Tropiciel_MadziaSJ.pdf

(86 KB) Pobierz
321738246 UNPDF
Tropiciel
Autorka: Dzwoneczek (Madzia_SJ)
Biegłem. Uwielbiałem to. Uwielbiałem pęd wiatru smagający moją skórę, zmieniające się jak
w kalejdoskopie zapachy i choć nie byłem typem romantyka, wprawiało mnie to w stan
dziwnego uniesienia. W czasie biegu najlepiej mi się myślało, planowało strategię. Był też
dobrym lekarstwem na nudę i bezczynność. A teraz właśnie byłem nasycony i potwornie
znudzony. Już od dawna nie doświadczyłem żadnego wyzwania. Tęskniłem za polowaniem z
prawdziwego zdarzenia.
Nie miałem określonego celu, nigdzie się nie spieszyłem, nikt na mnie nie czekał. Po prostu
podążałem przed siebie, starając się jednak często pozostawać w otoczeniu lasów z
oczywistych powodów. Unikałem konfrontacji z ludźmi, gdy nie czułem głodu. Nie chciałem
kłopotów. „Oni” zawsze w jakiś sposób wiedzieli .
Świtało. Od pewnego czasu biegłem otwartą przestrzenią, wśród pól kukurydzy. Nie
martwiłem się tym jednak, gdyż mój wyczulony słuch zaczynał rejestrować delikatny szum
drzew. Oceniałem, że dotrę do nich za jakąś godzinę. Nawet gdyby w tym czasie jakimś
cudem pojawił się ktoś na tym odludziu, nie byłby w stanie mnie dojrzeć, ze względu na
szybkość, z jaką się poruszałem.
Wiosenne słońce wznosiło się coraz wyżej nad linią horyzontu. Słyszałem już śpiew ptactwa
budzącego się w odległym jeszcze lesie, terkot dziobu dzięcioła uderzającego o pień, szelest
ściółki pod łapami przeróżnych stworzeń. Popiskiwania, chrumkanie, pomruki i inne znane
mi dobrze odgłosy. Nic zaskakującego. Zaskakujące było tylko to, że w ogóle istniał tu jakiś
las.
Spojrzałem na swoje stopy. Były już porządnie brudne. Ciuchy zresztą też. Poza tym
charakteryzowały się mnóstwem dziur. Wyglądałem jak włóczęga, którym skądinąd byłem.
Czekał mnie wypad do jakiegoś miasta. Bo raczej nie interesowały mnie ubrania farmerów, o
nie. Ja lubiłem markowe rzeczy dobrej jakości. Tylko żeby takie zdobyć, musiałem dotrzeć do
Biloxi. Czyli jeszcze pokonać bagna. Ohyda.
Dawno nie miałem kobiety. To też mnie frustrowało. Między innymi dlatego kierowałem się
na południe. Wiedziałem, że tam spotkam więcej przedstawicieli swojego gatunku. Mogłem
wprawdzie stworzyć sobie towarzyszkę, ale nie uśmiechała mi się opieka nad
nowonarodzoną. A pozostawienie jej samej sobie nie wchodziło w grę. Dostałem już jedno
ostrzeżenie.
Gdy dotarłem do linii drzew, słońce świeciło już dość jasno, aczkolwiek nie stało jeszcze
wysoko na niebie. Zdawałem sobie sprawę, że to ostatni las przed miastem, które było moim
przystankiem po drodze, w związku z czym będę musiał spędzić w nim czas aż do zmierzchu.
Nuda. Nuda. Nuda.
Usłyszawszy nad sobą delikatny szelest, spojrzałem w górę. O jakieś „trzy piętra” gałęzi
wyżej siedziała wiewiórka i wpatrywała się we mnie szeroko rozszerzonymi ze strachu
ślepiami, lekko dygocząc. Nie spuszczając z niej wzroku, schyliłem się i podniosłem ze
ściółki sporą, sosnową szyszkę. Wycelowałem i trafiłem idealnie. Jak zawsze. Chwyciłem
prawą dłonią jej bezwładne ciało, nim zdążyło, spadając, dotknąć ziemi. Jednym krótkim
szarpnięciem oderwałem rudy ogon i przyczepiłem sobie do kucyka jako trofeum. Ruszyłem
wolno w głąb lasu. Zaczynałem się właśnie zastanawiać, jakby tu dostarczyć sobie jakiejś
rozrywki, gdy to poczułem. Zapach. Unosił się w powietrzu, wyostrzając moje zmysły.
Niemal natychmiast napłynął drugi, a potem trzeci i czwarty. Cztery osoby. Nie byłem
głodny, jednak ten pierwszy zapach wzbudził we mnie coś, czego nie czułem już od bardzo
dawna. To było inne, niezwykłe pragnienie. Wręcz pożądanie, które coraz mocniej ogarniało
całe moje ciało i umysł, powodując narastającą ekscytację i szaleństwo zmysłów. Była w tym
dzikość i jakaś pierwotność odczuć. Znałem ten stan bardzo dobrze. Znaczył to, że czekało
mnie polowanie, o jakim marzyłem.
Byłem ciekaw, kim jest moja przyszła ofiara, której krew mnie wzywała. Pozwoliłem więc
poprowadzić się tej upajającej woni…
***
Stałem na skraju sporej polany, skąpanej w słońcu zbliżającego się południa. Skrywając się w
cieniu ogromnej, leciwej sosny, przyglądałem się zjawisku, od którego nie mogłem oderwać
oczu. Od tańczącej, niewielkiej, filigranowej postaci. W sumie na polanie były cztery osoby –
dwie młode dziewczyny i para dorosłych, zapewne matka i ojciec. Rodzice siedzieli na kocu –
ojciec czytał gazetę, matka popijała coś z porcelanowej filiżanki. Między nimi rozłożone były
przeróżne wiktuały. Dziewczęta znajdowały się w pewnym oddaleniu. Ta, która wyglądała na
młodszą, miała złote włosy przewiązane wstążką i mnóstwo piegów. Siedziała na trawie,
obejmując rękoma nogi okryte błękitną sukienką i wpatrując się z zachwytem w siostrę. Co
jakiś czas wciągała głośno powietrze, jakby wyrażając swój podziw. Kilka razy zaklaskała
głośno i można było usłyszeć jej perlisty śmiech. Natomiast ta druga…
Ta druga była zjawiskiem. Moją tęsknotą, moją syreną, fascynacją od pierwszego wejrzenia,
czy raczej powonienia. Zapragnąłem jej krwi, ale nie tylko. Po raz pierwszy w mojej
długoletniej, beznadziejnej egzystencji pożądałem również ciała mojej przyszłej ofiary.
Marzyłem, by ją dotykać, całować namiętnie i zanurzyć się w niej brutalnie, zanim moje kły
sprawią, że wyda ostatnie tchnienie. Chciałem, by krzyczała pode mną z ostatniej (a może i
pierwszej) w życiu rozkoszy…
Miała czarne włosy do ramion, drobną, bladą twarz i ogromne, niezwykle ciemne oczy.
Poruszała się ze niesamowitą gracją. Niczym prima balerina unosiła lekko ręce, wirowała
wokół własnej osi, zginała ciało ku ziemi. Woń, którą roztaczała, atakowała bezlitośnie moje
zmysły, drażniła mnie, wzywała i gdyby nie to, że obawiałem się konsekwencji, dokonując na
miejscu krwawej jatki z pozostałą trójką, rzuciłbym się ku niej natychmiast. Musiałem jednak
dobrze to rozegrać. Za bardzo mi zależało. Postanowiłem ją uprowadzić, ale tak, by nie
pozostawić żadnych śladów.
Opracowując w myślach strategię, przyglądałem się dziewczynie, gdy ta nagle zatrzymała się
w pół kroku i z wolna obróciła sylwetkę w moim kierunku, po czym zamarła. Widziałem
teraz wyraźnie jej oczy. Były szeroko otwarte z przerażenia. Usta miała rozchylone, jak
gdyby chciała coś powiedzieć i zatrzymała się w pół słowa. Cofnąłem się odruchowo w głąb
lasu, choć przecież było to absolutnie niemożliwe, by widziała mnie z tej odległości. Ludzki
wzrok nie jest aż tak dobry. Ona jednak ciągle wpatrywała się przed siebie, dokładnie w
punkt, w którym stałem, nie zważając na tarmoszenie za rękaw i uporczywe pytania
zaniepokojonej siostry. I nagle całą polanę zdominował jej przeraźliwy krzyk. Krzyk, który
sprawił, że rodzice zerwali się raptownie ze swego miejsca, a mniejsza dziewczynka zatkała
sobie uszy i odskoczyła przestraszona.
Na mnie ten dźwięk podziałał podniecająco. Oczami wyobraźni ujrzałem inną scenę, w której
miałem nadzieję go usłyszeć…
Na łące dwie osoby odbywały swoisty, paniczny taniec dookoła krzyczącej bez przerwy
postaci. Mężczyzna próbował potrząsać dziewczyną, wołając jej imię, sprawić, by się
ocknęła. Kobiecie w końcu się udało ująć dłoń córki w swoje ręce i teraz gładziła ją
pośpiesznie, wypowiadając jakieś kojące słowa, których ta i tak nie była w stanie usłyszeć.
Młodsza siostra siedziała na trawie, zakrywając uszy dłońmi i płakała głośno, kiwając się w
przód i w tył.
Wtem krzyk ucichł, tak samo raptownie, jak się pojawił. Zwróciłem ponownie swoją uwagę
na dziewczynę – jej ciało drżało, targane konwulsjami. Usta pozostały rozchylone, słyszałem,
jak brała płytkie i szybkie oddechy. Ojciec wziął ją na ręce i wydając matce oraz drugiej córce
szybkie dyspozycje, ruszył w kierunku stojącego nieopodal, kanarkowo żółtego Forda T,
modelu Touring. Pomyślałem, że w sumie to chyba pierwszy raz widzę Forda w takim
kolorze… Przeważnie były czarne. Facet musiał być nieźle nadziany, skoro zrobili mu
specjalnie lakierowany egzemplarz.
Matka wraz ze złotowłosą zgarnęły pośpiesznie zestaw piknikowy oraz koc i pobiegły za
mężczyzną. On tymczasem ułożył brunetkę na tylnym siedzeniu, po czym, odwróciwszy się,
wyszarpnął koc z rąk kobiety i przykrył drżące ciało. Nakazał żonie usiąść obok, a młodszej
córce zająć przednie siedzenie. Następnie, nie zwlekając, wskoczył za kierownicę i
trzasnąwszy drzwiczkami, odpalił silnik.
Zerknąłem na rejestrację odjeżdżającego samochodu. Biloxi. Nie mogło być lepiej. Raczej nie
powinienem mieć problemu z wytropieniem właściciela takiego samochodu. Kłopot był
jedynie w tym, że musiałem zaczekać do zmierzchu, by udać się w pożądanym kierunku i dać
się ponieść instynktowi tropiciela…
***
Nie mogłem w to uwierzyć – zamknęli ją w zakładzie psychiatrycznym. Co za czubki!
Oznaczało to dla mnie trochę więcej przeszkód. Przede wszystkim, nie uśmiechało mi się
wypicie krwi zawierającej psychotropy. Będę musiał najpierw doprowadzić dziewczynę do
stanu pełnej przytomności. Hmm… To brzmiało jak perspektywa przedłużonej gry wstępnej.
Zależało mi też, by była w pełni świadoma, gdy już się nią zajmę… Pomyślałem, że jestem
jak kucharz przyprawiający odpowiednio swoją potrawę, dbały o perfekcyjny smak. Najpierw
jednak, musiałem wymyślić, jak ją stamtąd wydostać.
Księżyc świecił ostrym, srebrzystym światłem, sprawiając, że cały ogród nabierał dziwnego,
niebiesko-grafitowego odcienia. Przeskoczyłem z łatwością wysokie ogrodzenie, zakończone
masywnymi, metalowymi grotami. Chciałem ją poczuć, musiałem ją usłyszeć. Wiedziałem,
że choćbym miał spędzać każdą noc w pobliżu tych posępnych murów, będę to robił tak
długo, aż ułożę jakiś plan. Nie spocznę, póki ona nie znajdzie się w moich ramionach, słodka
i drżąca, dopóki jej unikatowy zapach, którego subtelny czar nawet teraz mogłem wyłowić z
tłumu woni, nie nasyci i wzburzy moich zmysłów, wprawiając je w szaleńczy taniec. Gdy już
ją posiądę, sprawię, że nim umrze, pozna i wyszepta w ekstazie moje imię.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin