Masterton+Graham+-+Krzywa+Sweetmana.pdf

(995 KB) Pobierz
GRAHAM MASTERTON
GRAHAM MASTERTON
KRZYWA SWEETMANA
KSIĘGA PIERWSZA
WSZECHMOCNY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Był typem człowieka, który może każdego wprawić w zakłopotanie. Wyglądał na
ponuraka, złośliwca i choleryka.
Siedział samotnie przy stoliku na małym tarasie Old World Restaurant przy Sunset
Boulevard, grzebiąc widelcem w porcji smażonych jaj; na jego twarzy widoczny był grymas
głębokiego niesmaku.
Jego niewiarygodnie duży wzrost rzucał się w oczy nawet wtedy, gdy siedział. Miał
kruczoczarne włosy zaczesane do tyłu i lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Nosił czarne
dżinsy i trzy ciężkie złote bransolety na przegubie prawej ręki. Ostry nos i wysokie kości
policzkowe wskazywały na ormiańskich albo czeskich przodków.
Był piątek. Nad Los Angeles zawisła gęsta mgła wczesnego poranka, a poprzez smog
przebijały się ku słońcu jedynie wysokie bliźniacze sylwetki drapaczy chmur Century City.
Po drugiej stronie ulicy widoczny był ogromny zegar świetlny, informujący wszystkich
zainteresowanych, że jest godzina dziewiąta dwadzieścia siedem, a temperatura wynosi
siedemdziesiąt siedem stopni Fahrenheita. Ruch na ulicy był niewielki, monotonny, mężczyzna
jednak co jakiś czas unosił głowę. Czynił to niemal odruchowo w chwilach, gdy niedaleko przy
krawężniku parkowały samochody.
Minęło kilka minut, gdy do klienta zbliżył się młody, Piegowaty kelner. Niósł na tacy
dzbanek z kawą.
— Jeszcze kawy, proszę pana? — zapytał. Mężczyzna bez słowa uniósł w jego kierunku
filiżankę.
— Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze? Mamy ciasto naleśnikowe, bułeczki nadziewane
jagodami, a także lody w polewie czekoladowej.
Mężczyzna przecząco potrząsnął głową.
Kelner zaczął zbierać brudne naczynia z jego stolika.
— Czy widział pan wczoraj wieczorem najnowszy film Woody’ego Allena? — wciąż
chciał nawiązać rozmowę. — Nie mogłem wytrzymać ze śmiechu. Naprawdę nie mogłem
wytrzymać ze śmiechu.
Wysoki mężczyzna uniósł głowę. W dwóch lustrach jego przeciwsłonecznych okularów
odbiło się dwóch piegowatych kelnerów.
— Rachunek — wyszeptał.
Kelner lekko się uśmiechnął, po czym wzruszył ramionami.
— W porządku — powiedział. — Po prostu chciałem być dla pana uprzejmy.
— Nie widzę takiej potrzeby.
Kelner przez chwilę się wahał, po czym zabrał widelec i nóż, których używał mężczyzna,
i szybko zniknął, nerwowo oglądając się za siebie. Mężczyzna wciąż całkowicie go ignorował.
Przełknął łyk gorącej kawy, po czym sięgnął do kieszeni koszuli, szukając papierosów.
Zapalił jednego, niemalże z namaszczeniem, posługując się pudełkiem zapałek z
napisem ,,Benihana’s of Tokyo”. Rozsiadł się wygodniej na krześle, najwyraźniej delektując się
smakiem dymu. Zegar po drugiej stronie ulicy wskazywał godzinę dziewiątą trzydzieści.
Mężczyzna nie sprawiał wrażenia osobnika, który o czymkolwiek w tej chwili myśli.
Spoglądał na świat zza lustrzanych okularów z wyrazem twarzy, który mógł świadczyć
zarówno o zainteresowaniu, jak i znudzeniu, bólu lub złości.
Właściwie sam nie wiedział, o co mu chodzi.
Czekał jeszcze przez cztery minuty, po czym podniósł się zza stolika i ruszył w kierunku
kasy. Roiło się tam od kelnerów przenoszących na tacach desery brzoskwiniowe, jaja na
bekonie i najprzeróżniejsze napoje. Sala restauracyjna była pełna; starzy bywalcy palili
papierosy, żartowali i śmiali się jeden przez drugiego. Mężczyzna położył przy kasie
dziesięciodolarowy banknot razem ze swoim rachunkiem, odwrócił się i szybko wyszedł.
Dziewczyna za kasą, nastolatka o jasnobrązowych włosach, skasowała sześć dolarów i
dwadzieścia pięć centów, po czym rozejrzała się za kimś, komu mogłaby wydać resztę. Nie
zobaczyła jednak nikogo, więc głośno zawołała do młodego kelnera:
— Hej, Myron! Facet z dziewiątego stolika nie odebrał reszty!
Po chwili Myron podszedł do niej i powiedział:
— W porządku, dopiero co wyszedł. — Zabrał pieniądze, po czym wybiegł z restauracji
na zalany słońcem chodnik.
Popatrzył w prawą stronę i stwierdził, że chodnik jest niemal pusty; ujrzał jedynie
Meksykankę i odruchowo pomyślał, że kobieta ma biodra jak słonica. Przeszedł w lewo i
skręcił na rogu, kierując się na Holloway Drive.
Początkowo nie zauważył mężczyzny. Pobiegł w kierunku parkingu znajdującego się na
tyłach restauracji, tam jednak nikogo nie było. Wówczas dopiero rozejrzał się wzdłuż ulicy i
mniej więcej pięćdziesiąt jardów przed sobą, w cieniu rozłożystych drzew liściastych, zobaczył
mężczyznę nachylającego się nad otwartym bagażnikiem srebrnego grand prix.
— Hej, proszę pana! — zawołał, mężczyzna jednak zdawał się go nie słyszeć. Wówczas
Myron ruszył w stronę samochodu, niezgrabnie poruszając się w swych podniszczonych,
służbowych klapkach. Zatrzymał się dopiero w odległości jakichś pięciu jardów od pojazdu, w
momencie gdy zdał sobie sprawę, co stanowi zawartość bagażnika.
Wysoki mężczyzna odwrócił się w jego kierunku.
— O co chodzi? — wysyczał. Lustrzane okulary skrywały jego oczy, co przeraziło
Myrona jeszcze bardziej niż zawartość bagażnika samochodu.
Opanował się jednak na tyle, że zdołał wyciągnąć przed siebie rękę z garścią
pogniecionych banknotów i monet, wilgotnych od potu.
— Pan za… za… Pan zapomniał reszty — wyjąkał. — Rachunek wynosił tylko sześć
dolarów i dwadzieścia pięć centów.
Wysoki mężczyzna przez chwilę ani nie odpowiadał mu, ani się nie ruszał. W końcu
zatrzasnął bagażnik i jakby z namysłem, powoli, podszedł do kelnera.
— Dziękuję — powiedział zimnym tonem i odebrał pieniądze z ręki chłopaka.
Kelner wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Wyglądało na to, że tym razem nie dostanie
napiwku, a zresztą w ogóle o to nie dbał, zważywszy, co zobaczył w bagażniku. Ostrożnie, siląc
się na spokój, powiedział:
— Życzę panu miłego dnia — po czym natychmiast cofnął się i pośpieszył do restauracji.
Na rogu Holloway i Sunset zatrzymał się na chwilę i popatrzył za siebie. Mężczyzna
wciąż stał przy samochodzie i spoglądał w jego stronę. Słońce odbijało się od szkieł lustrzanych
okularów niczym ostrzeżenie.
— Złapałeś go? — zapytała dziewczyna o długich, jasnobrązowych włosach, gdy Myron
z powrotem znalazł się w restauracji.
Młody kelner popatrzył na nią i pokiwał głową.
— Tak. Podziękował mi.
Dziewczyna przyjrzała się jego spoconej twarzy.
— Co się stało, Myron? Wyglądasz, jakby było ci niedobrze.
Myron zachowywał się przez chwilę tak, jakby jej w ogóle nie usłyszał. Wreszcie
zareagował:
— Co? Och, nie, nie jest mi niedobrze. Po prostu myślę sobie, że szczęśliwie od niego
uciekłem.
— Uciekałeś od niego? Czy on może był pederastą albo jakimś zboczeńcem?
Kelner przecząco potrząsnął głową.
— Cholera, ten facet miał w bagażniku swojego samochodu więcej broni palnej, niż
mogłabyś znaleźć w niejednym arsenale. Musiałabyś to zobaczyć. Cały bagażnik wypełniony
był karabinami i rewolwerami.
— No to na co jeszcze czekasz? Nie zamierzasz zawiadomić policji?
Myron wytarł twarz papierową serwetką.
— Żartujesz? Przecież to był chyba jakiś maniakalny zabójca. Każdy, kto ma tyle broni, z
całą pewnością lubi jej używać. Nie mam najmniejszej ochoty, żeby użył jej przeciwko mnie.
— Zamierzasz więc pozwolić, żeby facet pozostał na wolności? To wstrętne.
Przy jednym ze stolików w rewirze Myrona zasiadły dwie kruczowłose dziewczyny o
błyszczących oczach i w obcisłych koszulkach, musiał więc wziąć swoją tacę i blok z
rachunkami.
— To nie jest wstrętne, po prostu mam zamiar zachować moją głowę w całości —
powiedział wyniośle. — Mam zamiar jeszcze długo nosić ją na ramionach.
Dziewczyna prychnęła lekceważąco i wzięła kolejnego miętowego cukierka z koszyczka
stojącego po jej lewej stronie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Poprzedniego wieczoru w krzakach w Griffith Park znaleziono jedenastą już ofiarę
Dusiciela z Los Angeles i pani Benduzzi znów z niechęcią myślała o wyprowadzeniu Ricarda
na spacer. Siedziała wygodnie na wyłożonej grubymi poduszkami różowej, aksamitnej kanapie,
całą swoją osobą prezentując, do czego może doprowadzić codzienne jedzenie ciastek z
kremem i pizzy pepperoni. Na głowie miała lekko przekręconą perukę w kolorze popiołu, a
trzymanego na kolanach Ricarda tak mocno przyciskała do swego łona, że biednemu psu oczy
niemal wychodziły na wierzch.
— Droga pani Benduzzi — odezwał się do niej John. — Jestem pewien, że Dusiciel nie
poluje na pudle. Moim zdaniem zainteresowany jest raczej istotami ludzkimi.
— Możesz sobie mówić — westchnęła pani Benduzzi. — Ale Ricardo to przecież prawie
człowiek! Prawda, mój ukochany? Kiedy zostajemy sami w domu, on do mnie, mówi. Byłbyś
zdziwiony, co mi wtedy opowiada.
John spokojnie podrapał się po karku. Nie miał wątpliwości, że dzisiaj pani Benduzzi
rozpoczęła popijanie swojego koktajlu bardzo wcześnie. Co właściwie miała robić kobieta w
średnim wieku, mieszkająca w Beverly Hills? Nie pozostawało jej nic innego, jak kręcić się bez
celu po eleganckim i drogim domu oraz objadać się i pić za dużo teąuilli. Była zbyt gruba, żeby
zainteresował się nią jakiś mężczyzna, i zbyt samotna, żeby stosować dietę. Oprócz męża, który
zajmował wysokie stanowisko w CBS i miał długie wąsy i obwisły brzuch,
Ricardo był jedynym stworzeniem, wobec którego żywiła jakiekolwiek uczucia.
— A więc rezygnujemy dzisiaj ze spaceru? — zapytał John.
— Nie jestem pewna — odparła pani Benduzzi. — Prawdę mówiąc, dzisiaj jest też
bardzo gorąco, prawda? Chociaż nie byłam jeszcze na dworze. Nie mam na to ochoty, gdy ten
maniak kręci się w pobliżu.
— Pani Benduzzi, zapewniam panią, że jeśli wyjdę z Ricardem na spacer, będzie on przy
mnie całkowicie bezpieczny. Oddam za niego życie, jeżeli będę musiał.
— Och, nie mów tak — westchnęła pani Benduzzi. — Wiesz co, zamiast męczyć mojego
pieska, lepiej zrobisz, jak nawoskujesz samochód. A z Ricardem pójdziesz jutro. Może do tego
czasu złapią tego maniaka. To wstrętne, że taki typ może sobie chodzić bezkarnie i
terroryzować biedne zwierzęta.
— Pani Benduzzi, on wcale…
Ale pani Benduzzi już go nie słuchała. Zajęła się okrywaniem pocałunkami futra swojego
ulubieńca. Johnowi zbierało się na wymioty, gdy widział takie traktowanie zwierząt, ale od
czasu, gdy zaczął wyprowadzać na spacery psy w Hollywood i Beverly Hills, rozumiał to
postępowanie: psy i koty bywały bardzo często jedynymi przyjaciółmi takich kobiet jak pani
Benduzzi. Poza tym jeśli zamierzał przez dłuższy czas uzupełniać podobną pracą swoje
dochody, musiał przywyknąć do takiego zachowania. Nie mógłby zarabiać dziesięciu dolarów
na godzinę, gdyby otwarcie wyrażał, co myśli o damie, która całuje i pieści swojego pieska.
— Dobrze — powiedział z rezygnacją. — Jeżeli tak pani sobie życzy…
Pani Benduzzi uśmiechnęła się do niego pobłażliwie i wyciągnęła swą różową, tłustą
rękę.
— Jest pan taki wyrozumiały, panie Cullen. Gdybym była pięć lat młodsza i nie miała tak
twardych zasad…
John uścisnął jej dłoń tak mocno, żeby wbić pierścionek z diamentem i szafirem w jej
skórę; chciał, żeby chociaż trochę ją to zabolało.
— Pani Benduzzi, lepiej już pójdę i nawoskuję samochód — powiedział głosem na tyle
uwodzicielskim, by myślała, że przed chwilą złożyła bardzo kuszącą propozycję. Tak naprawdę
to nie był nią zdziwiony. Sam przed sobą przyznawał, że jeszcze nigdy w życiu nie wyglądał
tak podniecająco, seksownie. Był wysoki, muskularny, a ponieważ pracował nieregularnie, miał
czas, aby opalić się na głęboki, ciemny brąz. Wciąż tkwiło w nim coś, co nie pozostawiało
wątpliwości, że nie jest rodowitym Kalifornijczykiem; ciągła czujność charakteryzująca ludzi
wychowanych w miastach Wschodniego Wybrzeża. Ta cecha jednak sprawiała, że dla kobiet
takich jak pani Benduzzi był jeszcze bardziej atrakcyjny. Miał kościstą twarz, długi, prosty nos
i brązowe oczy. Ludzie, których lubił, wyczytywali w nich życzliwość i czułość, natomiast ci,
których nie lubił, widywali w nich denerwującą pustkę i brak zainteresowania.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego tygodnia
zachciało mu się papierosa. Właśnie przed tygodniem rzucił palenie.
Niezupełnie jeszcze zdawał sobie sprawę, dlaczego jego życie przybrało taki, a nie inny
obrót. Wyprowadzanie psów i woskowanie samochodów nie stanowiły zajęć, jakich należałoby
się spodziewać po chłopaku, który w wieku lat osiemnastu przyrzekł uroczyście rodzicom, że
będzie co najmniej drugim Frankiem Lloydem Wrightem. Jednak już podczas dwóch
pierwszych lat studiów na uniwersytecie w Trenton, w New Jersey, zrozumiał, że architektura
to nauka mająca niewiele wspólnego z budowaniem idealnych miast, a nawet w miarę
wygodnych domów, w których mogliby mieszkać ludzie. Gdy podjął pracę zawodową w tej
dziedzinie, uznanie szefa zyskał tylko raz: Kiedy wymyślił sposób na pokrycie dachu mniejszą
od normalnej o dwadzieścia procent liczbą dachówek. W wieku dwudziestu sześciu lat
ostatecznie porzucił architekturę, pozostawiając po sobie jako jedyną spuściznę dla
Ameryki dwa niewielkie supermarkety i kilka garaży w Ewing w stanie New Jersey.
Przyjechał do Los Angeles, żeby odnaleźć własną tożsamość, a może właśnie od niej
uciec; tego nie był pewien. Chciał także odszukać piękno i humanizm — cechy w jego pojęciu
bardzo rzadkie i drogie. W tym poszukiwaniu znalazł kiedyś właściwe miejsce. Przez pięć lat
pracował jako sprzedawca dla Euclida Schwarza, najpoważniejszego na Zachodnim Wybrzeżu
budowniczego kondominiów i domów wypoczynkowych. Jednak lewicowe poglądy Johna tak
bardzo denerwowały pana Schwarza, że pomijał go przy wszelkich podwyżkach i awansach. To
było jedynym powodem, dla którego John w końcu porzucił tę pracę. W tym czasie przeżył
gorzki zawód miłosny; kochał się w Angielce, która pracowała w kasie chińskiego teatru.
Zawód miłosny i utrata pracy zbiegły się w czasie i sprawiły, że zapragnął znaleźć jakiekolwiek
zajęcie, które byłoby spokojne, nie angażujące emocjonalnie.
Teraz miał trzydzieści dwa lata i wiódł spokojne życie, pogodzony ze światem i nie
wymagający już zbyt wiele od losu. Pisywał artykuły publikowane przez „Los Angeles Liberal
Zgłoś jeśli naruszono regulamin