Michael A.
Stackpole
Kartomancja
Drugi tom intrygującego cyklu
EPOKA WIELKICH ODKRYĆ
Przełożył Jan Pyka
Tytuł oryginału
Cartomancy - Age of Discovery Trilogy, Vol. 2
Hunkiemu Cooperowi
Mistykowi, jeśli kiedykolwiek był ktoś taki
Autor jest wielce zobowiązany Anne Groell za jej niestrudzoną pracę nad Kartomancją. Wygładziła wszystkie chropowatości, dzięki czemu tę książkę da się czytać. Autor dziękuje także Kassie Klaybourne za jej mądrość i wsparcie, którego mu udzielała, kiedy pracował nad tą powieścią. Howard Morhaim i Danny Baror są najlepszymi agentami na świecie i gdyby nie ich wysiłki oraz to, że mają głowę do interesów, praca autora mogłaby polegać na zadawaniu ludziom pytań w rodzaju: „Z czym mają być te frytki?"
10 dzień miesiąca Wilka w roku Szczura
9 rok panowania księcia Cyrona
163 rok rządów dynastii Komyrów
737 rok od Kataklizmu
Derros, Erumvirine
Ranai Ameryne czekała skryta w ciemności. Większą część tygodnia spędziła w otaczającej serrian Istora puszczy, przyzwyczajając się do wszystkich stron leśnego życia. Gdy w Nalenyrze parała się rozbojem, nie potrafiła się tak wpasować w otoczenie. Wyjęta spod prawa, nauczyła się obawiać stałego towarzystwa, co uniemożliwiało jej osiągnięcie jedności zarówno z naturą, jak i ludzką gromadą.
Tutaj, w puszczy, odnalazła spokój. Obserwowała toczące się wokół niej życie, rozgrywający się nieustannie dramat drapieżnika i ofiary. Kiedy dorastała, otrzymała podstawowe wykształcenie, które miało jej zapewnić jakieś miejsce w szeregach ogromnej biurokracji państwowej. Dowiedziała się wtedy, że wszystkie sprawy na świecie obejmuje naturalny porządek i że dopóki nic go nie zakłóca, życie jest idyllą.
Jej nauczyciele zaczerpnęli tę wiedzę z bardzo dobrego źródła.
We wczesnych latach Cesarstwa wielki mistrz Urmyr zgromadził całą wiedzę o świecie i społeczeństwie w swoich księgach mądrości. Często cytowano jego powiedzenie „Wiatr jest mądry, a woda jeszcze mądrzejsza, gdyż nikt, kto im się opiera, nie zajdzie daleko. Jednak tym, którzy im się poddają, przychodzi to łatwo i szybko".
Najczęściej jednak takie mądrości mają ostrzegać przed rzucaniem wyzwania silniejszemu przeciwnikowi, pomyślała Ranai. Uśmiechnęła się do siebie, czując, że blizna na jej policzku wykrzywia ten uśmiech. Nie dbała o to jednak. Dla tych, na których czekała i na których miała zapolować, będzie niczym wiatr i woda.
Spojrzała w niebo. Połowę powierzchni Fryla, białego księżyca, skrywał cień. Jego położenie na niebie potwierdziło to, co w głębi serca już wiedziała - zbliżała się północ. Jej przeciwnicy już wkrótce wyruszą na łowy. Będą jej szukać, sądząc, że są myśliwymi, ale szybko się przekonają, jak bardzo się mylili.
Zadrżała, czując dalekie echa strachu, które przywołała ta myśl. Przed zeszłorocznymi Świętami Plonów wielokrotnie dowiodła innym myśliwym, że popełnili taki sam błąd. Nazywała się wtedy Pavynti Syolsar i ze swymi kompanami napadała na podróżnych w Nalenyrze. W okresie świątecznym traktami ciągnęło dużo ludzi, a ona obrabowała wielu z nich. Walczyła z ich obrońcami, wśród których bywali niekiedy bardzo dobrzy szermierze, i pokonała ich wszystkich.
