Robert Ludlum - Trylogia 04 - Dziedzictwo Bourne'a.pdf

(1460 KB) Pobierz
Robert Ludlum - Trylogia 04 - D
ROBERT LUDLUM
ERICK van LUSTBADER
DZIEDZICTWO BOURNE'A
PRZEKŁAD: JAN KRAŚKO, PAWEŁ MARTIN
SPIS TREŚCI
Spis treści 2
Prolog 4
Część 1 15
Rozdział 1 16
Rozdział 2 29
Rozdział 3 38
Rozdział 4 45
Rozdział 5 59
Rozdział 6 73
Rozdział 7 82
Rozdział 8 92
Rozdział 9 106
Rozdział 10 111
Część 2 122
Rozdział 11 123
Rozdział 12 146
Rozdział 13 153
Rozdział 14 174
Rozdział 15 184
Rozdział 16 193
Rozdział 17 204
Rozdział 18 212
Rozdział 19 225
 
Rozdział 20 240
Część 3 248
Rozdział 21 249
Rozdział 22 259
Rozdział 23 264
Rozdział 24 287
Rozdział 25 300
Rozdział 26 313
Rozdział 27 336
Rozdział 28 352
Rozdział 29 368
Rozdział 30 376
Rozdział 31 382
Epilog
PROLOG
Chalid Murat, przywódca czeczeńskich rebeliantów, nieruchomy jak kamień
jechał w środkowym pojeździe konwoju przemierzającego zbombardowane ulice
Groznego. BTR- 60BP, opancerzone transportery bojowe piechoty, należały do
wyposażenia rosyjskiej armii, dlatego konwój nie odróżniał się od innych,
patrolujących miasto. Uzbrojeni po zęby żołnierze Murata tłoczyli się w dwóch
pozostałych pojazdach, na czele i na końcu kolumny. Zmierzali do szpitala numer 9,
jednej z sześciu czy siedmiu kryjówek, dzięki którym zawsze byli o trzy kroki przed
ścigającymi ich Rosjanami.
Prawie pięćdziesięcioletni Murat miał posturę niedźwiedzia, ciemną brodę i
gorejące oczy fanatyka. Już dawno temu przekonał się, że jedynym sposobem
sprawowania władzy są rządy żelaznej ręki. Wraz z Dżoharem Dudajewem
nadaremnie próbował wprowadzić szarijat. Był świadkiem rzezi, do której doszło na
samym początku, gdy panoszący się w Czeczenii watażkowie, wspólnicy Osamy bin
Ladena, najechali na Dagestan i przeprowadzili serię zamachów bombowych w
Moskwie i Wołgodońsku, zabijając ponad dwustu ludzi. Winą za czyny
obcokrajowców niesłusznie obarczono czeczeńskich terrorystów i Rosjanie
rozpoczęli zmasowane bombardowania Groznego, zamieniając większą część miasta
w ruinę.
Zamglone niebo nad stolicą Czeczenii, wiecznie zaciągnięte chmurami pyłu i
popiołu, nienaturalnie rozświetliła migotliwa łuna, tak jaskrawa, że przypominała
obłok radioaktywny. Na rozległym rumowisku jak okiem sięgnąć szalała podsycana
ropą pożoga.
Konwój minął wypalony szkielet masywnej, pozbawionej dachu budowli, w
393
 
której wnętrzu wciąż migotały języki ognia. Chalid Murat patrzył w okno. W pewnej
chwili chrząknął, spojrzał na Hasana Arsienowa, swego zastępcę, i powiedział:
- Grozny to był kiedyś rodzinny dom zakochanych spacerujących szerokimi,
wysadzanymi drzewami bulwarami, matek pchających wózki z dziećmi przez zielone
skwery. Ten amfiteatr co noc wypełniali radośni, roześmiani ludzie, a architekci z
całego świata przyjeżdżali tu jak pielgrzymi podziwiać wspaniałe gmachy, dzięki
którym nasza stolica zdobyła sławę jednego z najpiękniejszych miast świata. - Ze
smutkiem pokręcił głową i przyjacielskim gestem klepnął towarzysza w kolano. - Na
Allaha, Hasanie! - wykrzyknął. - Spójrz, jak Rosjanie zniszczyli wszystko, co dobre i
piękne!
Arsienow westchnął ciężko. Dziarski i energiczny, o dziesięć lat młodszy od
Murata, był kiedyś mistrzem biatlonu i jak na urodzonego sportowca przystało, miał
szerokie bary i wąskie biodra. Gdy Murat objął przywództwo, stanął u jego boku.
Teraz wyciągnął rękę, wskazując okopconą skorupę budynku po prawej stronie.
- Przed wojną - odrzekł z powagą i skupieniem - gdy Grozny był wielkim
ośrodkiem przemysłu naftowego, tam, w Instytucie Paliwowym, pracował mój ojciec.
A teraz, zamiast czerpać zysk z naszych szybów, musimy patrzeć na pożary, które
zatruwają powietrze i wodę.
Zamilkli przygnębieni widokiem zbombardowanych domów i opustoszałych
ulic, którymi chyłkiem przemykali padlinożercy, zarówno zwierzęta, jak i ludzie. Po
chwili spojrzeli na siebie oczami przepełnionymi bólem i cierpieniem ich ludu. Murat
otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamarł, słysząc charakterystyczny stukot kul
rykoszetujących z brzękiem od poszycia pojazdu. Natychmiast poznał, że to pociski z
broni małokalibrowej, zbyt słabe, żeby przebić gruby pancerz. Jak zawsze czujny
Arsienow sięgnął po słuchawkę radionadajnika.
- Każę naszym otworzyć ogień. Murat pokręcił głową.
- Nie, Hasanie. Pomyśl tylko. Mamy na sobie rosyjskie mundury i jedziemy
rosyjskimi wozami bojowymi. Ten, kto do nas strzela, jest najpewniej naszym
przyjacielem, nie wrogiem. Zanim przelejemy krew niewinnego, musimy to
sprawdzić.
Wziął słuchawkę i rozkazał tym z przodu zatrzymać konwój.
- Poruczniku Goczijajew, wyślijcie ludzi na rozpoznanie. Dowiedzcie się, kto
do nas strzela, ale ich nie zabijajcie.
Jadący w pierwszym wozie Goczijajew kazał żołnierzom rozstawić się w
 
tyralierę za zasłoną opancerzonych wozów. Ruszył za nimi na zasypaną gruzem
jezdnię, kuląc się na przejmującym zimnie, i precyzyjnymi ruchami rąk dał im znak,
żeby rozdzielili się na dwie grupy i przeszukali miejsce, skąd padły strzały.
Ludzi miał dobrze wyszkolonych; nisko pochyleni, żeby zminimalizować
ryzyko trafienia, szybko i niemal bezszelestnie przesuwali się między poskręcanymi
stalowymi belkami i zwałami gruzu. Ale nie padło więcej strzałów. Żołnierze ruszyli
naprzód wszyscy naraz, wykonując klasyczny manewr kleszczowy, który miał
oskrzydlić przeciwnika i zmiażdżyć go krzyżowym ogniem z broni automatycznej.
Arsienow siedzący w środkowym transporterze uważnie obserwował ludzi,
czekając na odgłos wystrzałów, których jednak nie usłyszał. W oddali zobaczył za to
głowę i ramiona Goczijajewa. Porucznik stanął przodem do środkowego wozu i
zatoczył ręką szeroki łuk, dając znak, że teren został zabezpieczony. Wtedy Murat
wysiadł i bez wahania ruszył przez gruzy w stronę żołnierzy.
- Chalidzie! - krzyknął zaniepokojony Arsienow, biegnąc za dowódcą.
Murat spokojnie szedł w kierunku niskiego, rozpadającego się kamiennego
muru, zza którego padły strzały. Wokoło walały się sterty śmieci; na jednej z nich
leżał woskowaty trup, dawno już odarty z ubrania. Smród rozkładających się zwłok
bił w nozdrza nawet z tej odległości. Dogoniwszy dowódcę, Arsienow wyjął z kabury
pistolet.
Żołnierze stali po obu stronach muru z bronią gotową do strzału. Dął
porywisty wiatr, jęcząc i wyjąc między szkieletami domów. Stalowoszare niebo
pociemniało jeszcze bardziej i zaczął padać śnieg. Buty Murata szybko pokryła
cienka warstwa białego puchu, a na jego skłębionej brodzie wykwitła śnieżna
pajęczyna.
- Znaleźliście ich, poruczniku?
- Tak jest.
- Allah prowadził mnie zawsze i wszędzie. Poprowadził mnie i tym razem.
Dajcie ich tu.
- Jest tylko jeden - powiedział Goczijajew.
- Jeden?! - wykrzyknął Arsienow. - Kto to? Wiedział, że jesteśmy
Czeczenami?
- Jesteście Czeczenami? - powtórzył cieniutki głosik.
Zza muru wychynęła blada twarzyczka najwyżej dziesięcioletniego chłopca.
Był w brudnej wełnianej czapce, przetartym swetrze wciągniętym na cienką koszulę
 
w kratkę, połatanych spodniach i w o wiele za dużych popękanych kaloszach, które
pewnie zdjął zabitemu. Chociaż jeszcze dziecko, oczy miał dorosłego; patrzyły i
obserwowały wszystko czujnie i nieufnie. Stał wyprostowany, strzegąc korpusu
rosyjskiej rakiety, którą gdzieś wygrzebał i pewnie chciał sprzedać, żeby mieć na
chleb dla głodującej rodziny. W lewej ręce ściskał pistolet; prawa kończyła się na
wysokości nadgarstka. Murat uciekł wzrokiem w bok, ale Arsienow nie odwrócił
głowy.
- Mina przeciwpiechotna - powiedział chłopiec z rozdzierającą serce
rzeczowością. - Ruskie szuje ją podłożyły.
- Chwała Allahowi! Cóż to za wspaniały żołnierzyk! - zawołał Murat z
jasnym, rozbrajającym uśmiechem. Ten uśmiech przyciągał do niego ludzi jak
potężny magnes opiłki. - Podejdź bliżej. - Kiwnął na chłopca palcem i uniósł do góry
puste ręce. - Widzisz, jesteśmy Czeczenami, tak jak ty.
- To dlaczego jedziecie ruskimi pancerniakami? - spytał mały.
- A znasz lepszy sposób na ukrycie się przed rosyjskimi psami, hę? - Murat
zmrużył oczy i roześmiał się, widząc, że chłopak trzyma w ręku gjurzę. - No proszę,
broń rosyjskich jednostek specjalnych! Taka odwaga wymaga nagrody, prawda?
Ukląkł przy chłopcu i spytał go o imię.
- Posłuchaj, Aznor - rzekł po chwili. - Wiesz, kim jestem? Nazywam się
Chalid Murat i też pragnę uwolnić się spod rosyjskiego jarzma. Razem damy radę,
tak?
- Nie wiedziałem, że jesteście Czeczenami; nigdy bym do was nie strzelał -
odparł Aznor i okaleczoną ręką wskazał w stronę konwoju. - Myślałem, że to
zaczistka. - Mówił o gigantycznych operacjach wojskowych, które Rosjanie
przeprowadzali w poszukiwaniu rebeliantów. Zginęło podczas nich ponad dwanaście
tysięcy Czeczenów, a dwa tysiące po prostu znikło; niezliczone rzesze innych,
torturowanych i zgwałconych, odniosło rany lub zostało kalekami. - Ruscy
zamordowali mojego tatę i moich wujków. Gdybyście byli Rosjanami, pozabijałbym
was wszystkich. - Przez jego twarz przemknął skurcz wściekłości i rozpaczy.
- Tak, na pewno - rzekł z powagą Murat i wyjął z kieszeni zwitek banknotów.
Żeby je wziąć zdrową ręką, chłopiec musiał zatknąć pistolet za pasek u spodni. Murat
nachylił się ku niemu i konspiracyjnym szeptem dodał: - Posłuchaj uważnie. Powiem
ci, gdzie można kupić amunicję do twojej broni. Kiedy Rosjanie urządzą kolejną
zaczistkę, będziesz przygotowany.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin