Cień i ciemność - Thomas Ligotti.pdf

(203 KB) Pobierz
672645203 UNPDF
Cień i ciemność
jałowym i monotonnym, w którym brutalnie rzucała się w oczy żałosna
pustka formy bez treści. Moją uwagę, że w broszurze Grossvogela
zawierającej opis tej wycieczki, którą nazwano „wyprawą fizyczno-
metafizyczną”, nie podano miejsca pobytu, skwitowało ponurymi
spojrzeniami kilka osób siedzących przy moim stole oraz sąsiednich
stolikach małej, niemal miniaturowej restauracji, wypełnionej po brzegi
przez egzotycznych przybyszów, którzy — ponarzekawszy przez chwilę
— siedzieli w głuchym milczeniu, spoglądając przez okna na puste ulice i
walące się budynki wymarłego miasteczka Crampton. Potem miasto
zostało ochrzczone mianem „otchłani nicości" przez przeraźliwie chude
indywiduum, które zawsze przedstawiało się jako „były naukowiec”. To
określenie zazwyczaj prowokowało pytanie o jego znaczenie, po którym
następowała długa tyrada, szczegółowo wyjaśniająca, że nie chcąc zniżyć
się do standardów — jak to nazywał — „intelektualnego targowiska” oraz
ukrywać swoich niekonwencjonalnych metod badawczych, nie był w
stanie uzyskać stałego zatrudnienia w żadnym z szacownych ośrodków
akademickich ani w jakiejkolwiek instytucji czy przedsiębiorstwie. Tak
więc, zdaniem indywiduum, to niepowodzenie stanowiło jego znak
szczególny i pod tym względem niczym nie różnił się od tych z nas, którzy
siedzieli przy kilku stoliczkach lub na stołkach przy barze, narzekając, że
Grossvogel policzył nam o wiele za dużo i w pewnym stopniu zwiódł nas
swoją broszurą, co do sensu i celu tej wyprawy do wymarłego miasteczka
Crampton.
Wyjąwszy z tylnej kieszeni spodni egzemplarz broszury Grossvogela,
rozłożyłem ją na stoliku przed trzema siedzącymi ze mną towarzyszami.
Thomas Ligotti
tłum. Z. A. Królicki
W ydawało się, że Grossvogel zażądał zdecydowanie za dużo pieniędzy za
to, co nam oferował. Pewne osoby z naszej, liczącej zaledwie tuzin osób,
gromadki, oskarżyły się w duchu o głupotę zaraz po przybyciu do tego
miejsca, które jeden elegancko ubrany, leciwy dżentelmen natychmiast
nazwał „jądrem nicości”. Ten sam dżentelmen, który kilka dni wcześniej
oznajmił w kilkuosobowym gronie, że przestaje tworzyć poezję ze względu
na brak tego, co uważał za należyte uznanie jego innowacyjnej
„hermetycznej liryki", posunął się do stwierdzenia, iż mogliśmy się
spodziewać dokładnie takiego miejsca jak to, w którym właśnie się
znaleźliśmy, zapewne odpowiedniego dla takich idiotów i nieudaczników.
Nie mieliśmy powodu, by oczekiwać czegoś więcej, wyjaśnił, niż wymarłego
miasteczka Crampton, w zapadłym kącie kraju — a nawet świata — w
martwym sezonie między pogodną jesienią a tym, co zapowiadało się na
równie piękną, mroźną zimę. Zostaliśmy uwięzieni, rzekł, praktycznie
odcięci od reszty świata, w tym zakątku, gdzie wszelkie oznaki martwego
sezonu, a raczej ich brak, były tak widoczne w otaczającym nas krajobrazie,
1
Potem z kieszeni starego swetra, który nosiłem pod jeszcze starszą kurtką,
wyjąłem okulary do czytania w cienkich oprawkach, aby ponownie przejrzeć
te strony i utwierdzić się w podejrzeniach, które już powziąłem.
— Jeśli szuka pan klauzul wypisanych drobnym drukiem... — zaczął
siedzący po mojej lewej ręce mężczyzna, zajmujący się „fotografią
portretową”, który często zanosił się kaszlem, kiedy chciał coś powiedzieć...
tak jak uczynił to teraz.
— Sądzę, że mój przyjaciel zamierzał rzec — wyjaśnił mężczyzna
siedzący z mojej prawej strony — że staliśmy się ofiarami subtelnego i
wyrafinowanego oszustwa. Mówię tak. gdyż najwidoczniej w tym kierunku
podążały jego myśli, nieprawdaż?
Metafizycznego oszustwa — przytaknął mężczyzna z lewej. który na
chwilę przestał kaszleć.
— Istotnie, to metafizyczne oszustwo — powtórzył nieco drwiąco drugi.
— Nigdy nie przypuszczałem, że nabiorę się na coś takiego, z moją
specjalistyczną wiedzą i doświadczeniem. A jednak to była bardzo subtelna i
wyrafinowana intryga.
Chociaż wiedziałem, że mężczyzna siedzący po mojej prawej stronie jest
autorem niepublikowanego traktatu filozoficznego pod tytułem „Śledztwo w
sprawie spisku przeciwko ludzkości", nie byłem pewny, co ma na myśli,
mówiąc o swojej „specjalistycznej wiedzy i doświadczeniu". Zanim
zdążyłem go o to spytać, zuchwale przerwała mi kobieta, która siedziała
naprzeciw mnie.
— Pan Reiner Grossvogel to oszust i tyle — powiedziała dostatecznie
głośno, żeby usłyszeli ją wszyscy w restauracji. — Jak wiecie, od pewnego
czasu zdawałam sobie sprawę z oszukańczego charakteru. Nawet przed
jego tak zwaną metamorfozą, czy jak to tam nazywa...
— Uzdrawiającą metamorfozą — sprostowałem gwoli ścisłości.
— Dobrze, uzdrawiającą metamorfozą, cokolwiek miałoby to oznaczać.
Jeszcze przedtem dostrzegłam, że to ktoś, kto ma wszelkie cechy
typowego oszusta. Potrzebował tylko sprzyjającego zbiegu okoliczności,
które ujawniły te jego skłonności. I wtedy przytrafiła mu się ta podobno
niemal śmiertelna choroba, która według Jego relacji zakończyła się... co
trudno mi nawet wymówić... uzdrawiającą metamorfozą. Ona sprawiła, że
zdał sobie sprawę ze wszystkich swoich niewykorzystanych zdolności i
został oszustem, którym zawsze chciał być. Dołączyłam do tej śmiesznej
wyprawy, czy cokolwiek to jest, jedynie dla satysfakcji, jaką czerpię z
faktu, że w końcu wszyscy dowiedzieli się o Reinerze Grossvogelu tego,
co zawsze wiedziałam i mówiłam. Wszyscy jesteście moimi świadkami —
zakończyła, spoglądając na nas zmrużonymi grubo umalowanymi oczami,
szukając u wszystkich obecnych w restauracji potwierdzenia tych słów.
Znałem tylko zawodowy pseudonim tej kobiety — pani Angela. Do
niedawna prowadziła to, co wszyscy w naszym kręgu nazywaliśmy
„psychoterapeutyczną kawiarenką". Do oferowanych przez nią usług
należał bogaty asortyment wspaniałych ciastek, które były pieczone na
miejscu przez panią Angelę — a przynajmniej tak twierdziła. Niestety, ten
interes nigdy nie należał do kwitnących, ani dzięki sile psychicznego
oddziaływania kilku osób zatrudnianych przez panią Angelę, ani dzięki
wabikowi jej doskonałych ciastek i trochę zbyt drogiej kawy. To pani
Angela pierwsza poskarżyła się na jakość obsługi i skromnego posiłku,
2
jaki zaproponowano nam w restauracji w Crampton. Wkrótce po tym jak
zjechaliśmy tu po południu i natychmiast zajęliśmy tę restauracyjkę,
wyglądającą na jedyny czynny lokal w mieście. Pani Angela zawołała młodą
kelnerkę, która obsługiwała naszą grupę.
dane potrzebne do jego identyfikacji, gdyż nie był w stanie zrobić tego
sam. Później wyjaśniłem pielęgniarce — w której mimowolnie widziałem
tylko ubraną w strój pielęgniarki recepcjonistkę, gdyż najwyraźniej
brakowało jej wiedzy medycznej — że Grossvogel zwalił się na podłogę
miejscowej galerii sztuki, urządziwszy w niej skromną wystawę swoich
dzieł. To był jego pierwszy występ, powiedziałem rejestratorce, zarówno
jako artysty wystawiającego swe prace, jak i ofiary wypadku przy pracy.
Jednakże nie wspomniałem, że galeria sztuki, o której mówiłem, właściwie
była pustym magazynem, który od czasu do czasu uprzątano i
wykorzystywano w charakterze sali wystawowej lub widowiskowej dla
różnego typu artystycznych przedsięwzięć. Grossvogel przez cały wieczór
skarżył się na bóle brzucha, poinformowałem rejestratorkę, a potem
powtórzyłem to dyżurnemu lekarzowi, który również sprawił na mnie
raczej wrażenie dozorcy niż dyplomowanego lekarza medycyny. Zarówno
pielęgniarce, jak i lekarzowi, jako przypuszczalną przyczynę tych
nasilających się bólów brzucha, podałem niepokój Grossvogela, wywołany
pierwszą wystawą jego prac, gdyż zawsze miał głębokie — i moim
zdaniem najzupełniej uzasadnione — wątpliwości co do swoich
artystycznych uzdolnień. Z drugiej strony nie można wykluczyć również
jakiegoś poważnego stanu chorobowego, zastrzegłem się, rozmawiając
najpierw z pielęgniarką, a później z lekarzem. W każdym razie Grossvogel
nagle osunął się na podłogę galerii i od tego czasu tylko pojękiwał
żałośnie, a także — szczerze mówiąc — nieco irytująco.
Wysłuchawszy mojej relacji, lekarz kazał Grossvogelowi położyć się na
noszach stojących na końcu kiepsko oświetlonego korytarza, a sam
— Ta kawa jest niewiarygodnie gorzka! — krzyknęła do dziewczyny,
ubranej w biały i wyglądający na nowiutki kostium. — A pączki są stare,
każdy pączek. Co to za miejsce? Wydaje mi się, że całe to miasto i wszystko,
co w nim jest, to jedno wielkie oszustwo.
Kiedy dziewczyna podeszła do naszego stolika i stanęła przed nim,
zauważyłem, że jej strój bardziej przypomina fartuch pielęgniarki niż
kelnerki w restauracji. Bardzo przypominał mi stroje, jakie nosiły
pielęgniarki w szpitalu, w którym był leczony i całkowicie wyzdrowiał
Grossvogel, w owym czasie wyglądający na bardzo poważnie chorego.
Podczas gdy pani Angela karciła kelnerkę za jakość podanej nam kawy i
pączków, których koszt był wliczony w pakiet świadczeń, w broszurze
Grossvogela nazwanych „wyprawą fizyczno-metafizyczną", przywoływałem
wspomnienia Grossvogela przebywającego w starym i zdecydowanie
nienowoczesnym szpitalu, gdzie leżał, chociaż krótko, mniej więcej dwa lata
przed naszą wizytą w wymarłym mieście Crampton. Został przyjęty do tej
marnej placówki przez izbę przyjęć, będącą po prostu tylnym wejściem do
budynku, który nie był właściwie kliniką, lecz czymś w rodzaju szpitala
polowego, urządzonego w rozpadającym się starym domu, stojącym w
pobliżu miejsca, gdzie Grossvogel i większość jego znajomych była
zmuszona mieszkać ze względu na ograniczone fundusze. To ja osobiście
zawiozłem go taksówką na tę izbę przyjęć i podałem rejestratorce wszystkie
3
poszedł w przeciwnym kierunku, wraz z pielęgniarką. Stałem przy
Grossvogelu, gdy leżał na wózku w półmroku tej dziwnej kliniki. Dochodziła
już północ i jęki Grossvogela odrobinę przycichły, zastąpione okrzykami,
które wtedy uznałem za majaczenia w malignie. W trakcie tego retorycznego
delirium artysta kilkakrotnie wspomniał o czymś, co nazywał
„wszechobecnym cieniem”. Powiedziałem mu, że to tylko kiepsko
oświetlony korytarz, lecz te słowa zabrzmiały nieco dziwacznie w moich
własnych uszach, zapewne w wyniku zmęczenia wydarzeniami tej nocy,
tego, co się stało w galerii i w izbie przyjęć w tym tandetnym szpitalu.
Jednakże Grossvogel — zapewne w delirium — tylko rozejrzał się po
korytarzu, jakby nie widział mnie stojącego obok i nie słyszał słów, które
dopiero co wymówiłem. Lecz zasłonił rękami uszy, jak gdyby broniąc się
przed jakimś bolesnym i ogłuszającym dźwiękiem. Potem już tylko stałem
tam, słuchając pojękiwań Grossvogela, nie reagując na jego deliryczne i
coraz dłuższe wypowiedzi o „wszechobecnym cieniu, nadającym rzeczom
pozory czegoś, czym nie są” (a później o „wszechogarniającej ciemności,
każącej obiektom odgrywać zupełnie inną rolę”).
Mniej więcej po godzinie słuchania Grossvogela zauważyłem, że lekarz i
pielęgniarka stoją obok siebie na końcu tego ciemnego korytarza. Zdawali się
długo konferować ze sobą i co chwila jedno z nich spoglądało w kierunku
miejsca, gdzie stałem obok leżącego na wózku i mamroczącego Grossvogela.
Zastanawiałem się, jak długo zamierzają ciągnąć tę medyczną zabawę, te
lekarskie popisy, podczas gdy artysta leżał, jęcząc i coraz częściej
mamrocząc o cieniu i ciemności. Chyba przez, chwilę zasnąłem na stojąco,
gdyż nagle pielęgniarka pojawiła się u mojego boku i nigdzie nie
dostrzegłem lekarza. Biały strój pielęgniarki wydawał się prawie świecić
w mroku szpitalnego korytarza. — Może pan już iść do domu —
oświadczyła. — Pana przyjaciel zostanie przyjęty do szpitala.
Potem popchnęła wózek z Grossvogelem w kierunku drzwi windy na
końcu korytarza. Gdy tylko do nich doszła, drzwi otworzyły się szybko i
cicho, odrobinę rozświetlając mrok. Kiedy otwarły się do końca,
zobaczyłem stojącego w kabinie lekarza. Wciągnął nosze z Grossvogelem
do jasno oświetlonej windy, podczas gdy pielęgniarka popychała je z
drugiej strony. Jak tylko wszyscy troje znaleźli się w środku, drzwi się
zamknęły bezgłośnie, a korytarz, na którym stałem, wydał mi się jeszcze
ciemniejszy i pełen jeszcze liczniejszych cieni.
Następnego dnia odwiedziłem Grossvogela w szpitalu. Umieszczono go
w małej izolatce w odległym końcu najwyższego piętra budynku. Gdy do
niego szedłem, szukając numeru pokoju, który podano mi w recepcji na
dole, miałem wrażenie, że w żadnej z pozostałych sal na tym piętrze nie
ma pacjentów. Dopiero kiedy znalazłem poszukiwany numer i zajrzałem
do środka, zobaczyłem pierwsze zajęte łóżko, rzucające się w oczy,
ponieważ Grossvogel był dość potężnie zbudowanym mężczyzną i
zajmował całą długość oraz szerokość materaca. Leżąc na tym przymałym,
szpitalnym łóżku w ciasnym pokoiku bez okien, wyglądał na olbrzyma.
Ledwie zdołałem wcisnąć się między ścianę a łóżko artysty, który
wydawał się ciągle pogrążony w tym dziwnym delirium, w jakie wpadł
poprzedniego wieczoru. Niczym nie okazał, że zdaje sobie sprawę z mojej
obecności w pokoju, chociaż stałem tak blisko, że prawie go dotykałem.
Nawet kiedy kilkakrotnie wymówiłem jego nazwisko, w załzawionych
4
oczach nie dostrzegłem żadnego błysku rozpoznania. Gdy zacząłem
przesuwać się do drzwi, Grossvogel zaskoczył mnie, mocno chwytając za
ramię swą ogromną lewą ręką, której używał, malując i rysując prace,
poprzedniego dnia wystawione w galerii w starym magazynie.
— Grossvogel — powiedziałem wyczekująco, myśląc, że w końcu
oprzytomnieje choćby na tyle, aby powiedzieć mi o tym wszechobecnym
cieniu (nadającym rzeczom pozory czegoś, czym nie są) i
wszechogarniającej ciemności (każącej obiektom odgrywać zupełnie inną
rolę). Niestety po kilku sekundach jego dłoń zwiotczała i, puściwszy moje
ramię, opadła na nieforemny szpitalny materac, na którym jego ciało znów
leżało nieruchome i nieprzytomne.
Po chwili opuściłem izolatkę Grossvogela i poszedłem do dyżurki
pielęgniarek na tym piętrze, żeby zapytać o stan zdrowia artysty. Jedyna
pielęgniarka, jaką tam zastałem, wysłuchała mnie i zajrzała do teczki z
napisem „Reiner Grossvogel” w jednym z górnych rogów. Przyjrzawszy mi
się dłużej niż danym w karcie chorobowej artysty, powiedziała:
Kiedy później tego dnia zadzwoniłem do szpitala, powiedziano mi, że
Grossvogel został wypisany.
— Poszedł do domu? — spytałem, gdyż nic innego nie przyszło mi do
głowy.
— Nie wiemy, dokąd się udał — odparła kobieta, która odebrała telefon,
po czym się rozłączyła. I nikt inny nie wiedział, dokąd udał się
Grossvogel, gdyż nie było go w domu i nikt z naszego kręgu nie miał
pojęcia, gdzie się podział.
Po kilku tygodniach, chyba ponad miesiąc od czasu wyjścia ze szpitala i
tajemniczego zniknięcia Grossvogela, kilkoro z nas zupełnie przypadkowo
spotkało się w przerobionym na galerię magazynie, gdzie artysta zemdlał
w trakcie otwarcia swej pierwszej wystawy. Do tego czasu nawet ja
przestałem przejmować się Grossvogelem i tym, że bez uprzedzenia znikł
nam z oczu. Z pewnością nie uczynił tego jako pierwszy z naszego kręgu,
do którego należały same mniej lub bardziej ekscentryczne, a nawet
niebezpiecznie niezrównoważone osoby, gotowe podejmować rozmaite
podejrzane działania do urzeczywistnienia swoich artystycznych lub
intelektualnych wizji albo z czystej desperacji. Sądzę, że jedynym
powodem, dla którego, krążąc tego popołudnia po galerii, wymienialiśmy
nazwisko Grossvogela, były jego prace, w dalszym ciągu tam wystawiane.
Gdziekolwiek się ruszyliśmy, napotykaliśmy jego obraz, rysunek lub inne
dzieło, a wszystkie te eksponaty — jak sam napisałem w broszurce
wydanej z okazji otwarcia wystawy — okazały się „przejawem
wizjonerstwa niezwykle utalentowanego artysty”, choć w rzeczywistości
— Pana przyjaciel przebywa na obserwacji.
— Tylko tyle może mi pani powiedzieć?
— Jeszcze nie mamy wyników badań. Może zapyta pan później.
— Dzisiaj?
— Tak, dzisiaj — odparła, biorąc teczkę Grossvogela i wychodząc do
sąsiedniego pokoju. Usłyszałem pisk szuflady szafki na akta. którą zaraz
zamknięto z trzaskiem. Z jakiegoś powodu stałem tam i czekałem, aż
pielęgniarka wróci z tego pokoju, do którego zaniosła kartę Grossvogela. Nie
doczekałem się i w końcu poszedłem do domu.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin