Rozdział l
Tytuł oryginału E STATUS CIYILIZATION
Ilustracja na okładce: CHRIS FOSS
Opracowanie graficzne: DARIUSZ CHOJNACKI
Redaktor: MACIEJ BŁASIAK
Redaktor techniczny: JANUSZ FESTUR
Copyright © 1960 by ROBERT SHECKLEY
For the Polish edition
Copyright © by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. Warszawa 1991
ISBN 83-85079-44-0
Rozdział 1
Powrót do przytomności był procesem powolnym i bolesnym. Miał wrażenie, jakby podróżował przez czas od samego zarania dziejów. Z trudem wynurzał się z głębin gęstego jak smoła snu, z otchłani urojonych początków wszechrzeczy. Uniósł z pierwotnego mułu wypustkę, a tą wypustką był on sam. Stał się amebą, której bezpostaciową powłokę wypełniała jego własna esencja, potem rybą z jego własną, niepowtarzalną indywidualnością. Potem małpą, wyróżniającą się spośród wszystkich innych małp, aż wreszcie stał się człowiekiem.
Jakim człowiekiem? Niczym przez mgłę ujrzał siebie, po-zbawionego twarzy, z promiennikiem kurczowo zaciśniętym w prawej ręce i ze zwłokami u stóp. Takim człowiekiem.
Obudził się, przetarł oczy i czekał na dalsze wspomnienia.
Nie było żadnych dalszych wspomnień. Nie pamiętał nawet, jak się nazywa.
Usiadł pospiesznie i spróbował zmusić pamięć, by podała mu choć tę jedną informację. Kiedy mu się to nie udało, rozejrzał się uważnie dokoła, szukając jakiejś wskazówki, która pozwoliłaby mu odkryć własną tożsamość.
Siedział na łóżku w małym, szarym pokoju. Z jednej strony dostrzegł zamknięte drzwi, z drugiej wnękę z sedesem, widocznym spoza'na wpół rozchylonych zasłon. Światło docierało tu z jakiegoś ukrytego źródła, być może emitował je cały sufit. Umeblowanie pokoju stanowiło łóżko, jedno krzesło i nic więcej.
Oparł głowę na rękach i zamknął oczy. Próbował skatalogować cały posiadany zasób wiedzy i to, co z niej wynika. Wiedział, że jest przedstawicielem gatunku homo sapiens, mieszkańcem planety Ziemia. Mówił językiem, o którym wiedział, że jest to język angielski. (Czyżby zatem były także inne języki?) Rozumiał niektóre podstawowe słowa: pokój, światło, krzesło. Do tego posiadał pewien ograniczony zasób wiedzy ogólnej. Wiedział także, że nie wie wielu ważnych rzeczy, które kiedyś na pewno wiedział.
Coś mi się musiało stać.
To coś mogło być znacznie gorsze. Gdyby poszło choć trochę dalej, zostałby bezmyślną, niemą istotą, nieświadomą tego, że jest człowiekiem, mężczyzną, mieszkańcem Ziemi. A tak jeszcze mu coś pozostało.
Ale kiedy spróbował przebić się myślą przez mur najbardziej podstawowych faktów, wkroczył na teren mroczny i przerażający. Wstęp surowo wzbroniony. Wyprawa badawcza w głąb własnego umysłu była równie niebezpieczna jak... właściwie jak co? Nie potrafił podać żadnej analogii, choć podejrzewał, że istniało ich bardzo wiele.
Musiałem być ciężko chory.
To jedyne sensowne wyjaśnienie. Był człowiekiem zdolnym do posługiwania się pamięcią. Sądząc po tym, co udało mu się przypomnieć, jego pamięć musiała niegdyś posiadać bezcenny zasób wiedzy. Musiała zawierać wspomnienia ptaków, drzew, przyjaciół, a także jakieś informacje o nim samym, o jego rodzinie, być może żonie. Teraz mógł o tym wszystkim rozmyślać jedynie w kategoriach teoretycznych. Kiedyś był w stanie powiedzieć: „to jest podobne do" albo „to mi przypomina". Teraz nic mu nie przypominało niczego, a wszystkie przedmioty podobne były do siebie samych. Utracił zdolność porównywania i przeciwstawiania sobie rzeczy i pojęć. Nie potrafił już analizować teraźniejszości na podstawie doświadczeń przeszłości.
To musi być szpital.
Oczywiście. Tutaj się nim zajęto. Poddano leczeniu. Życzliwi lekarze z pełnym poświęceniem pracują nad przywróceniem mu pamięci i zdolności osądu, nad odtworzeniem jego utraconej tożsamości, próbują mu wyjaśnić, kim i czym jest. To doprawdy wspaniali ludzie; cóż by bez nich zrobił. Poczuł, że w kącikach oczu zakręciły mu się łzy wdzięczności.
Wstał z łóżka i obszedł dookoła swój mały pokoik. Przy drzwiach zatrzymał się i nacisnął klamkę. Zamknięte. Poczuł, że zalewa go fala strachu, ale natychmiast wziął się w garść. Może zachowywał się agresywnie?
Teraz już nie będzie agresywny. Sami zobaczą. Udzielą mu wszystkich przywilejów, jakie tylko pacjent może posiadać. Porozmawia o tym z lekarzem.
Zaczął czekać. Po upływie wielu minut, a może nawet godzin, usłyszał odgłos kroków: ktoś szedł korytarzem w stronę jego drzwi. Usiadł na brzegu łóżka i nasłuchiwał, z trudem opanowując ogarniające go podniecenie.
Kroki ucichły przed jego pokojem. W drzwiach odsunęła się płytka, tworząc okienko, w którym ukazała się jakaś obca twarz.
— Jak się czujesz? — spytał mężczyzna.
Podszedł do okienka i zobaczył, że pytający ubrany jest w brązowy mundur. Do pasa miał przymocowany jakiś przedmiot. Po krótkiej chwili doszedł do wniosku, iż jest to broń. Ten człowiek bez wątpienia był strażnikiem. Miał tępą, nieprzeniknioną twarz.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak się nazywam? — poprosił.
— Nazywasz się 402 — odparł strażnik. — To jest numer twojej celi. Nie bardzo mu się to podobało. Ale 402 było już lepsze niż nic.
— Czy długo byłem chory? — spytał. — Czy mój stan się poprawia?
— Owszem — potwierdził strażnik głosem, w którym nie słychać było większego przekonania. — Najważniejsze, żebyś się zachowywał spokojnie. I słuchał poleceń. Tak będzie najlepiej.
— Oczywiście — powiedział 402. — Ale dlaczego ja nic nie pamiętam?
— No cóż, tak to już jest — odparł strażnik i ruszył dalej.
— Chwileczkę! — zawołał 402. — Nie może mnie pan tak po prostu zostawić. Musi mi pan coś powiedzieć. Co się ze mną stało? Dlaczego jestem w szpitalu?
— W szpitalu? — Strażnik odwrócił się do 402 i wykrzywił twarz w uśmiechu. — Skąd ci przyszło do głowy, że to szpital?
— Zdawało mi się...
— To źle ci się zdawało. To jest więzienie. 402 przypomniał sobie swój sen o zamordowanym mężczyźnie. Sen czy wspomnienie?
— A co ja takiego zrobiłem? — zawołał rozpaczliwie za strażnikiem. — Jakie popełniłem przestępstwo?
— Dowiesz się — odpowiedział strażnik.
— Kiedy?
— Jak wylądujemy — odkrzyknął z głębi korytarza. — A teraz przygotuj się do apelu.
Po odejściu strażnika 402 usiadł na łóżku i próbował myśleć. Dowiedział się kilku rzeczy. Był w więzieniu, które miało lądować. Co by to mogło znaczyć? Dlaczego jakieś wiezienie miałoby lądować? I co to takiego ten apel?
Nie bardzo mógł sobie wyobrazić, co będzie dalej. Mijał czas trudny do określenia. 402 siedział na łóżku i próbował zebrać w jedną całość wszystkie fakty dotyczące jego osoby. Nagle wydało mu się, iż słyszy bicie dzwonów. A potem drzwi jego celi otworzyły się.
Dlaczego tak się stało? Co to miało oznaczać?
402 podniósł się i wyjrzał na korytarz. Opanowało go ogromne podniecenie, ale nie miał ochoty opuszczać swojej celi. Mimo wszystko czuł się w niej bezpiecznie. Postanowił czekać, aż nadejdzie strażnik. Trwało to zaledwie kilka chwil.
— Dobra — powiedział strażnik. — Wychodź, nic ci się nie stanie. Idź tym korytarzem prosto przed siebie.
Strażnik popchnął go lekko i 402 ruszył do przodu. Widział otwierające się drzwi innych cel i wychodzących z nich kolejnych mężczyzn. Początkowo tworzyli wąski szereg, ale w miarę, jak posuwali się naprzód, coraz więcej i więcej mężczyzn wypełniało korytarz. Większość sprawiała wrażenie oszołomionych, nikt nie rozmawiał. Jedyne słowa, jakie było słychać, padały z ust strażników:
— Ruszać się, ruszać, nie zatrzymywać się. Dalej, prosto przed siebie.
Skierowano ich do wielkiej, okrągłej sali. Rozglądając się wokół 402 dostrzegł okalającą pomieszczenie galerię, na której co kilka metrów stali uzbrojeni strażnicy. Ich obecność wydawała się zupełnie niepotrzebna — ci potulni, oszołomieni mężczyźni ani przez chwilę nie myśleli o buncie. Nietrudno jednak było się domyślić, że strażnicy o twardych, posępnych twarzach stanowili coś w rodzaju symbolu. Przypominali wszystkim niedawno przebudzonym o najważniejszej rzeczy, jaka spotkała ich w życiu — o tym, że zostali więźniami.
Po kilku minutach na galerii ukazał się mężczyzna w ciemnym, ponurym mundurze. Podniósł rękę w geście nakazującym uwagę, choć od momentu jego wejścia nikt nie spuszczał zeń oczu. Po chwili, mimo iż nie widać było, by używał aparatury wzmacniającej, przez salę przetoczył się potężnym dudnieniem jego głos:
— To, co powiem, będzie miało charakter szkolenia. Słuchajcie
uważnie i spróbujcie sobie wszystko dobrze przyswoić. Jest to bardzo ważne dla waszego dalszego życia. Więźniowie obserwowali go w milczeniu.
— Wszyscy obudziliście się w swoich celach mniej więcej w ciągu ostatniej godziny. Wszyscy stwierdziliście, że nie potraficie sobie przypomnieć żadnych faktów ze swojego życia, nawet własnych nazwisk. Każdy z was posiada natomiast pewien dość skąpy zasób wiedzy ogólnej; dość, by nie utracić kontaktu z rzeczywistością.
Ja nie poszerzę tego waszego zasobu wiedzy. Na Ziemi wszyscy byliście zdeprawowanymi i niebezpiecznymi zbrodniarzami. Byliście ludźmi najpodlejszego gatunku, ludźmi, którzy stracili wszelkie prawa do korzystania ze względów Państwa. W czasach mniej oświeconych zostalibyście skazani na śmierć. W naszej erze jedynie was deportowano.
Mówca podniósł ręce, by uciszyć szmer, który przebiegł po sali.
— Wszyscy jesteście kryminalistami — ciągnął. — I wszyscy macie jedną cechę wspólną: niezdolność do podporządkowania się podstawowym, nienaruszalnym zasadom, rządzącym ludzką społecznością. Te zasady są nieodzowne cywilizacji, by mogła funkcjonować. Łamiąc je, popełniliście zbrodnię przeciwko całej ludzkości. Dlatego też ludzkość się was wyrzekła. Byliście piaskiem w trybach machiny cywilizacji i zostaliście zesłani do świata, którym rządzą tacy jak wy. Tutaj będziecie mogli żyć według własnych upodobań i według nich umierać. Tutaj znajdziecie wolność, której tak pożądaliście: niczym nie ograniczoną i zmierzającą do samozagłady wolność rakowatego rozrostu.
Mówca przetarł czoło i obrzucił więźniów groźnym spojrzeniem.
— Choć być może dla niektórych z was rehabilitacja jest jeszcze możliwa — kontynuował. — Omega, planeta, na którą lecicie, jest waszą planetą, jest światem rządzonym całkowicie i wyłącznie przez więźniów. Jest miejscem, gdzie wolno wam będzie zacząć wszystko od nowa, bez jakichkolwiek obciążeń przeszłością, z kartoteką czystą jak łza! Wasze dawne życie zostało zapomniane. Nie próbujcie go sobie przypomnieć, gdyż w ten sposób możecie jedynie ponownie wyzwolić w sobie zbrodnicze skłonności. Przyjmijcie, iż narodziliście się tutaj, w momencie przebudzenia na pokładzie tego statku.
Padające powoli, równo odmierzone słowa działały hipnotyzujące. Mętniejące spojrzenie słuchającego 402 zatrzymało się na bladej twarzy mówcy.
— To nowy świat — ciągnął mężczyzna. — Narodziliście się
po raz drugi, lecz z nieodzownym poczuciem winy. Bez niego nie bylibyście w stanie zwalczyć swych wrodzonych skłonności do wyrządzania zła. Zapamiętajcie to sobie. Zapamiętajcie sobie, że nie ma ani ucieczki, ani powrotu. Niebo Omegi dzień i noc patrolują statki wartownicze uzbrojone w broń laserową najnowszego typu. Powierzono im zadanie niszczenia absolutnie wszystkiego, co wzniesie się wyżej niż dwieście metrów nad powierzchnię planety: jest to niezawodna bariera, której nigdy żadnemu więźniowi nie uda się pokonać. Musicie pogodzić się z faktami. Stanowią one zbiór najbardziej podstawowych zasad, jakie rządzić będą waszym życiem. Pomyślcie o tym, co powiedziałem. A teraz przygotujcie się do lądowania.
Mężczyzna w ciemnym mundurze opuścił galerię. Przez dłuższą chwilę więźniowie wpatrywali się w miejsce, z którego przemawiał. Potem tu i tam rozległ się cichy szmer nieśmiałych rozmów. Jednak prawie natychmiast ucichł. Nie było o czym rozmawiać. Bez żadnych konkretnych wspomnień z przeszłości więźniowie nie mieli podstawy, na której mogliby oprzeć swoje spekulacje na przyszłość. Również ich osobowości nie były w stanie nawiązać ze sobą jakiegokolwiek kontaktu, ponieważ były to osobowości niezwykle młode i w dalszym ciągu nie zdefiniowane.
Siedzieli więc w ciszy, zamknięte w sobie istoty, które zbyt długo przebywały w odosobnieniu. Strażnicy na galerii stali jak posągi, obcy i bezosobowi. I wtedy przez podłogę sali przebiegło leciutkie drżenie.
Chwilę później drżenie powtórzyło się, tym razem przechodząc w wyraźną wibrację. 402 poczuł, że staje się cięższy, jakby na głowie i barkach położono mu jakiś niewidzialny ładunek.
— Uwaga, uwaga! — odezwały się potężnym dudnieniem głośniki. — Statek podchodzi do lądowania na Omedze. Za kilka minut schodzimy z pokładu.
Przez statek przebiegło ostatnie drżenie i podłoga pod stopami lekko zachybotała. Więźniów, w dalszym ciągu milczących i oszołomionych, uformowano w długą kolumnę i wyprowadzono z sali. Nadzorowani przez uzbrojonych strażników, ruszyli długim korytarzem, który zdawał się nie mieć końca. Dopiero teraz 402 uzmysłowił sobie ogrom statku.
Daleko w przedzie widać było plamę słonecznego światła, które raziło oczy przywykłe do bladego oświetlenia korytarza. Kiedy jego sekcja powoli sunącej kolumny podeszła bliżej, 402
spostrzegł, że jasność wlewa się przez otwarty właz luku, którym wychodzą więźniowie.
Gdy nadeszła jego kolej, przemaszerował przez luk, zszedł po długich schodach trapu i znalazł się na twardym gruncie. Stał na otwartym, zalanym słońcem placu. Strażnicy formowali wysiadających więźniów w drugie szeregi. Ze wszystkich stron otaczał ich tłum oczekujących widzów.
Głośniki zadudniły ponownie:
— Zgłaszać się po wywołaniu swego numeru. Otrzymacie informacje na temat swojej tożsamości. Zgłaszać się natychmiast po wywołaniu waszego numeru.
402 był słaby i bardzo zmęczony. W tej chwili nie interesowała go nawet jego tożsamość. Chciał tylko położyć się, zasnąć, znaleźć chwilę zupełnego spokoju. Rozejrzał się dokoła, przesuwając obojętnym wzrokiem po stojącym za jego plecami ogromnym statku kosmicznym, po strażnikach i widzach. Wysoko w górze zauważył kilka ciemnych plamek, sunących powoli przez błękit nieba. W pierwszej chwili uznał je za ptaki. Dopiero za moment dotarło doń, że to statki wartownicze. One także były mu zupełnie obojętne.
— Numer l! Wystąp!
— Jestem! — zawołał ktoś z głębi szeregów.
— Numer l, nazywasz się Wayn Southholder. Lat trzydzieści cztery, grupa krwi A-L2, index AR-431-C. Skazany za zdradę.
Kiedy głos umilkł, przez tłum widzów przetoczyła się fala radosnych wiwatów. Oklaskiwano więźnia za to, iż dokonał zdrady i witano go na Omedze.
Jeden po drugim odczytywane były kolejne numery. 402, słuchając listy popełnionych przez więźniów zbrodni: morderstw, malwersacji, dewiacji, mutantyzmu, przysypiał na stojąco pod obezwładniającym słońcem. W końcu wywołano i jego.
— Numer 402!
— Jestem.
— Numer 402, nazywasz się Will Barrent. Lat dwadzieścia siedem, grupa krwi O-L3, index JX-221-R. Skazany za morderstwo.
W tłumie podniosły się wiwaty, ale 402 prawie ich nie słyszał. Próbował przyzwyczaić się do myśli, że posiada jakieś nazwisko. Prawdziwe nazwisko, nie numer. Will Barrent. Miał nadzieję, że nie zapomni. Zaczął je sobie powtarzać. Ciągle na nowo i na nowo, i omal nie przegapił ostatniego ogłoszenia, które popłynęło z megafonów.
Rozdział 2
— Niniejszym otrzymujecie pełną wolność i prawo osiedlenia się na planecie Omega. Na okres przejściowy zostaniecie ulokowani w budynkach mieszkalnych na placu A-2. Musicie jednak zachować jak najdalej posuniętą ostrożność i rozwagę we wszystkich swoich czynach i słowach. Obserwujcie, słuchajcie i uczcie się. Zgodnie z prawem muszę was poinformować, iż przeciętna długość życia na Omedze wynosi mniej więcej trzy lata ziemskie.
Potrwało dobrą chwilę, zanim znaczenie tych ostatnich słów dotarło do Barrenta. Ciągle jeszcze rozmyślał o dopiero co odzyskanym nazwisku. Konsekwencje faktu, iż był mordercą na planecie zbrodniarzy, na razie go nie interesowały.
Prawie pięciuset nowych więźniów skierowano do rzędu baraków przy placu A-2. Nie byli jeszcze ludźmi — byli istotami, których prawdziwe wspomnienia dotyczyły okresu zaledwie kilku godzin. Siedząc na swoich pryczach, dopiero co narodzeni, oglądali ze zdziwieniem i ciekawością swoje własne ciała, badali uważnie swoje dłonie i stopy. Wpatrywali się w siebie nawzajem i w oczach innych dostrzegali odbicie swojej własnej bezkształtności. Nie stali się jeszcze mężczyznami, lecz dziećmi także już nie byli. Posiadali pewien zasób pojęć abstrakcyjnych i cienie wspomnień. Dojrzałość nadeszła szybko, zrodzona ze starych przyzwyczajeń i tych kilku rysów osobowości, które niby pęknięte nitki łączyły ich z dawnym życiem na Ziemi.
Będąc nowymi ludźmi uczepili się kurczowo mglistych wspomnień, pojęć, idei i zasad. Już po kilku godzinach ich flegmatyczna potulność zaczęła ustępować. Stawali się mężczyznami. Indywidualnościami. Ze sztucznie narzuconej, podtrzymywanej oszołomieniem homogenicznej mary poczęły się wyłaniać zręby odrębności. Stłumione charaktery ujawniły się z poprzednią siłą, ukazując każdemu z pięciuset, kim i czym jest.
Will Barrent ustawił się w długim ogonku do lustra. Kiedy nadeszła jego kolej, ujrzał w nim sympatycznego, młodego mężczyznę o szczupłej twarzy, wąskim nosie i prostych, kasztanowych włosach. Ta twarz była szczera, rezolutna, nie napiętnowana żadną silną namiętnością — bez zarzutu. Odwrócił się od lśniącej tafli rozczarowany; była to twarz kogoś zupełnie obcego.
Później, badając swe ciało dokładniej, nie znalazł żadnej blizny ani niczego, co wyróżniałoby je spośród tysięcy innych ciał. Ręce miał nienawykłe do pracy. Był raczej zwinny i sprawny niż umięśniony. Zastanawiał się, co też mógł robić na Ziemi.
Morderca?
Wzdrygnął się. Tego nie był jeszcze gotów zaakceptować.
Ktoś popukał go lekko w ramię.
— Jak się czujesz?
Barrent odwrócił się i ujrzał wielkiego, barczystego mężczyznę o płomieniście rudych włosach.
— Nie najgorzej — odparł. — Ty stałeś w rzędzie zaraz obok mnie, prawda?
— Tak. Numer 401. Nazwisko Danis Foeren. Barrent przedstawił się.
— Skazany za?... — spytał Foeren.
— Morderstwo.
Foeren skinął głową, wyraźnie pod wrażeniem.
— Ja jestem fałszerzem — powiedział. — I któż by pomyślał. Z takimi rękami? — Wyciągnął przed siebie dwa potężne łapska, porośnięte z rzadka rudą szczeciną. — Ale rzeczywiście muszą być zręczne. Pierwsze sobie wszystko przypomniały. Na statku siedziałem w swojej celi i wpatrywałem się w ręce. Świerzbiły mnie. Miały dość bezczynności, chciały zabrać się do jakiejś roboty. Ale reszta mojej osoby nie pamiętała do jakiej...
— I co zrobiłeś? — spytał Barrent.
— Zamknąłem oczy i zdałem się na ręce — odparł Foeren. — Ledwie zdążyłem się zorientować, już były w górze i majstrowały przy zamku od celi. — Podniósł potężne dłonie i spojrzał na nie z podziwem. — Bardzo sprytne bestyjki!
— Majstrowały przy zamku? — zdumiał się Barrent. — Ale przecież mówiłeś, że jesteś fałszerzem...
— No cóż... — odparł Foeren. — Fałszerstwo było moją główną specjalnością. Ale para zręcznych rąk potrafi zrobić niemal wszystko. Podejrzewam, że na fałszerstwie zostałem po prostu złapany, chociaż równie dobrze mogłem być kasiarzem. Jak na fałszerza moje ręce potrafią o wiele za dużo.
— Dowiedziałeś się o sobie więcej niż ja — powiedział Barrent. — Ja nie mam żadnego punktu zaczepienia poza jednym krótkim snem.
— Cóż, to dopiero początek — pocieszył go Foeren. — Musi być jakiś sposób, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Na razie najważniejsze, że znajdujemy się na Omedze.
— Racja — przyznał z goryczą Barrent.
— Nie ma się czym przejmować — ciągnął Foeren. — Nie słyszałeś, co mówił tamten facet? To nasza planeta!
_ Na której średnia życia wynosi trzy ziemskie lata — przypomniał Barrent.
— To pewnie tylko gadanie, żeby nas nastraszyć — odparł Foeren. — W takich sprawach nie wierzyłbym strażnikom. Najważniejsze, że mamy własną planetę. Słyszałeś, co powiedzieli. „Ziemia się nas wyrzekła". Ziemia. To tylko gwiazda, która nagle rozbłysła, by zginąć. Do diabła z nią. Tutaj mamy swoją własną planetę. Całą planetę, Barrent! Jesteśmy wolni!
— Zgadza się, przyjacielu — powiedział podchodząc do nich niski mężczyzna. Rzucał na wszystkie strony ukradkowe spojrzenia i uśmiechał się przymilnie. — Nazywam się Joe. A właściwie w tej chwili Joao, chociaż wolę formę archaiczną z tym jej posmakiem bardziej łaskawych czasów. Panowie, nie mogłem nie usłyszeć waszej rozmowy i całym sercem zgadzam się z naszym rudowłosym przyjacielem. Rozważcie tylko wszystko uważnie. Ziemia nas odtrąciła? To wspaniale! Bez niej będzie nam znacznie lepiej. Tutaj jesteśmy wszyscy równi. Jesteśmy wolnymi ludźmi w wolnym społeczeństwie. Żadnych mundurów, żadnych strażników, żadnych żołnierzy. Wyłącznie skruszeni byli kryminaliści, nie pragnący niczego poza spokojem.
— Za co cię zesłali? — spytał Barrent.
— Powiedzieli, że za malwersacje — odparł Joe. — Ale ze wstydem muszę wyznać, że zupełnie zapomniałem, co to takiego. Choć być może z czasem mi się przypomni...
— Nie jest wykluczone, że tutejsze władze mają jakiś system uaktywniania pamięci — rzucił Foeren.
— Władze? — powtórzył Joe z oburzeniem. — Jak to „władze"? To jest nasza planeta. Tutaj wszyscy jesteśmy równi. A zatem nie może tu być żadnych władz. Nie, przyjaciele, wszystkie takie bzdury zostawiliśmy za sobą na Ziemi. Tutaj...
Urwał gwałtownie. Drzwi baraku otworzyły się i do środka wszedł jakiś gruby mężczyzna. Bez wątpienia był już zasiedziałym mieszkańcem Omegi, ponieważ nie miał na sobie więziennego kombinezonu. Ubrany był w strój o krzykliwych, żółtoniebieskich barwach. Gruby brzuch opinał mu pas, do którego miał przytroczone kaburę z pistoletem i nóż. Stanął w rozkroku tuż za progiem i wziąwszy się pod boki obrzucił nowo przybyłych więźniów wściekłym spojrzeniem.
— No?! — szczeknął krótko. — Żaden z nowicjuszy nie potrafi rozpoznać Kwestora? Wstać!
—
Rozdział 3
Nikt się nie ruszył.
Twarz Kwestora spurpurowiała.
— Chyba będę musiał nauczyć was nieco szacunku.
Jeszcze zanim zdążył do końca wyciągnąć pistolet z kabury, nowo przybyli zerwali się na równe nogi. Kwestor powiódł po nich lekko rozczarowanym wzrokiem, po czym wepchnął broń z powrotem do kabury.
— Przede wszystkim, nowicjusze, musicie się dowiedzieć i zapamiętać — podjął swą mowę —jaki jest wasz status na Omedze. Otóż nie macie żadnego statusu. Jesteście peonami, a to znaczy, że jesteście niczym.
Odczekał chwilę, po czym dodał:
— A więc uwaga, peoni. Za chwilę pouczę was, jakie macie obowiązki.
— Przede wszystkim, nowicjusze, musicie dokładnie zrozumieć swoje położenie — powiedział Kwestor. — To ogromnie ważne. I ja wam powiem, czym jesteście. Jesteście peonami. A peoni to samo dno. Stoją niżej od najniższych. Peoni nie posiadają żadnych praw. Niżej od was stoją tylko mutanci, ale ich nie sposób zaliczyć do ludzi. Są jakieś pytania?
Kwestor umilkł i czekał. Kiedy okazało się, że nie ma pytań, ciągnął przerwany wątek.
— Skoro już wyjaśniliśmy sobie, coście za jedni, teraz przejdziemy do wyjaśnienia, kim są pozostali mieszkańcy Omegi. Przede wszystkim każdy z nich jest ważniejszy od was, ale jedni są mniej, a inni bardziej ważni. Następnym po was w hierarchii jest Rezydent, który liczy się niewiele więcej niż wy, a zaraz potem Wolny Obywatel. Wolny Obywatel ma prawo nosić szary pierścień i ubierać się na czarno. On także nie jest ważny, niemniej jednak jest znacznie ważniejszy od peonów. Przy odrobinie szczęścia niektórzy z was mogą się dochrapać statusu Wolnego Obywatela.
Wyżej rozpoczyna się grupa Klas Uprzywilejowanych, z których każda wyróżnia się symbolem rozpoznawczym odpowiednim do rangi. Na przykład należący do klasy Hadji noszą złote kolczyki. Po jakimś czasie nauczycie się wszystkich symboli rozpoznawczych i prerogatyw różnych rang i stopni. Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć o kapłanach. Choć nie należą do Klas Uprzywilejowanych, posiadają pewne immunitety i prawa. Czy wyrażam się jasno?
Przez barak przebiegł szmer potwierdzenia. Kwestor mówił dalej:
— Dochodzimy teraz do problemu, w jaki sposób macie się zachować wobec osób wyższych rangą. Jako peoni jesteście zobowiązani witać Wolnych Obywateli ich pełnym tytułem i z należytym szacunkiem. Wobec osób z Klas Uprzywilejowanych, na przykład Hadjiego, odpowiadacie wyłącznie na zadane pytania, z oczyma spuszczonymi w dół i rękami złożonymi na piersi. Nie wolno wam oddalać się od żadnego z Uprzywilejowanych, dopóki nie otrzymacie pozwolenia. Również pod żadnym pozorem nie wolno wam w jego obecności siedzieć. Jasne? Ale to dopiero początek. Musicie nauczyć się znacznie więcej. Na przykład godność Kwestora, którą ja piastuję, zalicza się do kategorii Wolnych Obywateli, lecz korzysta z pewnych prerogatyw Uprzywilejowanych.
Kwestor groźnie spojrzał na zebranych, chcąc upewnić się, czy rozumieją.
— Ten barak jest waszym tymczasowym domem. Sporządziłem już grafik z rozkładem dyżurów: pranie, sprzątanie itd. Możecie mnie o wszystko pytać, lecz autorzy głupich lub impertynenckich pytań mogą zostać ukarani okaleczeniem lub śmiercią. Musicie pamiętać, że jesteście najnędzniejszymi z nędznych. Jeśli zakodujecie to sobie w umysłach, być może uda wam się pozostać przy życiu.
Kwestor umilkł na chwilę. Zapanowała cisza. Wreszcie podjął na nowo:
— W ciągu następnych kilku dni otrzymacie skierowania do różnych robót. Niektórzy z was będą pracować w kopalniach germanu, inni we flocie rybackiej, jeszcze inni zostaną czeladnikami w różnych warsztatach. Do czasu przydziału zajęcia jesteście wolni i możecie rozejrzeć się po Tetrahydzie.
Widząc wyraz niezrozumienia, malujący się na twarzach mężczyzn, wyjaśnił:
— Tetrahyda to nazwa miasta, w którym się znajdujecie. Jest to największe miasto na Omedze. A po chwili zastanowienia dodał:
— I prawdę mówiąc, jedyne.
— Czy nazwa Tetrahyda coś znaczy? — spytał Joe.
— Skąd mam wiedzieć? — odparł Kwestor, rzucając mu gniewne spojrzenie. — Przypuszczam, że to jedna z tych starych ziemskich nazw, które zawsze nie w porę strzelają komuś do łba. Tak czy inaczej miejcie się na baczności, kiedy tam pójdziecie.
— Dlaczego? — spytał Barrent.
Kwestor wyszczerzył zęby w nieprzyjemnym uśmiechu.
— To, peonie, będziesz już musiał wybadać sam — powiedział, po czym odwrócił się i opuścił barak.
Kiedy wyszedł, Barrent wyjrzał przez okno. Zobaczył wyludniony plac, a w głębi uliczki Tetrahydy.
— Masz zamiar tam iść? — spytał Joe.
— Oczywiście — odparł Barrent. — Idziesz ze mną? Mały malwersant pokręcił przecząco głową.
— Nie wydaje mi się, żeby to było bezpieczne.
— A ty, Foeren?
— Mnie też się to nie podoba. Chyba lepiej przez jakiś czas trzymać się baraków.
— Zabawne — powiedział Barrent. — Przecież to nasze miasto. Czy jest ktoś, kto poszedłby ze mną?
W zakłopotaniu Foeren przygarbił swe potężne bary kręcąc przecząco głową. Joe wzruszył ramionami i położył się z powrotem na pryczy. Pozostali nawet nie podnieśli wzroku.
— No to świetnie — powiedział Barrent. — Jak wrócę, o wszystkim wam opowiem.
Odczekał jeszcze chwilę na wypadek, gdyby ktoś zmienił zdanie, po czym wyszedł z baraku.
Tetrahyda była skupiskiem budynków rozciągniętym wzdłuż wąskiego półwyspu wrzynającego się w szare, niemrawo rozkołysane morze. Od strony lądu miasto zamykał wysoki, kamienny mur z kilkoma bramami, strzeżonymi przez uzbrojonych wartowników. Największym obiektem Tetrahydy była Arena, na której raz do roku rozgrywały się Igrzyska. Tuż obok znajdował się niewielki kompleks budynków rządowych.
Barrent spacerował wąskimi ulicami, rozglądając się dokoła i próbując wyrobić sobie jakieś zdanie na temat swej nowej ojczyzny. Kręte, nie brukowane ulice z ciemnymi, nadszarpniętymi przez burze domami budziły w nim nieuchwytne, mgliste cienie wspomnień. Musiał widzieć już coś takiego na Ziemi, ale nic więcej nie mógł sobie przypomnieć. Było to uczucie równie drażniące, jak swędzenie, którego źródła nie można zlokalizować.
Minąwszy Arenę, dotarł do głównej dzielnicy handlowo-usługowej. Zafascynowany odczytywał napisy na szyldach: NIE-KONCESJONOWANY LEKARZ — USUWANIE CIĄŻY NA POCZEKANIU. I tuż obok — POZBAWIONY UPRAWNIEŃ ADWOKAT. MACHLOJKI I AFERY POLITYCZNE.
Ogarnęło go niejasne uczucie, że coś tu jest nie tak. Idąc dalej widział sklepy reklamujące skradzione towary, a także niewielki budynek, na którym umieszczono napis: CZYTANIE PAMIĘCI! TWOJA PRZESZŁOŚĆ NA ZIEMI UJAWNIONA! OBSŁUGA ZŁOŻONA WYŁĄCZNIE Z PROJEKCYJNYCH MUTANTÓW.
Miał ochotę tam wejść, ale przypomniał sobie, że nie posiada pieniędzy, Omega zaś wyglądała na miejsce, gdzie pieniądze ogromnie się liczą.
Skręcił w boczną uliczkę, minął kilka restauracji i ujrzał duży gmach z napisem INSTYTUT TRUCIZN (Dogodne warunki zapłaty. Kredyt nawet trzyletni. Skutek gwarantowany lub zwrot pieniędzy). Zaraz obok znajdowała się wywieszka: CECH MORDERCÓW. Lokal 452.
Na podstawie przemowy, którą wygłoszono do nich jeszcze na statku, Barrent spodziewał się, że Omega będzie miejscem rehabilitacji kryminalistów. Tymczasem sądząc z treści reklam, wcale tak nie było — a jeśli nawet było, to rehabilitacja musiała przybrać tu jakieś bardzo dziwne formy. Pogrążony w rozmyślaniach, Barrent wolno spacerował dalej.
Po chwili zauważył, że ludzie usuwają mu się z drogi. Ktokolwiek na niego spojrzy, zaraz czmycha do bramy lub sklepu. Jakaś starsza kobieta ujrzawszy go, zaczęła biec.
Co się dzieje? Czy chodziło o jego więzienny kombinezon? Nie, to niemożliwe. Mieszkańcy Omegi musieli już do nich przywyknąć. Lecz w takim razie co?
Ulica niemal zupełnie się wyludniła. Jakiś sprzedawca obok niego pospiesznie opuszczał stalowe rolety w swym sklepie z kradzionymi towarami.
— O co chodzi? — spytał go Barrent. — Co tu się dzieje?
— Czyś ty na głowę upadł?! — krzyknął sklepikarz. — Przecież dziś jest Dzień Lądowania!
— Słucham?
— Dzień Lądowania! — powtórzył sklepikarz. — Dzień,
w którym ląduje statek więzienny. Wracaj do swego baraku, idioto!
Zatrzasnął z hukiem metalowe rolety i zamknął je na kłódkę. Barrent poczuł na grzbiecie lodowate ciarki. Ogarnął go strach. Coś tu było zdecydowanie nie tak. Lepiej wracać, i to jak najszybciej. Co za głupota z jego strony, że nie dowiedział się wcześniej czegoś więcej o omegańskich zwyczajach...
Ulicą zbliżali się do niego trzej mężczyźni. Byli dobrze ubrani, a każdy nosił w lewym uchu mały złoty kolczyk Hadjich. Wszyscy trzej mieli pistolety.
Barrent odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę. Jeden z Hadjich zawołał:
— Peon, stać!
Barrent dostrzegł, iż ręka mężczyzny zawisła w powietrzu tuż obok kabury, i zatrzymał się.
— O co chodzi? — spytał.
— Dziś jest Dzień Lądowania — odparł mężczyzna, po czym spojrzał na swoich przyjaciół. — No, który bierze się za niego pierwszy?
— Losujemy.
— Mam monetę.
— Nie, przez podniesienie palców.
— Gotowi? Raz, dwa, trzy!
— Jest mój — powiedział pierwszy z lewej, wyciągając broń. — Cofnijcie się.
— Chwileczkę! — zawołał Barrent. — Co pan robi?
— Zamierzam cię zabić — odparł mężczyzna.
...
SallyWasp