Goetel Ferdynand - Pątnik karapeta.pdf

(637 KB) Pobierz
268129542 UNPDF
FERDYNAND GOETEL
PĄTNIK KARAPETA
Wstępem opatrzyli
Elżbieta i Roman Goetelowie
2
WSTĘP
Gdy wydawnictwo „Graf” zwróciło się do nas – córki i syna Ferdynanda Goetla – z
propozycją napisania przedmowy do zbioru opowiadań ojca, „Pątnik Karapeta”, pomyśle-
liśmy, że powinna ona zawierać obok informacji dotyczących życia i twórczości również
nasze osobiste refleksje. Wspomnień związanych z ojcem niestety nie mamy. Widział nas
po raz ostatni, kiedy byliśmy małymi dziećmi. Opowiadania, które wydaje „Graf”, są
pierwszą od 51 lat oficjalną publikacją Ferdynanda Goetla w Polsce, należy się więc czy-
telnikom nieco wiadomości o jego życiu.
Ojciec nasz należał do pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe, rewolucję paź-
dziernikową oraz wydarzenia, które były jej skutkiem. Urodziliśmy się z siostrą w okresie
okupacji, więc czasy, które opisuje ojciec w „Pątniku Karapecie”, to dla nas historia. Hi-
storia, której nie był biernym świadkiem, lecz ją tworzył i opisywał.
Urodzony w 1890 r. w Suchej, wcześnie osierocony, przeniósł się do Krakowa pod
opiekę wujostwa i tam uczęszczał do szkół. Studiował architekturę w Wiedniu. Podczas
pierwszej wojny światowej wzięty do niewoli przez Rosjan, zesłany został jako jeniec cy-
wilny do Turkiestanu. Pracował tam przy budowie dróg, urządzeń irygacyjnych i koszar.
Po wybuchu rewolucji wcielono go do służb technicznych Armii Czerwonej. W 1920 r.
udało mu się zbiec i przez Persję oraz Indie powrócić do kraju. Owocem trzynastomie-
sięcznej wędrówki stały się książki „Przez płonący Wschód” oraz „Kar Chat”. Następnie
wyszły: „Pątnik Karapeta” oraz „Ludzkość” – zbiory opowiadań. Szerokim echem odbiło
się wydanie „Z dnia na dzień” – książki, w której akcja pisanej w sposób nowatorski przez
bohatera
Clubu, a następnie członkiem Polskiej
Akademii Literatury. W 1934 r. został prezesem Związku Pisarzy Polskich. Podróże od-
bywane w tych latach zaowocowały książkami podróżniczymi. Należą do nich: „Egipt”,
„Wyspa na chmurnej północy” i „Podróż do Indii”. Za powieść „Serce Lodów’ otrzymał
nasz ojciec Państwową Nagrodę Literacką. Napisał w tym okresie również wiele mniej-
szych utworów oraz sztuki teatralne „Samuel Zborowski” i „Król Nikodem”. Był również
autorem scenariuszy filmowych. Tuż przed wojną wydano powieść „Cyklon”.
We wrześniu 1939 r. opierając się namowom, by wyjechać – pozostał w Warszawie. W
czasie okupacji organizował pomoc dla pisarzy i ich rodzin, działając wraz z Adolfem
Nowaczyńskim i Władysławem Zyglarskim w Radzie Głównej Opiekuńczej. Redagował
podziemny miesięcznik kulturalny – „Nurt”. W 1943 r. po odkryciu grobów katyńskich
wyjechał do Katynia w składzie delegacji zorganizowanej przez Niemców. Otrzymał na to
zgodę władz podziemnych. Po powrocie napisał sprawozdanie dla Polskiego Czerwonego
Krzyża oraz Armii Krajowej, w którym stwierdził, że ofiarami byli oficerowie polscy wię-
zieni w obozach w Kozielsku i Starobielskui. Sprawa katyńska zaciążyła na całym dalszym
życiu ojca oraz naszej rodziny.
Zaraz po wyzwoleniu Krakowa, w którym znaleźliśmy się z matką i ojcem po powsta-
niu warszawskim, ostrzeżono go, że jest poszukiwany przez NKWD. Udało mu się schro-
nić w jednym z klasztorów krakowskich. Ścigany listem gończym za kolaborację, wyje-
4
narratora powieści przeplatała się z prowadzonym z dnia na dzień dziennikiem.
W 1926 r. ojciec wybrany został prezesem Pen
1915.
W 1945 r. prasa polska opublikowała listy gończe za Ferdynandem Goetlem, oskarżając go
o kolaborację z okupantem i zdradę narodu. Gdy wyszło na jaw, że ojciec wyjechał – sprawę
wyciszono. I cisza trwała tak długo – jak długo nie wolno było zabierać głosu na temat Katy-
nia. Z wywiezionych i opublikowanych na zachodzie instrukcji dla cenzorów dowiedzieliśmy
się, że istniał zapis cenzorski na całą twórczość ojca. Nie wolno było nawet wymieniać jego
nazwiska bez potępienia jego postawy w czasie okupacji. Zamknęło to ojcu drogę do kraju i
do rodziny. Zmarł w Londynie w 1960 r. w ubóstwie, ociemniały na skutek choroby oczu, do
ostatnich dni dyktując pamiętnik.
W 1989 r. Pen–Club polski wydał oświadczenie domagające się przywrócenia twórczości
ojca należnego miejsca w kulturze polskiej. Oczyścił jego imię z wszystkich kłamstw i po-
mówień, powołując się na świadectwo ludzi, którzy znali i pamiętali jego działalność okupa-
cyjną. Niestety nie dane było ojcu dożyć tej chwili.
Wyjeżdżając do Katynia ojciec był świadom, że sprawa ta może mieć wpływ na jego dal-
sze losy. Jednak zgodził się na wyjazd, mimo grożących mu posądzeń o sprzyjanie propagan-
dzie niemieckiej. W momencie ogłoszenia przez Niemców rewelacji katyńskich wszyscy
uważali, że jest to jedynie wybieg mający odwrócić uwagę opinii od zbrodni masowo popeł-
nianych przez hitlerowców. Konieczność dania świadectwa prawdzie była dla ojca celem,
któremu podporządkowywał przez całe życie dobro swoje i rodziny. Jeszcze w 1945 r. mógł
pozostać w kraju, gdyby publicznie oświadczył, że zbrodnię katyńską popełnili Niemcy. Wy-
brał prawdę i emigrację. Życie w ubóstwie z dala od rodziny, kraju i ukochanych Tatr. Choć
tak łatwo było za cenę kłamstwa sięgnąć po zaszczyty i dobrobyt, czyniąc podobnie jak wiele
osób z jego pokolenia – późniejszych luminarzy życia kulturalnego PRL.
Nam – jego dzieciom, było szczególnie trudno pogodzić się z tą decyzją. pozbawiła nas
bowiem ojca, obarczając naszą matkę obowiązkiem, nieraz ponad jej siły, utrzymania i wy-
chowania dwojga dzieci. Jednak to właśnie dzięki tej decyzji uważamy ojca za wielkiego
człowieka – większego niż wielu znanych i nagradzanych.
Elżbieta i Roman Goetlowie
Sopot 1990r .
5
chał do Włoch, gdzie dołączył do armii gen. Andersa. Stamtąd wraz z większością „ander-
sowców” dostał się do Anglii. Osiadł w Londynie, gdzie mieszkał i pisał aż do śmierci.