Z wyjątkiem Moravena Tolo. W pierwszej chwili nie uznała go za szczególnie niebezpiecznego. Wyglądał na mężczyznę zbliżającego się do wieku średniego - w każdym razie średniego dla większości ludzi - chociaż w jego czarnych włosach nie było śladu siwizny. Poruszał się lekko i bez strachu. Przedstawił się jako xidantzu, a ona pomyślała, że jest po prostu kolejnym z wędrownych wojowników, którego będzie musiała zabić, zanim zabierze złoto należące do jego towarzyszy podróży.
I wtedy powiedział jej, żeby narysowała koło.
Nawet teraz, po czterech miesiącach, zimny pot spłynął jej po plecach. Chociaż była bardzo dobra, on był lepszy. Na pewno. Był mistrzem miecza - wielkim mistrzem, a nawet kimś więcej. Był mistykiem, zdolnym przywołać magię swoją bronią. Byłby wiatrem i wodą, pomyślała. Ja byłabym ziemią, ogniem i drewnem i musiałabym mu ulec.
Według wszelkich reguł powinna już nie żyć, ale on postanowił ją oszczędzić. Poddał ją próbie i uznał, że sztuka miecza nie jest jej zupełnie obca. Zażądał zatem, żeby udała się na południe, do Virine, i wstąpiła do szkoły Kaluna Istora. Następnie, gdy mistrz Istor uzna, że może już opuścić jego serrian, miała przez dziewięć lat przemierzać kraje dawnego Cesarstwa jako xidantzu.
Wyruszyła na południe, choć w każdej chwili mogła zejść z tej drogi. Nie pozwalał jej jednak na to honor, którego starała się nie plamić, nawet gdy trudniła się rozbojem. To nie lęk przed Moravenem Tolo kazał jej iść do Virine, lecz świadomość, że powinna być już martwa, a stosując się do jego żądania, ma szansę na nowe życie.
Skorzystała z niej skwapliwie i szybko zadomowiła się w serrianie Istora. Niemal natychmiast została przyjęta do małej grupy uczniów, z których większość była od niej przynajmniej o dziesięć lat młodsza. Mistrz Istor nie skomentował ani słowem tego, co powiedziała mu o swoim życiu, ani jej wyjaśnień, dlaczego do niego przybyła. Spodziewała się, że zadrwi z niej lub okaże wzgardę, ale nic takiego nie zrobił.
Wysłuchał jej, a potem, nic nie mówiąc, wziął pędzelek, zanurzył go w tuszu i szybko coś napisał. Odłożywszy pędzelek, odwrócił kartkę, tak by mogła to przeczytać.
- Czy wiesz, co tu jest napisane? - zapytał.
Skinęła głową.
- Można to odczytać na dwa sposoby - odpowiedziała. - „Tygrysiątko" albo „Ranai Ameryne".
Pomarszczony mistrz miecza zmrużył oczy i kiwnął głową.
- To dlatego, że jesteś teraz obojgiem - rzekł. - Tygrysiątkiem, któremu muszą jeszcze wyrosnąć pazury, oraz kobietą zwaną Ranai Ameryne. To, kim byłaś przedtem i jak się zwałaś, jest już przeszłością. Witaj w mojej szkole, Ranai Ameryne.
Mistrz Istor okazał się równie wymagający, jak był mądry. Nieustannie zmuszał ją do coraz większego wysiłku. Powierzył jej szkolenie młodych, początkujących uczniów. Oni z kolei zmuszali ją do stałej koncentracji, irytowali i - jak to oceniła z perspektywy czasu - nauczyli panować nad gniewem, który w innych okolicznościach bezlitośnie by na nich wyładowała. Opieka nad nimi nie zwalniała jej jednak z obowiązków ucznia i często ćwiczyła do późnej nocy.
Podczas nauki musiała się zmierzyć z problemem, który przyczynił się do tego, że kiedyś została przestępcą. Wychowana w przekonaniu, że wiatr i woda unoszą wszystko, na co natrafią, czekała przez całe życie na karę, gdyż kiedyś sama zbuntowała się przeciwko powszechnie przyjętym zwyczajom. Porzuciła szkołę, zrezygnowawszy z kariery urzędniczej, i opuściła dom, by uczyć się szermierki. Gdy tylko trafiła na serrian, do którego zgadzano się ją przyjąć, wstępowała do niego, ale rzadko na dłużej, zwykle nie więcej niż na dwa lata - wolała poszukać nowej szkoły, zamiast poddać się obowiązkom nakładanym na nią w starej.
Żyła niczym buntownik i czekała na nieuniknioną karę za swój bunt. Jednak dzięki mistrzowi Istorowi zaczęła rozumieć, że może się przeciwstawić wiatrowi i wodzie... lub nawet stać się wiatrem i wodą. Nie chodziło o to, jak ma się pogodzić ze światem, lecz jak stać się tak silną, żeby świat musiał się pogodzić z nią.
Mogłoby się wydawać, że takie myślenie grozi popadnięciem w megalomanię, ale umiejętności, jakie osiągnęła dzięki codziennym ćwiczeniom, oraz rady mistrza Istora uchroniły ją przed tym. Zrozumiała po prostu, że chociaż może zabić każdego, kto się jej przeciwstawi, wcale nie musi tego zrobić. Przez cały czas pamiętała o tym, że Moraven Tolo mógł pozbawić ją życia, ale się od tego powstrzymał. Idąc za jego przykładem, szukała w każdym człowieku choćby iskierki świadczącej, że drzemią w nim jakieś talenty, że jest coś wart. Tylko wtedy, gdyby jej nie było, mogłaby zabić bez wyrzutów sumienia.
Po jakimś czasie uświadomiła sobie także, że mistrz Istor nakazał jej opiekować się małą grupką uczniów między innymi po to, by nauczyła się dostrzegać takie iskierki. I chociaż była niemal pewna, że nie zaatakowałaby żadnego ze swych podopiecznych, gdyby zetknęła się z nimi w swym dawnym życiu, nie dawało jej spokoju, iż nie ma co do tego całkowitej pewności. Trzymała się zatem w karbach, gdy doprowadzali ją do gniewu - i jeszcze bardziej podziwiała Moravena Tolo za opanowanie, jakie okazał znacznie poważniej przez nią sprowokowany.
A teraz czekała w ciemnym lesie na swoich uczniów, którzy mieli ją wytropić. Była pewna, że któryś z nich spróbuje zorganizować resztę w sprawnie działającą grupę. Nie miała jednak wątpliwości, że przynajmniej kilku będzie wolało prowadzić poszukiwania na własną rękę, żeby nie dzielić się z nikim chwałą, jaką by się okryli, gdyby schwytali ją sami.
Chociaż najłatwiej byłoby wyłowić i pokonać tych indywidualistów, a potem stawić czoło gromadzie, postanowiła odwrócić tę taktykę. Ćwiczenie miało wykazać wyższość współdziałania nad poczynaniami indywidualnymi. Gdyby grupie udało się ją pojmać, przewaga wysiłku zespołowego nad jednostkowym zostałaby wykazana. Gdyby jednak się nie udało, i tak miała zamiar udowodnić im głupotę działania na własną rękę, odławiając kolejno wszystkich, którzy wybrali się na to polowanie w pojedynkę.
Nagle w lesie zapadła cisza. Przykuło to jej uwagę. Zima na wybrzeżu Virine przyniosła chłodniejszą pogodę, ale dzięki ciepłym prądom morskim nie padał tu śnieg. Przeważały natomiast mżawki, często wywołujące mgły. Nie przeszkadzało to leśnym stworzeniom i puszcza zwykle tętniła życiem. Teraz jednak te wszystkie odgłosy ucichły. Co ciekawe, największy spokój zapanował w części lasu najbliższej morza, a nie na południe od Derros i serrianu.
Czyżby uznali, pomyślała, że zabezpieczę się od wschodu, kryjąc się gdzieś przy brzegu? I że spodziewam się, że nadejdą z północy, toteż postanowili podejść mnie od morza? Wybrzeże nie było zbyt przystępne, jednak przemytnicy korzystali z licznych tu zatoczek. Kilkunastu uczniów mogłoby wpłynąć w małej łodzi do jednej z nich, a wspięcie się na trzydziestostopowe urwisko nie sprawiłoby im problemu.
Powoli wysunęła zza szarfy tkwiący w pochwie miecz. W czarnym stroju całkowicie wtapiała się w ciemność nocy. Na głowie miała kaptur z otworami na oczy i uszy, a wszystkie odkryte części ciała poczerniła węglem drzewnym. Dwa dni wcześniej, w pobliżu brzegu, znalazła porwaną sieć rybacką, z której zrobiła sobie narzutkę, i powtykała w nią wyrwane z drzew gałązki. Gdyby się położyła na ziemi, wyglądałaby jak mały krzak.
Ruszyła ostrożnie na wschód. Dobrze już poznała teren, posuwała się więc prawie bezszelestnie. Najbardziej oczywisty szlak - wydeptana tysiącami nóg ścieżka przemytników - prowadził przez małe zagłębienia w ziemi. Dotarła szybko do miejsca, w którym mogła przygotować zasadzkę na grupę, i ukryła się w dole u podstawy wyrwanego z korzeniami drzewa.
Cisza się przeciągała, co zaczynało ją dziwić. Tillidowi, najmniejszemu z jej uczniów, nigdy jeszcze nie udało się zachować spokoju tak długo. A jednak nie słyszała niczego, z wyjątkiem wiatru szepczącego wśród drzew i skrzypienia ich kołyszących się gałęzi.
A potem, ponad nią, powietrze rozdarł przeraźliwy skrzek zaskoczenia, po którym nastąpiło głośne chrupnięcie. Coś spadło na wilgotne liście obok niej. Spojrzała na to i zobaczyła patrzącego na nią złocistym okiem morskiego jastrzębia z dziobem otwartym w niemym krzyku. Jego głowa była jednak niemal całkiem oderwana i ptak nie zdawał sobie sprawy, że jest już martwy.
Nim jeszcze w pełni do niej dotarło, że jest w niebezpieczeństwie, Ranai obnażyła głownię miecza. Stwór, który zabił jastrzębia, rzucił się na nią ze splątanych w górze gałęzi, ale jej broń uniosła się łukiem w zamaszystym cięciu z lewej. Klinga przecięła napastnika na pół. Dolna część ciała z wciąż drgającymi konwulsyjnie nogami spadła na mokre liście. Górną część torsu zatrzymały korzenie wyrwanego drzewa, które przebiły też nietoperze skrzydła stwora.
Ranai przyjrzała mu się z bliska. Najbardziej przypominał nadrzewne żaby z jej rodzinnych stron. Tylko te skrzydła... dodała w myślach. W słabym świetle księżyca widać było również kolorowe pasy przecinające jego mokre ciało.
Zdychający stwór otworzył paszczę, ukazując rzędy trójkątnych, podobnych do rekinich zębów. Ranai odsunęła się na ten widok, ale nie zrobiła tego dość szybko. Z otwartej paszczy wystrzelił język i smagnął ją w twarz. Kolec, którym był zakończony, przebiwszy kaptur, utkwił w policzku. Ranai poczuła się tak, jakby w ranę wlał się płynny ogień, i zachwiała się, sparaliżowana bólem. Stwór zdechł, zanim zdołał do końca wciągnąć język, tak że zwisał on bezwładnie, czerwony od jej krwi.
Uniosła rękę do twarzy. Kolec trafił ją tuż nad kością policzkową. Nieco wyżej i straciłaby oko. Mimo ulgi, która ogarnęła ją na chwilę po tej konstatacji, wiedziała, że nie jest dobrze, gdyż okolice rany już zaczęły puchnąć, a z oka płynęły łzy.
Zwalczyła instynktowną chęć ucieczki. Chciałaby przypisać to swojej odwadze, ale dokonała jedynie logicznej oceny sytuacji. Czymkolwiek był ten stwór, potrafił latać, a zatem nie zdołałaby go wyprzedzić. Jeśli był tylko ten jeden, nic jej nie groziło. Jeśli było ich więcej, dopadną ją w końcu i zabiją. Znajdowała się zbyt daleko od Derros, aby kogokolwiek ostrzec, a zważywszy na to, jak cichy i podstępny był jej przeciwnik, tylko nieliczni z uczniów, a nawet nauczycieli w serrianie, mogliby się zmierzyć z jego pobratymcami.
