąć, nie był w stanie powstrzymać się przed wybuchem.

— Boże, wiedziałem, że tak będzie. Kurwa, wiedziałem! Całe to pieprzenie o odbudowie i patrzeniu w przyszłość, w której nie będzie miejsca na kontynuację starych podziałów. Wiedziałem, że dla ciebie i takich jak ty zawsze będę największą kanalią na świecie, workiem śmierciożerczego gówna.

— No cóż, skoro tak dobrze to wiedziałeś, to czemu wróciłeś?

Draco rzucił okiem na Pottera zanim zdążył się powstrzymać. Natychmiast odwrócił wzrok, ale Potter na niego patrzył i zauważył to, a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Draco czuł palący wstyd. Gorąco uderzyło w jego policzki i wiedział, że się czerwieni. Miał tylko nadzieję, że zapadający zmierzch wystarczy, żeby to ukryć.

— No? — Smith domagał się odpowiedzi, najwyraźniej nie zauważywszy spojrzenia Draco. — Co tak naprawdę tutaj robisz, Malfoy?

Draco wybrał bezpieczną ciszę, nie ufając sobie na tyle, żeby się odezwać, bez pogrążania się jeszcze bardziej. Czuł pod skórą palący i swędzący niepokój, który sprawiał, że chciał przejść do ataku za pomocą słów i pięści. Ale to by nic nie dało. Pogorszyłoby tylko wszystko i – kurwa! - Potter nadal na niego patrzył.

Kiedy stało się jasne, że Draco nie odpowie, na twarzy Smitha pojawiło się złośliwy i żądny okrucieństwa wyraz. Pochylił się w stronę Draco. Ślizgon zobaczył, jak jego usta się rozchylają, usłyszał wdech gdy Smith, bez wątpienia, szykował się do powiedzenia jakiejś napastliwej, ostrej obelgi.

Jednak nigdy mu się to nie udało. Zamiast tego nagle pomiędzy nimi pojawił się Potter, z oczami utkwionymi w Puchonie.

— Odpuść, Zach — powiedział z cichym rozkazem w głosie.

Smith uśmiechnął się szyderczo.

— No tak, oczywiście, że będziesz bronił tego dupka. Pewnie… — urwał, widząc ciemniejącą twarz Pottera i cofnął się.

Z bezpiecznej odległości wykrzywił się do Pottera, rzucił ostatnie spojrzenie Draco i podniósł swoją łopatę, przenosząc się w odległy róg pola. Potter patrzył za nim z nachmurzoną miną, a Draco wykorzystał ten moment i zmył się do swojego rogu. Więcej nie mógłby znieść jednej nocy. Cholera, już zniósł więcej, niż mógłby znieść przez całe życie.

 

~*~

 

Draco myślał, że na eliksirach nie może być już gorzej, ale najwidoczniej się mylił. Minęły dwa dni od piekielnego szlabanu, a on w dalszym ciągu czuł się paskudnie. Ramiona, barki i plecy nadal go bolały po całonocnym machaniu łopatą, ręce miał obtarte, bo nie pomyślał, żeby założyć na szlaban rękawiczki — no, bo niby czemu? — a zaklęcie ochraniające nie wystarczyło, żeby zapobiec powstawaniu pęcherzy na dłoniach.

Posmarował je maścią, ale skórę nadal miał napiętą i wrażliwą. Najgorsze jednak było to, że drżenie jego ręki stało się wyraźniejsze i kiedy wyciągał ją, lewa dłoń trzęsła się zauważalnie. Trzeba było się co prawda dokładnie przyjrzeć, żeby to dostrzec, ale bez wątpienia było to widoczne.

Przygotowywanie delikatnego eliksiru z trzęsącymi się i piekącymi dłońmi było praktycznie niemożliwe. Już dwa razy spartaczył swoją miksturę pomieszania i był na dobrej drodze, żeby zrobić to po raz trzeci — po prostu nie był w stanie odpowiednio zmielić swojej warzuchy lekarskiej, bez rozcierania jej na miazgę.

Profesor Montgomery zatrzymała się przy jego kociołku już kilka razy, komentując jego kiepską technikę. I oczywiście nie pomagało mu to, że praktycznie czuł jak Potter wypala mu wzrokiem dziurę w czaszce.

Draco go unikał. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Potter prawdopodobnie też. Cholera, każdy kto miał oczy pewnie to wiedział. „Ósmy rok” był nieliczny i większość zajęć mieli razem. Każdy, kto ich obserwował, mógł z łatwością zauważyć, jak Potter próbuje złapać jego spojrzenie i to, jak zdeterminowany Draco mu na to nie pozwala. Nawet już nie zawracał sobie głowy subtelnością, ponieważ Potter miał dużo większe szanse by osiągnąć swój cel, a Draco po prostu nie był gotowy, żeby się z nim zmierzyć. Kiedy zamykał oczy, nadal widział zszokowaną minę Pottera, szeroko otwarte oczy, rozchylone ze zdumienia usta…

— Zostało jeszcze tylko kilka minut. — Głos profesor Montgomery wyrwał Draco z zamyślenia. — Proszę przelać swoje eliksiry do fiolek i zostawić na moim biurku, kiedy będziecie wychodzić.

Draco spojrzał na swój popsuty eliksir i rzucił Evanesco. Nie było sensu oddawać go do oceny w takim stanie, szczególnie profesor Montgomery, która najwyraźniej go obserwowała i kiedy tylko ostatnia kropla eliksiru zniknęła z kociołka, podeszła do jego ławki i uniosła brwi z dezaprobatą.

— Nie oddaje pan swojego eliksiru, panie Malfoy?

— Nie spełniał wymagań, pani profesor.

— Rozumiem. Cóż, skoro nie musi się już pan przejmować przygotowywaniem swojej fiolki, pewnie nie będzie pan miał nic przeciwko posprzątaniu mojego stołu, kiedy skończy pan ze swoim?

Draco zacisnął zęby.

— Oczywiście, pani profesor.

Montgomery przeszła na przód klasy i przysiadła na brzegu swojego biurka, zbierając fiolki od wchodzących uczniów. Draco wziął kilka głęboki oddechów, sprzątając swoją warzuchę lekarską i próbując się uspokoić. Nie chciał dać jej satysfakcji, gdyby zauważyła, że mu dopiekła.

Kiedy jego stanowisko było sprzątnięte, a on poczuł, że opanował chęć rzucenia w nią klątwą, zabrał się za jej stół. Ale zanim zdążył zakręcić pierwszą butelkę (naprawdę, co za profesor zostawia w klasie otwarte butelki ze składnikami?) Potter pojawił się obok niego, machnięciem różdżki usuwając resztki roślin porozrzucanych na blacie.

Draco poczuł jak napina się każdy mięsień jego ciała.

— Co ty robisz?

Potter spojrzał na niego z ukosa i uśmiechnął się sardonicznie.

— A na co to wygląda? Pomagam ci posprzątać.

— Dobra. Ale dlaczego to robisz?

Potter przewrócił oczami, ale zanim zdążył odpowiedzieć podeszła do nich profesor Montgomery

— Panie Potter — zaczęła ze sztuczną radością. — Chciałby pan ze mną porozmawiać?

— Nie, pani profesor. Pomyślałem tylko, że zostanę i pomogę Malfoyowi. — Posłał jej przyjazny uśmiech, który jednak nie sięgał jego oczu.

Profesor Montgomery uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

— Nie ma takiej potrzeby, jestem pewna, że pan Malfoy sam poradzi sobie doskonale.

Potter wzruszył ramionami.

— Nie przeszkadza mi to. Poza tym mówią, im więcej rąk tym lżejsza praca czy coś takiego.

Mimo że Draco był zirytowany wtrąceniem się Pottera, nie mógł się powstrzymać od śledzenia tej wymiany zdań z ogromnym zainteresowaniem. Pod wieloma względami Potter był teraz najpotężniejszą osobą w czarodziejskim świecie, a profesor Montgomery bardzo to imponowało. Więc, jeśli stanie oko w oko z Wybawcą, będzie próbowała dominować czy się przypochlebiać?

Większość uczniów już wyszła, ale kilku jeszcze się ociągało, obserwując to, co działo się na przedzie klasy. Profesor spojrzała na nich ostro, co spowodowało gorączkowe pakowanie się i szybkie opuszczenie pomieszczenia. Poczekała, aż ostatni uczeń zniknie za drzwiami i odwróciła się z powrotem do Pottera, z miną, która wyrażała fałszywą życzliwość średnio maskującą ledwo kontrolowany gniew.

— Nie spóźni się pan na następną lekcję? — zapytała.

— Nie, mam teraz okienko. — Potter kiwnął głową w stronę Draco. — To Malfoy musi się martwić, żeby się nie spóźnić. Jestem pewien, że nie wiedziała pani, że Malfoy ma po eliksirach numerologię i musi przejść na drugą stronę zamku.

Profesor zaczerwieniła się, rumieniec rozlał się na jej szyję i policzki. Jej uśmiech zniknął i Draco mógł praktycznie zobaczyć trybiki obracające się w jej głowie.

Potter jednak jeszcze nie skończył. Nigdy nie był zbyt subtelny. Przestał sprzątać i spojrzał prosto na nauczycielkę. I mimo że dalej się uśmiechał, pogarda w jego oczach była doskonale widoczna.

— Mam na myśli to, że przecież nie ma żadnego powodu, dla którego Malfoy musiałby sprzątać sam, prawda? A skoro to nie jest żadna kara, to z chęcią mu pomogę. Chyba, że z jakichś względów nie chciałaby pani, żebym to robił.

Patrzył jej prosto w oczy z jawnym wyzwaniem.

Na krótką chwilę zapadła cisza, po czym cichy i dźwięczny śmiech profesor Montgomery poniósł się echem po klasie.

— Nie, oczywiście, że nie. Doceniam twoją pomoc, panie Potter.

— A ja cieszę się, że mogę pomóc, pani profesor — odparł Gryfon.

Montgomery skinęła głową i przez sekundę stali patrząc się na siebie bez słowa. Potem profesor powiedziała, że musi sprawdzić coś w magazynie i zniknęła w schowku. I choć wizja jak się tam dusi ze złości, wściekła i bezsilna była wysoce satysfakcjonująca, to teraz, kiedy było już po wszystkim, Draco znowu poczuł irytację i zaatakował Pottera.

— Co to miało być do cholery?

Potter spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Jesteś na mnie zły?

— Nie potrzebuję twojej pieprzonej pomocy!

— To dobrze, bo tu nie chodziło o ciebie.

Draco prychnął:

— Jasne. Nie chodziło o mnie, kiedy zeznawałeś na moim procesie. Nie chodziło o mnie, kiedy poprosiłeś, żebym wrócił do Hogwartu. Nie chodzi o mnie, kiedy skonfrontowałeś się z Montgomery dwa dni po tym, jak dowiedziałeś się, że robi z mojego życia piekło. Wydaje się, że robisz masę rzeczy, które mnie dotyczą, ale nie są dla mnie.

Potter odwrócił się gwałtownie, piorunując go wzrokiem, tak samo jak chwilę wcześniej Montgomery. Jednak w przeciwieństwie do pani profesor, Draco...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin