EMILIE RICHARDS
Pęki pastelowych róż, ułożone starannie na werandzie farmerskiego domu w Georgii, wyglądały tam równie absurdalnie, jak brylantowy diadem u stracha na wróble. Dom był wielki, rozrastał się chaotycznie we wszystkie strony, jakby rozbudowujący go cieśle wybierali na chybił trafił miejsca, w których miały stanąć nowe izby. Był wprawdzie niedawno odnowiony i starannie utrzymany, a jednak przypominał przytulną szopę. Delikatne róże zupełnie do niego nie pasowały. Tak samo, jak nie pasowała młoda kobieta, układająca je w szklanym zielonym wazonie.
Smukła Wendy MacDonald, wygodnie oparta o rzeźbioną balustradę werandy, przerzucała kwiaty długimi palcami, nieustannie poprawiając ich układ. Jej prostą, różową sukienkę letnią lekko podwiewał chłodny wiatr - obciągała ją w dół z odruchową kobiecą wstydliwością. Na tym skromnym tle wyglądała dość egzotycznie, gdyż sprawiała wrażenie istoty stworzonej do bardziej eleganckiego otoczenia. Wydawała się jednocześnie spoufalona z niezgrabnym domostwem, gdyż był to jedyny dom, jaki dotąd miała.
Dwadzieścia trzy lata spędzone pod słońcem Georgii oraz życie wypełnione gospodarską krzątaniną, a także sprzeczkami i śmiechem jedenaściorga rodzeństwa, nie naruszyły cechującej Wendy harmonii wewnętrznej. Sandy MacDonald Hamilton, jedna z jej dwóch starszych sióstr, mawiała zwykle, że Wendy to piękny motyl wśród roju pszczół. A Sara MacDonald, jedna z dwóch sióstr młodszych, powiadała z kolei, że ich matka po urodzeniu Wendy w takim pośpiechu wracała ze szpitala do domu, że przez pomyłkę zabrała cudze dziecko.
Ręce Wendy znieruchomiały na chwilę, gdy podniosła głowę i rzuciła pytanie w stronę obitych drucianą siatką drzwi wejściowych:
- Jak myślisz, czy mam wziąć nowy wazon, czy układać dalej póki ten nie pęknie?
- Dołóż do pełna - poradziła Sara i pchnąwszy skrzypiące drzwi, wyszła na werandę z bawialni, skąd obserwowała siostrę. - Nie będziesz musiała wtedy wstawać i szukać drugiego wazonu.
Wendy uśmiechnęła się lekko. Przyzwyczajona była do niezwykłej praktyczności Sary. Dwudziestoletnia Sara nie marnowała nigdy czasu, słów ani uczuć. Rzeczowa i rozsądna jak komputer, była chodzącym rejestrem faktów. Dwie siostry różniły się pod każdym względem.
Frontowe schody, na których siedziała Wendy, słońce ozłacało blaskiem, zapalając ogniki w jej krótko obciętych, bladozłotych puklach. Światło słoneczne nie gasiło, a raczej podkreślało matową różowość cery oraz intensywny brąz oczu. Ale uwydatniało także i małe usta ze zbyt pełną dolną wargą, która sprawiała, że nie można było uznać dziewczyny za klasyczną piękność.
- Cokolwiek robisz, wyglądasz tak, jakbyś przygotowywała się do roli Pierwszej Damy Ameryki - powiedziała Sara kręcąc głową. - Niech mnie diabli... jeśli wiem, jak ci się to udaje.
- Nie przygotowuję się do roli żadnej damy.
- No to wielka szkoda. Przecież gdzieś istnieje ambitny menedżer, który właśnie ciebie potrzebuje dla ozdoby domu. Mogłabyś pędzić luksusowe życie, mieć dwoje albo troje dzieci i doborową sforę owczarków irlandzkich.
- Ale musiałabym mieć także męża, a ten punkt programu zupełnie mi nie odpowiada. Auu! - Wendy włożyła do ust palec, przebity kolcem róży. - Patrz, jak na mnie wpływa rozmowa o małżeństwie.
- Jesteś dla mnie zagadką. Ale ja lubię zagadki.
Wejściowe drzwi skrzypnęły znowu i pani Eldora MacDonald wyszła do córek na werandę. Przysiadła na schodach naprzeciwko Wendy i odgarnęła włosy z karku, by wiosenny wiatr ochłodził jej spotniałą skórę.
- Czujecie, jak pachną kwiaty magnolii?
- To jedna z tych rzeczy, za którymi będę najbardziej tęskniła po wyjeździe do Atlanty. - Wendy wyciągnęła rękę i pogłaskała kolano matki.
- W Atlancie też są magnolie - sprostowała Sara.
- Wiem. Ale będzie mi brak mamy mówiącej: „Czujecie, jak pachną kwiaty magnolii?”. - Wendy uśmiechnęła się do matki. - Byłaś jedyną osobą, która przypominała nam, że trzeba się na chwilę zatrzymać, by cieszyć się tym, co mamy.
- Ale tylko ty znajdowałaś czas, by to robić.
- Pani MacDonald również obdarzyła córkę uśmiechem. - Chwała Bogu, że nie tak zaraz wyjeżdżasz do miasta. Wy, dzieciaki, dorastacie tak szybko, że za chwilę dom będzie pusty.
- Sześcioro dzieci w domu to nie taka pustka - powiedziała Sara, opierając głowę o fotel i przymykając oczy. - Ale i ja się cieszę, że Wendy jeszcze nie wyjeżdża. Będzie więcej osób do zmywania.
Śmiech Wendy mieszał się z głosami ptaków, siedzących na wielkim drzewie magnolii, górującym nad werandą.
- Czy chcesz mi dać do zrozumienia, że łatwo może mnie zastąpić maszyna do zmywania?
- Nie tak łatwo. Mama jej nie chce. Od lat próbuję ją przekonać, że koszt gorącej wody i mydła, których zużywamy więcej, przewyższa...
- Dosyć! - Pani MacDonald podniosła ręce w żartobliwym proteście.
- No cóż, nie jestem zachwycona, że muszę przesunąć zaplanowany już wyjazd, ale cieszę się, że mogę pomóc w sklepie pani Merritt. - Wendy dołożyła jeszcze jedną różę do bukietu. - Żal mi jej, bo miała znowu kłopoty z sercem, ale mam nadzieję, że odpoczynek przez całe lato przywróci jej siły.
- Praca w sklepie z upominkami jest dla niej za ciężka - powiedziała pani MacDonald, która sama zawsze za ciężko pracowała. - W jej wieku to zbyt duży wysiłek. Dobrze, że miała dość rozumu, by zatrudnić ciebie, kiedy byłaś jeszcze w college'u. Teraz znasz już tę firmę.
- Tak. Ja najlepiej nadawałam się do tego, by przejąć na całe lato odpowiedzialność za „Melanż”. - Wendy wsunęła na miejsce ostatnią różę.
- Może się i najlepiej nadawałaś, ale nie musiałaś tego robić. Jestem dumna, że zdobyłaś się na takie poświęcenie.
- Cóż, Atlanta zaczeka na mnie, chyba że Jankesi spalą ją znów na popiół. - Wendy pokazała matce ułożone kwiaty. - No i co o tym myślisz?
- Myślę, że Jankesi prawdopodobnie nie spalą już Atlanty - zaśmiała się pani MacDonald, widząc minę Wendy. - Róże są śliczne, kochanie. Miałaś zawsze takie poczucie piękna.
- Wendy potrafi urządzić dom tak, by wyglądał jak w magazynie „Better Homes and Gardens” - powiedziała rzeczowo Sara do matki. - Jeśli w twoich genach istniały jakieś zadatki zdolności artystycznych, to wszystkie odziedziczyła ona, razem z kręconymi włosami.
- A kto otrzymał fotograficzną pamięć i złociste oczy, dość wielkie, by wzbudzić chciwość poszukiwacza złota? - odwzajemniła Wendy komplementy siostry.
- No cóż, fotograficzna pamięć nie będzie dostatecznie wykorzystana tego lata, ale wielkie złociste oczy tak. Siedzenie w cieniu, w zaroślach karłowatej sosny, i liczenie przejeżdżających samochodów dla stanowego wydziału transportu to nie jest właściwa praca dla umysłu.
- Założę się, że znajdziesz sposób, by go czymś zająć. - Wendy żyjąc z Sarą przez dwadzieścia lat musiała choć trochę orientować się, jak funkcjonuje umysł siostry. Sara mogłaby podjąć się zajęcia, które z Wendy zrobiłoby bezmyślną idiotkę, i zakończyć je, zebrawszy dosyć wiadomości, by napisać rozprawę naukową.
- Rzeczywiście, ta praca może być interesująca, jeżeli ktoś lubi podglądać bliźnich. Założę się, że wiem więcej niż ktokolwiek, co dzieje się w tej części hrabstwa. Mam dostęp do różnych interesujących wiadomości.
- Sandy zawsze mówiła, że mogłabyś zrobić karierę jako agentka FBI - rzekła pani MacDonald, przysłuchując się z przyjemnością rozmowie dziewcząt. Tęskniła za starszymi córkami, Stacey i Sandy, które wyszły za mąż i mieszkały w innych okolicach południowych Stanów. Chciała więc korzystać z towarzystwa tych dwóch córek, które wkrótce także odejdą.
- Czy dowiedziałaś się dzisiaj czegoś ciekawego? - spytała Wendy, odpędzając ważkę o koronkowych skrzydełkach, która odważnie usiłowała usadowić się na różach.
- Ano, pan Brandt, który mieszka tam przy drodze, jeździ teraz nowiutką półciężarówką, czerwoną jak wóz strażacki. - Sara leniwie wachlowała się ręką. - U Kentów siedzą krewni, a Woodrowowie wyjechali wczoraj na Florydę.
- Skąd wiesz, dokąd pojechali?
- Na zakurzonym tyle mikrobusu mieli nabazgrane: „Na Florydę albo do mamra”. - Sara zaczekała, aż ucichną chichoty. - Dowiedziałam się nawet czegoś bardziej interesującego. Odkryłam, że można zabrać z farmy mężczyznę, ale nie można zabrać farmy mężczyźnie.
- Zagadka. - Wendy udawała, że zastanawia się nad słowami Sary. - Ale potrzebna mi dodatkowa wskazówka, żeby to rozszyfrować.
- Czy mówisz o Shanie Reynoldsie? - zwróciła się pani MacDonald do Sary, nie dostrzegając, jak Wendy zbladła przy tych słowach.
- Oczywiście. Ale skąd wiesz?
- Spodziewałam się, że wróci teraz, skoro jego ojciec umarł. Zawsze kochał tę ziemię, jakby była jego częścią.
- No więc wrócił - oznajmiła Sara. - Wczoraj trzy razy widziałam, jak przejeżdżał. Chciałam wam o tym powiedzieć wieczorem przy kolacji, ale zapomniałam.
- Skąd wiedziałaś, że to on? - dopytywała się pani MacDonald. - Kiedy wyjechał, miałaś zaledwie kilkanaście lat. To było dawno. Może pięć albo sześć lat temu.
- Siedem - wtrąciła Wendy głucho, choć starała się, by jej głos zabrzmiał normalnie. - To było siedem lat temu. - Nie dodała, że to prawie dokładnie, co do dnia, siedem lat. Już dostatecznie się zdradziła.
- Nigdy nie zapominam twarzy - odparła spokojnie Sara. - A to jest twarz, której nie mogłaby zapomnieć żadna kobieta, nawet trzynastoletnia. On jest wciąż tym samym wspaniałym mężczyzną, ale teraz jeszcze bardziej męskim niż kiedyś.
- Jestem pewna, że pamiętasz Shane'a - powiedziała pani MacDonald odwracając się, by spojrzeć na Wendy.
- Bardzo dobrze.
- Coś mi się zdaje, że wyróżniał cię, kiedy przychodził tutaj do chłopców. Nazywał cię - zaraz, niech sobie przypomnę; nazywał cię...
- Mała wróżka. - Wendy unikała wzroku matki, choć Eldora MacDonald była i tak zbyt zatopiona w myślach, aby coś zauważyć. - Shane Reynolds wszystko nazywał po swojemu. - Wstała. - Właśnie przyszło mi do głowy, czego brak w tym bukiecie. Muszę dodać trochę paproci dla równowagi. Chyba pójdę poszukać ich do lasu.
- Mnie się wydaje, że tak jest doskonale - powiedziała Sara.
- Będzie wyglądało jeszcze lepiej, kiedy skończę. - Wendy próbowała się uśmiechnąć, ale zdała sobie sprawę, że nie potrafi. Odwróciła się i zbiegła ze schodów.
- Wendy? - Zmieszanie córki zwróciło wreszcie uwagę pogrążonej we wspomnieniach pani MacDonald. - Czy dobrze się czujesz, złotko?
- Świetnie, mamo. Niedługo wrócę. - Wendy nie odwracając się, poszła ścieżką przez podwórze w stronę kilkuhektarowego lasu, graniczącego z farmą.
Las, który przed miesiącem płonął od kwiatów dzikiego derenia, wyglądał teraz jak spokojna przystań, mieniąca się różnymi odcieniami zieleni. Nogi same zaprowadziły Wendy do znanego jej miejsca, w którym rosło najwięcej paproci. Machinalnie zerwała garść i patrzyła na nie niewidzącym! oczyma, póki nie uświadomiła sobie, jak dziwacznie się zachowuje. Położyła paprocie na kamieniu, by zabrać je później, i poszła dalej przez las na skraj farmy MacDonaldów.
Shane Reynolds wrócił. Nie powinna czuć się tym wstrząśnięta. Shane wrócił, ale ona miała wyjechać. W rzeczywistości termin jego przyjazdu był jej nie na rękę tylko przez parę miesięcy. Gdyby zaczekał do września, nie musiałaby się wcale martwić, że go spotka. We wrześniu mieszkałaby już w Atlancie, korzystając z wygód i przyjemności miejskiego życia. Z pewnością wspomnienia związane z Shane'em Reynoldsem tak by już zbladły, że spotkanie z nim nie miałoby znaczenia. I z pewnością wówczas sam dźwięk jego imienia nie wywoływałby w jej sercu bolesnego zamętu uczuć.
Shane Reynolds. Nie był już tym chłopięcym dwudziestolatkiem, który tak żywo zapisał się w jej pamięci. Miał teraz dwadzieścia siedem lat, był całkowicie dojrzały, choć, zdaniem Sary, nie mniej przystojny. Ale i ona nie była już tą szesnastoletnią małą wróżką, która zaczarowała go tamtej nocy przed wielu, wielu laty. Od dawna nie była dzieckiem. To Shane się o to postarał.
- Czy chociaż pamiętasz, Shane? - spytała. Jej żarliwy szept natychmiast porwał i rozproszył wiatr wśród drzew obsypanych wiosennymi pączkami.
W odpowiedzi zabrzmiał stuk końskich kopyt na czerwonej gliniastej drodze, biegnącej wzdłuż farmy. Ten odległy dźwięk wywołał wspomnienia, których nie można było zagłuszyć. Wendy osunęła się na kłodę, leżącą u jej stóp, i mimo woli powróciła do przeszłości.
Miała trzynaście lat, gdy zakochała się w Shanie Reynoldsie. Zdarzyło się to w dniu przypominającym dzisiejszy, lecz o wiele gorętszym. Letnie słońce przenikało w cień dębów i topoli, przypominając jej, że powinna być teraz w domu i pomagać matce przygotowywać kolację. Uciekła przed hałasem i rodzinnym zamętem, chcąc pomarzyć w lesie i już nadszedł czas, by po odpoczynku znów stawić temu wszystkiemu czoło.
Włosy Wendy opadały w lokach na ramiona, a ciało, które właśnie zaczynało dojrzewać, okrywały szorty i marszczony staniczek. Odgłos końskich kopyt przeszkodził jej w powrocie. Rzuciła się więc w gęstwinę drzew przy drodze, żeby zobaczyć, kto jedzie.
- Shane! - Gwałtownie pomachała ręką do chłopca, który nadjeżdżał na przysadzistym kasztanku bez siodła i uzdy. - Shane!
- Cześć, Wendy. - Chłopak zatrzymał konia naprzeciwko niej i czekał, by mogła go dogonić. Wendy była akurat w wieku, w którym chłopcy i konie walczyli o pierwszeństwo w jej sercu, ale Shane wygrywał bez trudu w każdej z takich konkurencji. Mając siedemnaście lat wyrósł już z chłopięcej niezdarności i wszystko wskazywało na to, że stanie się uwodzicielskim mężczyzną. Jego miękkie ciemnoblond włosy i błękitne oczy ostro kontrastowały z opaloną skórą i wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi. Niezbyt wysoki, poruszał się z wrodzoną godnością i męskim wdziękiem. Były to cechy, którym niewiele kobiet mogło się oprzeć. Nawet Wendy słyszała opowieści o jego sukcesach u dziewcząt z miejscowej szkoły średniej. W pewnym sensie nie miało to dla niej znaczenia. Wychowała się razem z Shane'em. Bawił się i bił z jej braćmi, wiele razy jadał przy ich rodzinnym stole, droczył się z jej siostrami i wszystkim zalazł za skórę. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego jej serce biło szybciej, gdy była blisko niego, dlaczego szukała sposobów, by porozmawiać z nim, gdy tylko mogła. Wiedziała jedynie, że Shane jest nadzwyczajny, i owego upalnego dnia był to wystarczający powód, by go zaczepić.
- Czy mogę pojechać z tobą do domu?
Shane przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, taksując wzrokiem kształt jej długich nóg, które wyłaniały się z kusych szortów i smukłego, właśnie rozkwitającego ciała.
- Cóż to za niezwykła okazja, spotkać cię bez całej armii braci - powiedział.
- Gdy się ma tylu braci co ja, to zrozumiałe, że się jest wciąż razem - odrzekła sentencjonalnie, zdziwiona, czemu Shane uśmiechnął się, słysząc te słowa.
- Naprawdę myślisz, że dlatego tak ciągle sterczą przy tobie? - Shane skierował konia w stronę głazu, leżącego na poboczu. - Właź tędy.
Wendy wskoczyła na głaz, pochwyciła wyciągniętą ku niej opaloną rękę. Po chwili siedziała przed nim na koniu. Powoli ruszyli drogą.
Jeździła już na oklep z przyjaciółmi i rodzeństwem, nie było to więc dla niej nowe doświadczenie. Lecz siedząc przed Shane'em, czując, jak chwilami otacza ją ramionami, jak ociera się o nią jego młode, silne ciało, uległa naporowi nieznanych uczuć. Nie miała jednak dosyć doświadczenia, by się tym zaniepokoić.
- Jak wspaniale!
- Czy rzeczywiście sądzisz, Wendy, że bracia trzymają się tak blisko ciebie przez przypadek?
Poczuła, że ramiona Shane'a obejmują ją i przechyliła się do tyłu, by się o niego oprzeć.
- Jasne. A ty jak myślisz?
- Mam wrażenie, że oni dobrze wiedzą, jaki z ciebie mały skarb.
- Nie. Myślę, że im trochę zawadzam.
Roześmiał się, a ona śmiała się wraz z nim, szczęśliwa, że czuje się z nią dobrze.
- Jesteś dzieckiem wróżek - powiedział Shane. - Elfem, małą, czarodziejską nimfą leśną.
- Gdyby tak było, sprawiłabym, żebyś codziennie woził mnie konno. Wzięłabym cię do niewoli i kazałabym ci robić, co tylko zechcę.
- Chyba by ci się to jakoś udało.
Wendy była zadowolona, że głos mu się nieco załamał, więc przytuliła się do niego troszkę mocniej. Przez resztę drogi milczeli, póki nie dojechali do zakrętu, prowadzącego w stronę domu MacDonaldów.
- Zeskakuj - zażądał Shane.
- Ale dlaczego?
- Bo nie chcę, żeby twoi bracia wściekali się na mnie.
Odpowiedź tak ją zaskoczyła, że przerzuciła nogę przez koński grzbiet, by móc widzieć twarz Shane'a.
- Ależ moi bracia cię lubią.
- Przestaną mnie lubić, jeśli będą myśleli, że interesuję się ich małą siostrzyczką.
Nie miała przedtem pojęcia, że serce może bić tak mocno.
- Więc interesujesz się mną? - W jej pytaniu nie było żadnej prowokacji, po prostu chciała się dowiedzieć.
- Zobaczysz, mała wróżko, że w całym hrabstwie trudno będzie znaleźć mężczyznę, który by się tobą nie interesował. Ale pewnie jesteś jeszcze za młoda, żeby to zrozumieć?
- Ale ja pytałam tylko, czy to ty się mną interesujesz? - Poczuła zakłopotanie.
- Może odpowiem ci na to pytanie za jakieś pięć czy sześć lat. - Shane dotknął palcem czubka jej nosa. - Ale nie dorastaj za szybko.
Potem pochylił się i jego usta delikatnie dotknęły jej warg. Odtąd na zawsze już odgłos kopyt końskich skojarzył się jej z uczuciem słodkiego uniesienia i pierwszym prawdziwym pocałunkiem.
Teraz Wendy siedziała niedaleko miejsca, w którym przed tak wielu laty widziała Shane'a, i wstrzymując oddech czekała, aż znów pojawią się w dali koń i jeździec. Tej wiosny panowała susza i powolne uderzenia kopyt wzbijały chmurę czerwonego pyłu. Niewiele było widać, dopóki nie zbliżyli się na odległość prawie stu metrów.
To był Shane. W jakiś sposób wiedziała z góry, że tak się stanie. Tak głęboko pogrążyła się we wspomnieniach, że nie mógł to być nikt inny. Jakby wywołała go z pamięci, żeby mu się jeszcze raz przyjrzeć.
Miał tę samą pełną godności postawę, ale ramiona szersze. Jego pierś była obnażona, rozpięta biało - niebieska koszula odkrywała ciemną skórę, opinającą wydatne muskuły. Ciemnoblond włosy, proste i miękkie, były przycięte krócej niż zapamiętała, niemniej spadały mu na czoło. Przypomniała sobie aż za dobrze, co czuła, przeczesując i odgarniając je palcami, by odsłonić szerokie linie gęstych brwi.
Shane siedział na swym lśniącym siwku jak przyrośnięty, jakby stanowił jedno z potężnym zwierzęciem. W ruchach konia i jeźdźca wyczuwało się dziką energię tak, jak gdyby z trudem znosili powolność jazdy, stanowiącą ciężką próbę dla nich obu. Zdawało się, że są gotowi do skoku przy pierwszym wyzwaniu.
Dlaczego ludzie utrzymują, że wady zacierają się w naszej pamięci? Wendy zastanawiała się czasem, czy - gdyby spotkała znów Shane'a Reynoldsa - potrafiłaby uznać, że nie jest on takim wzorem doskonałości, jakim go zapamiętała. Teraz znała już odpowiedź. Wyglądał lepiej niż we wspomnieniach. Mocna budowa ciała i miedziany odcień skóry były jego dziedzictwem po matce, pół - Indiance z plemienia Czirokezów. Błękitne oczy i włosy blond to dar ojca, który nigdy nie dał mu niczego dobrowolnie. Kiedyś - uroczy chłopiec, dziś - wspaniały mężczyzna.
Wendy była ukryta za drzewami, ale Shane zatrzymał się akurat na wprost niej, jakby wiedział, że jest obserwowany. Pamiętała, że zawsze miał szósty zmysł, intuicję, dającą mu przenikliwość, jakiej innym ludziom brakowało. Być może to ta intuicja, a może wynurzające się z głębi dawno zatarte wspomnienie sprawiło, że skierował konia w stronę lasu, w którym siedziała wstrzymując oddech i czekając, aż odjedzie.
Zmusiła się do spokoju. Nie mógł przecież domyślić się, że go obserwuje. Próbowała spojrzeć na niego chłodnym okiem, badając jego rysy i szukając jakichś utajonych skaz. Były zbyt dobrze ukryte, by stać się widoczne. Znała je dobrze. Największa z nich, doskonały egoizm, omal nie zrujnowała jej życia.
Jakąś cząstką swej istoty pragnęła wyjść z kryjówki za drzewami i spojrzeć mu znowu w twarz. Ale inna jej cząstka nie chciała go już nigdy widzieć. Siedziała bez ruchu czekając, aż się oddali. Gdy wreszcie zawrócił konia, puszczając go po drodze galopem, odetchnęła głęboko, by wygnać jego obraz z pamięci.
Shane Reynolds wrócił. Ona jednak była już teraz kimś innym. Kiedy spotkała go po raz ostatni, miała szesnaście lat. Teraz była o siedem lat starsza i o sto lat mądrzejsza. Wstała, strzepnęła ze spódniczki okruchy kory i poszła z powrotem do domu.
Pochyliła się, by pozbierać paprocie, pozostawione na kamieniu. Więdły już, zwijając się we frędzle i brązowiejąc w oczach.
- To samo stało się z moim życiem, kiedy mnie opuściłeś, Shane - powiedziała i rozrzuciła paprocie, które uniósł lekki wiatr. - Ale to się już nie powtórzy. Nigdy, nigdy więcej.
Gdy następnego dnia Wendy okrągłą, twardą szczotką dręczyła swoje poskręcane włosy, Sara zapukała i weszła do jej sypialni.
- Idziesz do kościoła? Wszyscy są już gotowi. Nigdy nie wybierasz się tak późno.
Wendy nie bardzo mogła się zdecydować, czy w ogóle powinna chodzić do kościoła w tych dniach. Spała co prawda normalnie, nie pozwalając, aby Shane Reynolds zmącił jej sen. W lesie nawiedziły ją upiory przeszłości, lecz teraz jednak postanowiła panować nad swoją pamięcią. Przeżyła wstrząs z powodu powrotu Shane'a, ale potrafi się z tym uporać. Tak przynajmniej powtarzała sobie, dopóki nie nadszedł czas wyjazdu do kościoła i nie zdała sobie sprawy, że Shane również może tam być.
W dzieciństwie i młodości Shane przychodził do kościoła zawsze sam. Harnett Reynolds nie zaszczycił nigdy niewielkiej białej świątyni swą obecnością, ale wymagał, by Shane bywał tam co niedziela. Chłopiec zwykle przychodził późno i wślizgiwał się do jednej z ławek, w których siadywała rodzina MacDonaldów. Wspomnienia o Shanie stanowiły dla Wendy część kościoła, tak samo jak lśniące brązowe ławki i skromne różowe szybki w oknach. Ten właśnie kościół wyobraźnia szesnastolatki przystrajała kwiatami na ślub, który się nigdy nie odbył.
- Po prostu trudno mi się było dziś obudzić, ale już jestem gotowa. - Wendy podeszła do lustra, by wpiąć w uszy małe, złote kolczyki.
...
sowkotek