A jeśli, pomyślała ze zgrozą, są ich setki lub tysiące...
Zadrżała i ruszyła w stronę morza. Szła ostrożnie, pamiętając, że tym, co uciszyło las, był ten stwór - albo on i jego towarzysze. Opuchlizna niemal zamknęła jej prawe oko i wypatrując niebezpieczeństwa, musiała ciągle odwracać w tę stronę głowę. Pokonanie mniej więcej tysiąca kroków do klifów zajęło jej pół godziny, ale dotarła tam bez dalszych przygód.
Księżyc zalał srebrem wodę, dzięki czemu miała rozległy widok na całą linię wybrzeża aż do zatoki Derros. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzała, widziała stwory wyglądające jak wielkie beczki, tyle że nazbyt długie i smukłe, rozmiarów przeciętnego statku handlowego, kołysały się niewinnie na ciemnej wodzie. Kiedy im się tak przyglądała, zanurzały się i wynurzały niczym jakieś morskie krokodyle.
Jeden, który właśnie wypłynął, otworzył paszczę, ukazując białą gardziel. A potem upstrzyły ją czarne kropki, skrywając biel w cieniu. W następnej chwili czerń uniosła się niczym zwiewny opar. Zwinęła się na niebie jak kłąb dymu, po czym zakręciła i pomknęła ku śpiącemu Derros. To chmura tych żabostworów, pomyślała ze zgrozą Ranai. Wyobraziła sobie, jak lądują na dachach, przywierają do ścian, przeciskają się pod drzwiami i między okiennicami. Wślizną się do każdej stodoły, wskoczą do cystern z wodą i wpełzną pod okapy dachów wszystkich domów. Miasto pokryje wilgotny, pulsujący kobierzec, który pochłonie wszystko, na czym spocznie.
Nie zadała sobie pytania, dlaczego właśnie Derros zostało zaatakowane, ponieważ nie miało to teraz żadnego znaczenia. Teraz ważne było tylko to, że miasto padło ofiarą napaści. Ranai uświadomiła sobie również, że chociaż nic nie może zrobić, by powstrzymać tę falę, to jeśli będzie ostrożna, zdoła pomóc tym, którzy później stawią czoło najazdowi. Żabostwory, mimo że zjadliwe i szalenie niebezpieczne, nie nadawały się na strażników zdobytego terytorium.
Popatrzyła w stronę oceanu. Coś jeszcze stamtąd nadejdzie, a potem jeszcze coś. Niemal czuła obecność obcych, nieznanych mocy, które gdzieś tam się czaiły. Nie wiedziała, czym są, ale miała pewność, że jeśli tylko będzie ostrożna, przeczeka na tym urwistym brzegu wystarczająco długo, by się tego dowiedzieć.
A kiedy już zdobędzie tę informację, pomoże innym znaleźć odpowiedź na pytanie, co należy w tej sytuacji zrobić.
Spojrzała w stronę Derros i zobaczyła pierwsze płonące domy. Gdzieś za nimi czekał mistrz Istor. Skinęła w milczeniu głową w tamtym kierunku. Wiem, mistrzu, że chciałeś, bym ćwiczyła jeszcze kilka lat, zanim zostanę xidantzu, pomyślała. Cóż, nie było mi to pisane. Mam tylko nadzieję, że to, czego się do tej pory nauczyłam, wystarczy.
Ixyll
Ciras Dejote ocknął się w świecie, którego nie poznawał. Głowa mu pulsowała, choć nie tak boleśnie jak przedtem. Powoli wracały do niego strzępy wspomnień o tym, jak znalazł się w tej ciemnej jaskini, w której leżał obok swego nieprzytomnego mistrza. Pamiętał, że podróżowali przez Ixyll i że w drodze ogarnęła ich burza dzikiej magii. Z tego, co się wydarzyło później, nie pamiętał nic konkretnego, z wyjątkiem tętentu końskich kopyt i silnej ręki, która przytrzymywała go w siodle.
Jego mistrz, Moraven Tolo, drgnął i zajęczał. Ta odrobina światła, która rozjaśniała jaskinię, odbijała się od jego spoconej twarzy. Ciras usiadł i odwrócił się, by sięgnąć po wodę dla niego, ale zalała go fala mdłości i z jękiem osunął się na ziemię. Poruszając się wolniej, doczołgał się do bukłaka i wrócił z nim do Moravena.
Jego mistrz jęczał i podrygiwał, jakby miał atak padaczki. Jednak na usta nie wystąpiła mu piana ani nie krwawił z nosa. Ciras nie dostrzegł niczego, co mogłoby wskazywać, jakie obrażenia mógł odnieść nieprzytomny mężczyzna.
- Mistrzu, musisz się napić - powiedział, po czym podniósł się wolno na kolana i wsunął dłoń pod głowę Moravena. Długie, czarne włosy wojownika były przesiąknięte potem. Ciras podniósł jego głowę i przytknął mu bukłak do ust. I wtedy ciało Moravena zesztywniało.
Otworzył oczy.
Oczy Moraven Tolo miał niebieskie, ale ich barwa zmieniała się teraz od błękitu głębokiego morza do bladego, lodowego odcienia, odrobinę tylko różniącego się od bieli, po czym wszystko zaczynało się od początku. Zmiany koloru przebiegały płynnie jak falowanie jedwabnego szala tańczącego na wietrze. Czasem tęczówki Moravena przeszywały poszarpane linie czarnych błyskawic.
Kiedy się pojawiały, Cirasa boleśnie mrowiła dłoń, którą trzymał pod głową mistrza. Ból przybierał na sile, w miarę jak błyskawice stawały się coraz większe.
Rozdarty między poczucie obowiązku wobec mistrza i coraz większy ból, Ciras nie wiedział, co począć. Chciał jakoś ulżyć nieprzytomnemu, zadbać o niego, zarówno dlatego, że taka była jego powinność, jak i z wdzięczności za opiekę, którą Moraven otaczał go w podróży. Wiedział, że pozostawienie go samemu sobie byłoby złe - ale bolesne mrowienie szybko przerodziło się w rozdzierający ból, który sparaliżował mu rękę.
- Zostaw go, chłopcze. Nie możesz mu pomóc.
Ciras popatrzył w kierunku źródła tego głosu. Na sarkofagu przykucnęło małe stworzenie w kolorze kości słoniowej. Uznałby je za dziecko, gdyby nie to, że w nieproporcjonalnie wielkiej głowie miało siedmioro oczu. Dwoje z nich, czarne ze złotymi źrenicami, było tam, gdzie należało się ich spodziewać. Trzecie znajdowało się pośrodku czoła. Cztery kolejne, mniejsze i złote z czarnymi źrenicami, tkwiły na wysokości kości policzkowych i czoła, powyżej oraz poniżej normalnych oczu.
To soth gloon, zwiastun nieszczęścia! pomyślał Ciras. Ostrożnie położył głowę Moravena na ziemi, po czym uklęknął na jednym kolanie, uznawszy, że musi chronić mistrza przed tym stworzeniem. Prawą ręką sięgnął do pasa, za którym powinien być jego miecz, lecz go tam nie znalazł.
Gloon roześmiał się.
- Nie jestem dla niego żadnym zagrożeniem - powiedział. - Chodź, jesteś potrzebny Tyressie. Musisz jej pomóc.
Chociaż Ciras wciąż miał mętlik w głowie, na słowa „potrzebny" i „pomóc" zareagował natychmiast. Podniósł się chwiejnie na nogi i powlókł się z trudem za tym niesamowitym stworzeniem, które prowadziło go w głąb jaskini, skacząc z jednego sarkofagu na drugi. Do młodego wojownika powoli dotarło, że jest to jakaś nekropolia, ale nie uznał tego za zły omen.
Z każdym krokiem uwaga Cirasa odbiegała od zamierającego już bólu w ręce. W ciemności przed sobą usłyszał dziwne stękanie i chrapliwe dyszenie, które składały się na osobliwy dźwięk, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał.
Zanim jeszcze dostrzegł krępego człowieka, który wyłonił się w świetle, ciągnąc coś ciężkiego, w nos uderzył go okropny smród. Po chwili uświadomił sobie, że tym ciężarem jest Tyressa, a ciągnie ją Borosan Gryst. Rzucił się do przodu i chwycił ją za kostki, mocno, by palce nie ześlizgnęły mu się z błocka pokrywającego jej buty.
- Tutaj - powiedział soth gloon. - Połóżcie ją na tym grobowcu.
Obaj mężczyźni donieśli Tyressę do płaskiego sarkofagu i z wysiłkiem ułożyli ją na nim. Stopy Keru zwisały poza marmurową płytę. Jej splecione w gruby warkocz jasne włosy były wymazane odchodami nietoperzy. Na odkrytych ramionach i nogach miała otarcia, ale że pokrywało je guano, Ciras nie potrafił powiedzieć, czy świadczą one o jakichś poważniejszych obrażeniach. Nie to jednak było głównym problemem Tyressy.
W jej brzuchu okrytym powalaną tuniką tuż pod pępkiem tkwił bełt ż kuszy.
Ciras wsparł się o płytę grobowca.
- Bełt wznosi się i opada wraz z jej oddechem - ocenił. - To dobrze. Nie utkwił w kości.
Borosan popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
- Co zrobimy? - zapytał. - Musimy coś zrobić, inaczej ona umrze.
- Wiem - odparł Ciras. Potrząsnął głową, licząc na to, że odzyska jasność myśli, i natychmiast tego pożałował. - Nie mogę się jeszcze skupić. Keles będzie wiedział, co robić. Gdzie on jest?
Borosan bez słowa pokręcił głową.
Gloon, który przycupnął na sąsiednim grobowcu, wskazał smukłym palcem ciemność w głębi jaskini.
- Poszli razem - rzekł. - On wciąż żyje. Tyle widzę.
Ciras przeniósł wzrok na Tyressę.
- A co z nią? - zapytał sotha gloona. - Możesz zobaczyć przyszłość. Czy ona przeżyje?
- To będzie zależało od tego, co zrobisz, Cirasie Dejote.
Ciras zamknął oczy. Całe życie ćwiczył walkę mieczem. Jego nauczyciele nalegali, żeby uczył się także rozumieć, jak funkcjonuje ludzkie ciało oraz poszczególne narządy. Wiedział, gdzie i jak głęboko biegną arterie. Potrafił na zawołanie przebić konkretny organ. Nauczono go nawet, jak opatrywać rozmaite rany. Jednak w najmniejszej mierze nie czyniło go to uzdrowicielem.
Najchętniej odrzuciłby sugestię gloona, ale nie mógł się na to zdobyć. Opanowanie sztuki miecza było dla niego sposobem, dzięki któremu mógł zostać bohaterem. Dorastając, słuchał opowieści o starożytnych herosach z czasów Cesarstwa i marzył, że kiedyś dorówna im umiejętnościami oraz odwagą. Jednak wielu z nich musiało podejmować wyzwania, które wymagały od nich więcej niż tylko sprawności we władaniu bronią. Jeśli teraz czegoś nie zrobię, pomyślał, ona umrze, a ja nigdy nie zostanę bohaterem.
Znowu otworzył oczy i delikatnie dotknął bełtu. Nie próbował go poruszyć i tylko poczuł, jak z każdym oddechem Tyressy pierzysko muska opuszki jego palców. Przesunął wolno rękę w dół, starając się ocenić głębokość, na jaką wbiła się strzała. Chociaż łucznictwo nigdy nie było jego specjalnością, potrafił ocenić długość bełtu po jego grubości i kiedy to teraz zrobił, obudziła się w nim nadzieja, że może rana nie jest zbyt poważna.
Położył dłoń na jej brzuchu i uśmiechnął się. Starł część odchodów nietoperzy i uśmiechnąwszy się jeszcze szerzej, popatrzył na Borosana.
- To nie wygląda tak źle, jak się obawialiśmy - oznajmił.
- Co masz na myśli?
Ciras wyprostował się.
- ...
LI-LU