Czekałem na nią długo. Trzymała się życia rozpaczliwie mocno, chociaż wszystko było już przesądzone. Zmiażdżony kręgosłup nie dawał jej żadnych szans. Może, gdyby samochód wyhamował odrobinę wcześniej, ale nie wyhamował. Jej ostatni oddech, siedzący przy łóżku mężczyzna przyjął z westchnieniem ulgi. Lekarze zakryli twarz zmarłej, wpisali w kartotekę godzinę zgonu. Patrzyłem przez moment na towarzysza dziewczyny. Na jego obliczu nie malował się żal. Nie większy niż mój. To śmieszne, tyle lat pracy, a wciąż czułem smutek gdy odchodzili. "Jeszcze trochę i ci przejdzie" mówiono mi. Nie przechodziło, ale cóż, nie ja wybrałem sobie to zajęcie. Westchnąłem i otuliłem się niepamięcią, przechodząc na drugą stronę przeklętej bariery. Znalazłem się w pustce. W pustce, w której nie było ani światła, ani ciemności, nie było absolutnie nic, nic oprócz niej i mnie. Zbliżyłem się i ująłem ją za rękę. Nie zaprotestowała, gdy poprowadziłem ją w kierunku kolejnej bariery, która wiodła już tylko w jedną stronę. Za nią była ciemność. Podprowadziłem ją tak blisko, że niemal dotykała jej ramieniem. Szliśmy w milczeniu. Nie okazywała strachu. Nic dziwnego, w międzysferze nie było nawet tego, nie było lęku, niepokoju, strachu. Pchnąłem ją tak, że przeszła przez niewidoczną i niewyczuwalną dla niej zaporę. Pchnąłem ją wprost w chłodne objęcia śmierci. Tam, skąd już się nie wraca. Tak było najlepiej. Długie pozostawanie w między sferami nie niosło ze sobą nic oprócz złudnej nadziei, że można jeszcze wrócić. Najłatwiej było szybko przekroczyć próg i mieć to już za sobą. Mieć za sobą wszystko. Ukłucie gorąca, towarzyszące jej przejściu powitałem z radością. Każdy taki wstrząs ułatwiał mi egzystencję, jednak jakim kosztem? Kosztem kolejnej duszy odprowadzonej do wieczności. Poczułem jak z pod mojej powieki wymyka się łza. Niechciana, słona i paląca. W międzysferze nie było miejsca również na łzy. Nie było miejsca na nic. Gdzieś wewnątrz mojego jestestwa rozległo się wezwanie. Ciepły głos wymówił moje imię w miejscu i czasie odległym ode mnie o miliony rzeczywistości, jednak usłyszałem go i gotów byłem odpowiedzieć. Znów otuliłem się niepamięcią, podążając za jednym, jedynym słowem, prowadzącym mnie przez kolejne sfery "Morte".Przekroczyłem barierę tuż przed nim. Przyklęknąwszy na jedno kolano, skłoniwszy głowę niemal do samej ziemi, szepnąłem z pokorna czcią- Jestem Panie.Siedział na szklanym tronie, u stóp którego spoczywał świat. Na jego ramionach spoczywała wieczność, w silnej dłoni dzierżył czas, a stopę oparł na istnieniu. Wiedziałem o tym, mimo że spuściłem wzrok. On był wszystkim, wszystkim co było jest i będzie, wszystkim co przeminęło i co dopiero nastanie, wszystkim co pojęte i niepojęte.- Morte - przemówił do mnie łagodnie tak, że serce, którego nie powinienem mieć ścisnęło się miłością, której nie powinienem czuć- Jestem Panie - powtórzyłem- Służysz mi od stuleci, Morte. Nigdy nie przekroczyłeś mojego rozkazu, nigdy nie śmiałeś nawet spojrzeć mi w oczy- Tak Panie- Spójrz zatem teraz!Posłusznie podniosłem wzrok i po sekundzie opuściłem go na powrót, przepełniony zachwytem i lękiem, że oto ujrzałem najwyższego z wysokich.- Czy jesteś szczęśliwy Morte?- Nie Panie.Serce ścisnęło mi się znów, mimo że wciąż otoczony byłem niepamięcią. Ścisnęło się bólem. Żalem tak ogromnym, mimo że minęło już tyle czasu.- Czternaście wieków - powiedział - Czternaście wieków przewodnictwa dusz. Czternaście wieków cierpienia. Czy uważasz to za wystarczającą karę?- Nie Panie - wyszeptałem, czując, że po policzkach spływają mi łzy- Czternaście wieków służyłeś mi, sprawiając, że nikt nie był sam w swojej ostatniej drodze. Nie litowałeś się nad sobą, ale nad duszami, które odprowadzałeś do wieczności. Każda twoja łza, wylana nad tymi, których ujmowałeś za rękę, odkupywała sekundę twojej kary Morte. Popełniłeś straszliwą zbrodnię. Najcięższe przewinienie przeciw życiu.- Tak Panie - wymówiłem bezgłośnie, odrzucając płaszcz niepamięci, pozwalając wrócić wspomnieniom, niczym błyskawicznemu filmowi, który w ułamku sekundy przewinął się przed moimi oczami.Ujrzałem Askana siedzącego w wiklinowym fotelu, uśmiechającego się do mnie ciepło. Jak dziś pamiętałem smak jego ust, miękkość dłoni, ciepło, wypełniającego mnie, jego spełnienia, bezpieczeństwo jego uścisku i. Miłość. Moja miłość do niego była niemniejsza niż tamtego dnia, którego skazałem siebie na wieczne potępienie. Kochaliśmy się wtedy gorąco i szybko do utraty zmysłów. I kiedy opadł zdyszany na biel poduszek, wyszeptałem do niego tych kilka słów: "Nigdy nie pozwolę ci odejść" i zatopiłem rzeźbione ostrze w alabastrowej piersi aż po rękojeść. Zgasł bez cienia protestu w lśniących brązowych oczach, bez cienia żalu. Jeszcze ciepłą od jego ciała stalą otworzyłem sobie żyły, konając na jego martwej, nieruchomej piersi. Wtedy znalazłem się tutaj i przez czternaście wieków służyłem najwyższemu. Moją karą było prowadzenie dusz ku wieczności, w zimną pustkę tak, by nikt nie był sam w tej drodze. By nikt nie był sam, jak Askan, którego zabiłem. I ja, gdy podążałem jego śladem.- Twoja Kara dobiegła końca Morte - głos odwiecznego był miękki i przepełniony radością - Odkupiłeś swoją winę po tysiąckroć i jeszcze raz po tysiąckroć. Wstań zatem i podejdź do mnie, bym mógł oddać ci to, co należy ci się za tak wierną służbę.Wstałem niepewnie i postąpiłem krok ku niemu, wchodząc w oszałamiającą jasność, za którą nie było pustki.Zdyszany opadłem na unoszącą się szybko, wilgotną od potu alabastrową pierś- Nigdy nie pozwolę ci odejść - wyszeptałem zaciskając palce na chłodnej rękojeści sztyletu ukrytego pod poduszką- Ależ ja nie mam zamiaru odchodzić - roześmiał się Askan, przyciskając mnie mocno do siebie - Co też ci przyszło do tej ślicznej główki Morte?- Nic....Cofnąłem dłoń, wplatając ją w złociste loki ukochanego. Zasnąłem absolutnie szczęśliwy.
ashe