Na emigracji powstały książki: „Anakonda” – powieść o tematyce śląskiej rozpoczęta
jeszcze przed wojną, „Nie warto być małym” – powieść uważana za jeden z najlepszych jego
utworów, „Czas wojny” – wspomnienia okupacyjne zawierające również relację z wyjazdu do
Katynia, monografia „Tatry”, „Kapitan Łuna” oraz inne opowiadania o tematyce wojennej,
niektóre z nich nigdzie nie publikowane. „Patrząc wstecz” – to tytuł pamiętnika, który obej-
muje lata 1890
PĄTNIK KARAPETA
Pojawieniu się pana Kiwacza na horyzoncie azjatyckim towarzyszyły okoliczności nie-
zwykłe. Pewnego bowiem dnia, jeszcze w zaraniu wojny światowej, zaalarmowano wszystkie
taszkienckie komitety pomocy dla ofiar wojny, że w kryminale na Moskiewskiej znalazł się
jakiś niebywały patriota. Uruchomiono sekretarzy i z kilku oficjalnych źródeł zaczerpnięto
parę sprzecznych relacji. Według jednych miał być to oficer tureckiej armii, według drugich
bezpaszportowy Galicjanin, według trzecich ”szpion” niemiecki, z dawna już grasujący na
Wschodzie. Zarządy odbyły wobec tego parę poufnych zebrań i orzekły, że sprawa jest nie-
czysta. Z kolei więc odbyła poufne zebrania opozycja wygnańcza i postanowiła wnieść spra-
wę na walne zebranie. Zawezwano delegata z Moskwy. Ten zaś zjadł trzy oficjalne obiady i
orzekł, że zarzuty stawiane aresztantowi nie są dostatecznie udowodnione. Potem zakupił
mszę w parafialnym kościele i wyjechał. Natychmiast po jego wyjeździe gruchnęła wieść, że
więźnia stanu obalił tyfus głodowy. Opozycja urosła w siłę i przy herbatce na plebani zaśpie-
wała: „O cześć wam, panowie magnaci”. Prezesi zbledli i zwołali poufne zarządy. Nazajutrz
stu nieskazitelnych i jeden żonaty z sierotą po policmajstrze ruszyło z delegacją do gubernato-
ra. „Jego prewoschoditielstwo” przyjęło ich kordialnie i oświadczyło, że sprawa ta nie jest
warta wyjedzonego jajka i jeżeli tylko każdy delegat poręczy za więźnia majątkiem i głową,
to „gospodin” Kiwacz może choćby jutro opuścić kryminał. Delegaci spojrzeli to na guber-
natora, to na siebie, to za okna, gdzie zgromadzony pod drzewami chór wygnańczy nucił
murmurando „O cześć wam, panowie”... I podpisali... Były to bowiem czasy wielkiego pa-
triotycznego napięcia, gdy nikt nie wahał się ręczyć majątkiem i głową za sprawę, która nie
była warta „wyjedzonego jajka”.
Z tą chwilą rzecz ucichła raz na zawsze. Albowiem ułaskawiony znieważył wszystkich
swoim doskonałym wyglądem i uśmiechem człowieka wysoce z życia zadowolonego. Przy-
znano mu co rychlej odczepne z kasy zapomogowej – wziął trzy razy tyle, zjadł po jednym
obiedzie u każdego członka zarządu i usunął się z dystynkcją. Raz jeszcze zwrócił na siebie
uwagę, gdy starając się o pensję jeńca–oficera, pojawił się na ulicach w mundurze oficera
carsko–królewskiej armii. Zrzucił go jednak natychmiast, gdy pensję przyznano mu w rze-
czywistości. Później przechodził koleje rozmaite, wskutek czego nie cieszył się ustaloną opi-
nią. Kiedy chodził po mieście, dziwiono się, dlaczego nie siedzi w kryminale, gdy zamknięto
naprawdę – zachodzono w głowę, za co.
W zasadzie zaś był to „kombinator”. Niedołęga na prostej drodze; mistrz, gdy chodziło o
wydostanie się z rowu. W zaraniu lat „kiwnął” już (jak się sam chwalił) matkę swą, urodziw-
szy się o dwa miesiące za wcześnie. Po tym szczęśliwym początku wszystko szło mu jak z
płatka. Kiwał całe życie, aż się dokiwał do wojny. Wtedy „kiwnął” Austrię, wzgardziwszy
służbą frontową, i „wystawił” Rosję carską, aby jako jeniec wojenny pobierać pensję oficer-
6
ską, później Rosję bolszewicką, gdy „łykał” zapomogi z komitetu „innostrannych” komuni-
stów. Zdaje się nawet, że dopiero w niewoli zakwitły w pełni jego wspaniałe talenty.
– He! He! Panie ładny! W tym kraju można żyć! – mawiał uśmiechnięty, spacerując po
mieście z kwiatkiem w butonierce.
A jednak przyszła pora i na niego. Nieustająca rewolucja nie okazała się dlań szczęśliwym
terenem. Trudno przecież kiwać tam, gdzie wszystko się kiwa. Gdy łącznie z tym wstręt do
systematycznych zajęć stał się dostojeństwem ogółu (a Kiwacz nie znosił podobnych sobie),
począł poważnie rozmyślać o ucieczce. Oczywiście tak długo, dopóki nie zaczęli myśleć o
niej wszyscy. Wtedy błyskawicznie zmienił front i postanowił wyjechać legalnie.
Było to przedsięwzięcie niełatwe. Na dobrą sprawę dziesięćkroć trudniejsze od zwyczajnej
ucieczki. Raz, że w ogóle nie wydawano przepustek za granicę, dwa, że uzyskanie przepustki
nie dawało wcale prawa na wyjazd, a po trzecie, że nie można było nigdy przewidzieć, kto
jeszcze zechce wziąć się za taki interes. Z ucieczką była rzecz prosta: brał ten, który złapał –
tu, prócz niego, brał jeszcze ten, który dawał i puszczał, i ten, co pilnował, aby nie dawali i
nie puszczali. Cóż mówić o tych, którzy widzieli, jak inni biorą.
Jednakże Kiwacz postawił na swoim. Poszedł tam, gdzie w ogóle nigdy nikomu nie wy-
dawano przepustek, tj. do komisariatu zdrowia. Dokument, uzyskany przezeń, uderzał pro-
stolinijną logiką. Komisarz zdrowia stwierdzał, że towarzysz Kiwacz, zasłużony pracownik
rewolucji, musi natychmiast poprawić nadwątlone zdrowie w błotnych kąpielach południo-
wego Kaukazu. Gdyby zaś nie mógł przedostać się tam przez białe fronty Zakaspijskiego
Kraju, może jechać sobie okólnie przez Persję. Parę tysięcy kilometrów karawaną do kąpieli
było co prawda pomysłem niezwykłym, nawet w rewolucyjnych stosunkach. Któż dbał jed-
nak o trudności w owe czasy.
Uzyskawszy tak jedyny dokument, zaszył go sobie w spodnie, puścił wieść, że wyjeżdża
do Moskwy, i wyjechał w stronę przeciwną, to jest do Aszchabadu. Ceniąc swobodę położe-
nia, nie zakupił biletu ani nie zgłosił się do czerezwyczajki na stacji, lecz zaszył się po szyję
w sianie na jednym z wozów, zmierzających na front zakaspijski. Okupił to, co prawda, dwu-
krotną eksmisją ze szczytu wozu na tor kolejowy, ale już w połowie drogi został prezesem
sowietu pasażerów. Na stanowisku tym rozwinął żywą i pełną inicjatywy działalność. Zaraz
przy wjeździe na pustynię Kara–kum odczepił i pozostawił na torze nieużyteczne już platfor-
my z sianem, w następstwie rozebrał parę opuszczonych stacji na opał pod lokomotywę. Opu-
ścił pociąg na dwie stacje przed Aszchabadem, aby ostatnie pięćdziesiąt kilometrów przeki-
wać się na wielbłądzie. Nie lubił zasiadywać się na żadnym, najbardziej nawet zaszczytnym
stanowisku społecznym.
W mieście, oczywiście, „wsiąkł” i oddał się subtelnym studiom miejscowych stosunków.
Uderzyła go więc od razu pewna pierwotność pojęć u organizujących się dopiero władz re-
wolucyjnych. Dzięki niej to wyleciał za drzwi, kiedy z dokumentem komisarza zdrowia zja-
wił się w miejscowym sowdepie. Dowiedział się co prawda zaraz za drzwiami, że czerezwy-
czajka wydaje bez utrudnień przepustki na przejście perskiej granicy, ale fakt ten zaostrzył
tylko jego ostrożność do najwyższego stopnia. Pobiegł więc rychło do dowództwa zakaspij-
skiego frontu, aby na pierwszych drzwiach odczytać manifest, głoszący, że każdy pojmany w
pasie granicznym z przepustką czy bez będzie postawiony pod ścianą.
Kiwają! – pomyślał sobie i dnia następnego udał się na bazar do jednookiego Karapeta,
zaprzysiężonego znawcy przygranicznego pasa i patriarchy wszystkich łotrów turkiestańskie-
go kraju.
Karapet miał stragan starożytności w zacisznym kącie bazaru. Pokątnie zajmował się han-
dlem walutą, ubocznie opium i żywym towarem, okolicznościowo uwalniał z kryminału i
pisywał podania do sowietów.
Stanąwszy oko w oko a dostojnym starcem, Kiwacz rozpoczął namiętny targ o tuzin mo-
siężnych guzików, których nie kupił, gdyż jednego brakowało. Przerzucił się więc na puszkę
7
Zgłoś jeśli naruszono regulamin