Podróż -3-cz I - Poszukiwanie duchowych korzeni sztuki walki karate.doc

(528 KB) Pobierz
Europejki i Europejczycy

1. Europejki i Europejczycy

 

              W dzisiejszym świecie Europejki i Europejczycy stali się leniwi jak misie koala zaraz po eukaliptusowej uczcie. Nie chodzi tutaj o brak pracowitości, lecz raczej o niechęć do duchowego badania własnego wnętrza. Wygodne samochody z coraz bardziej miękkimi siedzeniami, coraz szybsze i bardziej powszechnie dostępne samoloty, ruchome schody w supermarketach i wiele innych udogodnień sprawiły, że z głodnych odkryć podróżników, przemieniliśmy się w zasiedziałe istoty podobne do owych australijskich torbaczy. Rozwój i wzrost liczby olbrzymich kompleksów handlowych na terenie całej Europy – i w innych miejscach świata także – zaowocował  wzmożonym zużyciem toreb na zakupy, i przyczynił się do utrwalania coraz bardziej nastawionego na konsumpcje i wartości materialne stylu życia. Jako Europejczycy, wcale nie tak do końca metaforycznie, staliśmy się torbaczami koala, które po intensywnych wysiłkach nakierowanych na zdobycie funduszy na coraz bardziej wyszukane i obfite zakupy udają się w pogoń za nowymi, jedynymi i niezbędnymi do życia produktami. Dzięki telewizji, internetowi oraz billboardom dowiadujemy się, że istnieje coraz więcej rzeczy, które są nam niezbędne. Musimy więc zarabiać coraz więcej, by móc zgromadzić te wszystkie wspaniałe przedmioty. Jak pokazuje to reklama, bez nowej pianki do włosów firmy X, lub mydła firmy Y ze specjalnymi mikroelementami, nie przeżyjemy kolejnego dnia. Włosy nam się rozczochrają, a przez to możemy wylecieć z pracy i stracić źródło dochodów. Jeżeli będziemy używali zwykłego mydła bez specjalnych powstałych przy użyciu technologii kosmicznych mikroelementów, to wprawdzie nasze ręce będą w miarę czyste, ale jak pokazuje reklama może pogryźć nas pies lub nawet możemy zostać oskarżeni o fałszerstwo podatkowe. Oszczerstwo lub pogryzienie zdołamy jeszcze jakoś przeżyć, ale braku akceptacji otoczenia jako istoty stadne nie jesteśmy w stanie zbyt długo wytrzymać. Dzięki mediom dowiadujemy się, że tylko kupienie spodni firmy Z sprawi, że nasza pupa będzie wyglądała na jędrniejszą a przecież jak pokazują badania psychologów, to właśnie zewnętrzna atrakcyjność fizyczna jest jednym z największych kluczy otwierających wszystkie bramy raju. Żyjąc w takim świecie możemy dojść do wniosku, że sukces leży na zewnątrz – tzn. w tych wszystkich produktach, przedmiotach otoczenia, które uznajemy za wartościowe i w naszych zewnętrznych walorach fizycznych. Tak więc, uganiamy się za nimi chcąc osiągnąć szczęście i powodzenie. Kobiety kupują nowy ciuch, chcąc stać się bardziej atrakcyjne dla siebie i swoich mężczyzn. Mężczyźni zaś kupują coraz lepsze i szybsze samochody, by zaimponować swym paniom i podkreślić swą wyższość nad rywalami. Coraz rzadziej potrafimy opierać się kreowanym odgórnie potrzebom i stylom życia, które przyćmiewają proste i skuteczne wewnętrzne metody osiągania równowagi i szczęścia.

 

Już od szkoły podstawowej uczy się nas, że jako Europejczycy jesteśmy nacją wybraną. To dzięki nam i naszym dokonaniom naukowym oraz artystycznym ta kula się kręci. Wprawdzie skrajny europocentryzm odszedł już w zasadzie do lamusa, to jednak wciąż wielu – być może znaczna większość – naukowców i innych ludzi uważa cywilizację europejską za bardziej wartościową i posiadającą patent na jedyny prawdziwie słuszny obraz świata.

Ceniony historyk Norman Davies w swojej rozprawie o historii Europy pisze:

„Historię pisali przede wszystkim Europejczycy dla Europejczyków. Każdy odczuwa potrzebę dotarcia do własnych korzeni. Na nieszczęście jednak, europejscy historycy podchodzili do swojego przedmiotu jak Narcyz do sadzawki: wyłącznie po to, aby dostrzec odbicie własnej urody... Wielu historyków wypowiadało się w tonie podziwu i zachwytu nad sobą, utrzymując, – często zupełnie otwarcie – że spisane dzieje Europy stanowią wzór dla wszystkich innych narodów ziemi. Do niedawna nie zwracali oni większej uwagi na współzależności między kulturą mieszkańców Europy a kulturami jej sąsiadów – Afryki, Azji czy krajów islamskich. Pewien znany amerykański uczony [George Burton Adams]... jeszcze w 1898 roku uważał za rzecz zupełnie oczywistą, że Europa stanowi model dla całego świata... [Terne, Plunkett  i Mowat] autorzy Historii Europy –  wydanej w Oksfordzie w 1927 w przedmowie napisali: „Chociaż w różnych epokach dziejów istniało wiele wspaniałych cywilizacji, właśnie cywilizacja europejska odbiła się najszerszym i najgłębszym echem, i to ona właśnie – w formie w jakiej się kształtowała po obu stronach Atlantyku – stanowi dzisiaj normę dla wszystkich narodów świata...”[1]

Taka postawa prowadzi do lekceważenia cywilizacji pozaeuropejskich i traktowania ich jako co najwyżej ciekawej egzotyki. Myśl i dorobek azjatycki wprawdzie jest przedmiotem badań, aczkolwiek często już na samym starcie procesu poznania Europejczycy popełniają fatalny w skutkach błąd. A mianowicie, przykładają do Wschodniego dorobku i odkryć swoje europejskie narzędzia badawcze i aparat pojęciowy. Mądrość Wschodu i tzw. cudowne właściwości niektórych joginów czy mistyków próbują badać pod mikroskopem, lub mierzyć przy pomocy statystyki. Powstaje pytanie, czy można założyć z góry, że owe narzędzia poznania są nieskazitelne, perfekcyjne i jedyne? Wynik takich badań prowadzi do zachwycania się barwnością Wschodu przy równoczesnym braku zrozumienia jego esencji. Podziwiana jest fantastyczność Wschodnich kosmologii, głębia przeżyć wewnętrznych czy złożoność i precyzja opisów medycznych (np. akupunktury lub ayurwedy). Jednakże obiekt owego podziwu, na ogół natychmiast między bajki jest wkładany. Europejscy lekarze z góry patrzą na medycynę Wschodu uznając farmakologie i objawowe leczenie chorób za główne zadania medycyny. Sportowcy zaś z „przymrużeniem ucha” słuchają o zaletach wschodniego treningu wewnętrznego, (np. joga, tai chi, wewnętrzny aspekt karate, itp.) i pozostają przy swoich wyczerpujących zewnętrznych ćwiczeniach fizycznych (np. podnoszenie sztangi, jogging, areobik, itp.).     

 

              Metafora ospałego misia koali, wydaje się więc, właściwa do obrazowego ukazania archetypicznych cech społeczeństwa europejskiego – nastawienia na materialny świat zewnętrzny, oraz lenistwa (rozumianego jako powszechny brak zainteresowania aktywnym zgłębianiem świata wewnętrznego).

 

 

 

2. Zasada niedualistycznego spoglądania na świat

    Poszukiwanie wehikułu czasu

 

Żyjąc w XXI wieku moglibyśmy sądzić, że wszelkie lądy naszej planety zostały już odkryte. Tak być wcale nie musi. Być może otaczają nas niezbadane krainy, do których nie dotarli geografowie, a tylko jakieś węwnętrzne zasłony i bariery nas od nich odgradzają. Jeżeli uda się człowiekowi wyjść poza ograniczenia czterech wymiarów – czas i trzy wymiary przestrzeni (osie x,y,z) – to może zdoła dotrzeć do owych tajemniczych krain. Powstaje pytanie jak tego dokonać?

Mędrcy Wschodu zauważyli, że fundamentem ograniczeń jest dualizm. Lama Jeszie Thubten udziela następujących nauk związanych z tą kwestią:             

„Wszystkie istniejące zjawiska uważane za dobre czy złe, są z natury swej poza dualnością, poza naszymi fałszywymi rozróżnieniami… Dualistyczny umysł zagubiony w fałszywych rozróżnieniach jest źródłem nie mającego początku i końca cierpienia własnego i innych…”[2] 

Ludziom wygodnie jest dzielić i przeciwstawiać sobie różne elementy świata. Przykładem takich podziałów są pary przeciwieństw: materia – umysł, zewnętrzne – wewnętrzne, itp. Jednakże dualistyczne postrzeganie, jak zapewniają wschodni mędrcy, powoduje tworzenie się iluzji, którą bierzemy za rzeczywistość – z jej ograniczeniami i istniejącym w niej cierpieniem.   Spróbujmy popatrzeć na świat bez takich dualistycznych barier a rozkruszy się mur odzielający materialny świat zewnętrzny, (nasza planeta, z jej odkrytymi już kontynentami) od wewnętrznego świata duchowości (ukryte głęboko w psychice duchowe wymiary) a w jego miejsce ukarzą się  szlaki wiodące do tajemniczych krain i wymiarów. 

 

Chciałbym zaproponować Tobie Czytelniku podróż jednym z takich szlaków, łączącym nasz iluzoryczny zewnętrzny świat materii, z wewnętrznym światem duchowości i głębin umysłu. Pierwszy z nich w terminologii buddyjskiej określany jest mianem samsary, w której istoty czujące podlegają zakłucającym emocjom, uwarunkowaniom własnej karmy[3], i uwięzione są w cyklu nieustannie powtarzających się narodzin i śmierci[4]. Ten drugi świat, do którego mamy wyruszyć, to nirwana, będąca ostatecznym wyzwoleniem z wszelkich uwarunkowań i przyczyn cierpienia. Określany bywa także Oświeceniem, Stanem Buddy lub pełnią Tao i na wiele innych sposobów. Używając terminologii bliższej Zachodowi, samsarę nazwać można światem profanum (świeckości), nirwane zaś światem sacrum (świętości). Spróbujmy odnaleźć drogę, która łączy te światy. 

Mistrzowie sztuki walki twierdzą, że nie polega ona wyłącznie na nauce samoobrony i rozwijaniu sprawność motorycznej ciała – to tylko cienka warstwa zewnętrzna należąca do świata materii. Prawdziwą treścią sztuki walki jest to, co kryje się w jej wnętrzu, jej umysłowość i jej duchowość. Wstąpmy więc, na szlak Budo – „Drogi Wojennej” – i przekonajmy się, czy uda nam się bezpiecznie przemierzyć przetokę pomiedzy materią a umysłem, i dotrzeć do duchowych korzeni sztuki walki karate. Niech stanie się to głównym celem tej podróży.

Wyprawa ta nie będzie miała sensu, jeżeli nie pokonamy utrwalonego dualistycznego spojrzenia na świat. Na każdym kroku powinniśmy umieć zauważać umysł w materii i materię w umyśle, wewnętrzne w zewnętrznym, oraz zewnętrzne w wewnętrznym. Jeżeli postąpimy inaczej, to nie wydostaniemy się z materialnego świata zewnętrznego i nie dotrzemy do celu wyprawy, lub zagubimy się w wewnętrznym świecie abstrakcji. Bardzo ważne jest, abyśmy na każdym etapie podróży kultywowali taki niedualistyczny sposób widzenia. Nazwijmy go „zasadą niedualistycznego spoglądania na świat”.

Wehikuł czasu

Podróż zaczynamy w Europie. Niech będzie ona symbolem materialnego świata, z którego wyruszamy. Pierwsze co musimy zrobić, to znaleźć sobie jakiś wehikuł umożliwiający podróż w czasie i przestrzeni. Skąd wziąć taki pojazd? Wystarczy pokojowy fotel. Najlepiej, żeby był wygodny i mocnej konstrukcji, bo podróż jest długa, a nie chcemy przecież utknąć na dobre gdzieś w przeszłości. Poza wehikułem czasu potrzebna nam będzie jeszcze czapka i lupa – te przedmioty także można sobie wyobrazić. 

Wybieramy się w podróż w poszukiwaniu korzeni sztuki karate, a w karate zawsze rozpoczyna się od rozgrzewki. Tak więc, dobrze byłoby wykonać kilka skłonów, pompek i przysiadów. Czy już? Teraz dopiero możemy zasiąść wygodnie w fotelu-wehikule bez obawy o ewentualne kontuzje.

Jeżeli siedzisz już w wehikule czasu, to proszę zapnij pasy, ale zanim zdecydujemy się na rozpoczęcie podróży, to zadajmy sobie pytanie, czy jesteśmy gotowi podjąć trudy tej wyprawy w nieznane. Dalekie podróże mają to do siebie, że nie zawsze prowadzą przez krainy mlekiem i miodem płynące. Całkiem możliwe, że na swej drodze napotkamy także mroczne miejsca, sztormy, huragany i inne niebezpieczne sytuacje. Kto wie, może przyjdzie nam podzielić los Ferdynanda Magellana, który podczas cumowania u wybrzeży Filipin zginął w walce z tubylcami. Jak mawiają starożytni Egipcjanie: „Kto chciałby uniknąć ryzyka nie powinien się urodzić”. Ich koledzy znad Jangcy dodają zaś: „Każdy sztorm i walka z nim pozwala narodzić się na nowo”. To do Ciebie należy decyzja, czy podjąć się podróży.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

3. Bruce Lee i Hollywood a rozpowszechnienie sztuki karate na

    Zachodzie

                                                                                                                                                         

Skoro podróżujemy razem to muszę się do Ciebie jakoś zwracać. Pozwól, że będę używał formy „Czytelniku” lub „Podróżniku”, żeby było bardziej rozmaicie. Jak dotąd nie wpadłem na pomysł trzeciej formy a biorąc pod uwagę, że długo nad nią myślałem, to nie sądzę, by mi się to w końcu udało. Jeżeli jesteś kobietą, to wybacz mi, że będę używał jedynie formy męskiej, ale nie czuję się odpowiedzialny za tę niedoskonałość budowy europejskich języków. Tak więc, kiedy mówię „Czytelniku” a jesteś kobietą to usłysz  „Czytelniczko” .                   

              Jak myślisz Czytelniku, w którą stronę świata powinniśmy skierować wehikuły – na Wschód czy na Zachód? Większość Europejczyków za kolebkę karate uważa Japonię, tak więc z nie małym prawdopodobieństwem mogę założyć, że ich oczy skierowałyby się na  Wschód. Ale czy słuszne jest stwierdzenie, że świat zawdzięcza sztukę karate właśnie Japończykom? W pewnym sensie rzeczywiście tak jest, ale o tym później.

Proponuje teraz  przenieść się na przełom lat 60’ i 70’ do Hollywood. Wtedy to amerykański przemysł filmowy odkrył i wylansował Bruce’a Lee – Chińczyka, który w rzeczywistości nazywał się Hsiao Long. Do Europy sztuki walki trafiły zza Atlantyku właśnie za sprawą Hollywood. Nie sposób nie docenić tutaj wkładu Bruce Lee i jego filmów. W świecie sztuk walki niewiele jest postaci tak kontrowersyjnych jak ów zmarły aktor. Niezaprzeczalnym faktem jest, że dla setek tysięcy sympatyków jak i osób postronnych to właśnie on jest postacią karate numer jeden. Dają temu wyraz, chociażby słowa piosenki Piotra Fronczewskiego „King Bruce Lee karate mistrz”.

W rzeczywistości aktor ten nie deklarował wierności dla żadnej ze szkół, ani żadnego stylu. Lee nie był karateką chociaż przez kilka lat uczył się wing-chun. Trenował samodzielnie odrzucając i biorąc według własnego uznania,  to co udało mu się podpatrzeć w rozmaitych stylach. Podpatrywał także bokserów i zapaśników. Był człowiekiem pełnym zagadkowych sprzeczności – serdecznym, ale i zarozumiałym, skromnym, ale potrafiącym dawać istne rewie bufonady i szczytowej pewności siebie. Mieszał tradycyjne techniki z chwytami złap-jak-złapać-potrafisz. Styl, który nazwał jeet-kune-do w rzeczywistości był antystylem, raczej wyrazem specyficznie nonkomformistycznego i buntowniczego charakteru jego twórcy. Stał się triumfatorem wyniesionym spośród uciemiężnionych, symbolem kariery w amerykańskim stylu, uwielbianym bożyszcze tłumów.

              Proponuję, abyśmy pozostawili świat filmów i obrali kierunek na Okinawę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

4. Wyspa Okinawa – miejsce uformowania się karate

 

              Lecimy wehikułem nad południowo-wschodnią częścią Morza Wschodniochińskiego. Posłuchajmy przez chwilę ciszy, którą zabarwia jedynie popołudniowy szum uspokojonego morza. Jak mawiają Indianie Lakota: „Cisza stanowi istotę wszechświata”. Cieszę się, że nasze wehikuły potrafią unosić się w powietrzu. Zdecydowanie nie polecam kąpieli w tym rejonie. Chyba, że ktoś jest nieprzejednanym wielbicielem rekinów.

 

Okinawa – most między Chinami i Japonią

Archipelag Ryukyu to łańcuch około sześćdziesięciu wysp i raf koralowych, ciągnących się od wyspy Kiusiu do Tajwanu. Jego najważniejszą wyspą jest Okinawa, której najważniejszy port to Naha. Nazwa wyspy oznacza „linia na pełnym morzu” i odnosi się do jej podłużnego kształtu. Z perspektywy lokalizacji Europy jest to obszar leżący po przeciwnej stronie kuli ziemskiej. Tak więc, Okinawa jest dla Europejczyków odległym i nie poznanym miejscem. Owo fizyczne – i nie tylko – oddalenie tłumaczy brak świadomości nie małego wpływu tych ziem na kształt całego świata. Należy zaznaczyć, że sztuka karate, która się tutaj rozwineła w chwili obecnej dotarła do większości miejsc na naszym globie. Weszła w skład szkolenia bojowego różnych jednostek militarnych, policyjnych, wywiadowczych i prewencyjnych różnorakich państw Wschodu i Zachodu. Stała się inspiracją dla wielu sławnych ludzi ze świat kultury, nauki, polityki i rozrywki. Przyczyniła się do uformowania nowej dyscypliny sportu, oraz nowego gatunku filmowego. Walka karate, chociażby poprzez filmy sensacyjne i różnorakie zawody sportowe, na stałe zagościła w świadomości ludzi Zachodu. Pojawia się tylko pytanie: czy ukształtowany na Zachodzie obraz sztuki walki karate odpowiada swemu okinawskiemu źródłu? Czy Europejczycy mają dostateczną świadomość szczodrości i pełni okinawskiej sztuki karate?

 

Mieszkańcy Okinawy są jedną z najciekawszych zagadek antropologicznych. Prawdopodobnie pochodzą od rozbitków z jakiegoś okrętu, czy też licznych okrętów. Od niepamiętnych czasów tajfuny zatapiały w tych okolicach statki. Okinawczycy wyglądem przypominają raczej Japończyków niż innych Azjatów, lecz mają bardzo znaczną domieszkę krwi malajsko-polinezyjskiej, a także chińskiej i być może arabskiej. Pierwsze kontakty z Japonią notowano już w VII wieku. W 1372 roku lokalny władca Okinawy – Satto, wysłał misję lenną do ówczesnego chińskiego cesarza Hung Wu Ti. Wprawdzie cesarze chińscy praktycznie nie mieli możliwości ingerowania w życie wyspy, jednak istotne było dla nich formalne zapewnienie wierności. To z kolei zapewniało Okinawczykom drogę do swobodnego handlu i nawiązywania wartościowych stosunków kulturalnych z Chinami. Wpływy chińskie w Archipelagu Ryukyu rozprzestrzeniały się stopniowo, ale bardzo systematycznie, nie omijając żadnego zamieszkanego skrawka ziemi.

Równocześnie wpływy japońskie przybrały na sile w XIV wieku. Japonia w tym czasie przeżywała kryzys władzy centralnej, – rosła rola i znaczenie lokalnych magnatów feudalnych. Shogun Ashikaga, chcąc zachować przynajmniej pozory zwierzchnictwa dworu w Kioto (dzisiejsze Tokyo), nadawał magnatom tytuły własności obszarów, które faktycznie nie stanowiły sfery wpływów dworu w Kioto. Jednym z takich „obdarowanych” rodów był ród Shimazu władający południową częścią wyspy Kiusiu. Owa „hojność” Ashikaga w znacznym stopniu przyczyniła się do uformowania sztuki karate, co miało się ujawnić ponad 100 lat później.

W 1451 roku Okinawczycy złożyli pierwszy hołd shogunom Japonii. Tym samym, Okinawa stała się ważną stacją pośredniczącą w handlu pomiędzy Chinami i Japonią. Jej pozycja geopolityczna wymagała nieustannego lawirowania pomiędzy potęgą chińską i japońską. Dwór królewski na Okinawie znajdował się pod silnym wpływem chińskich doradców, i na przełomie XVI/XVII stulecia odmówił Japonii składania danin i lenności. Ówczesny shogun Tokugawa zezwolił w 1606 roku na podbicie archipelagu Ryukyu.

Dla wielu wyspiarzy stosunki z Japonią miały zawsze charakter polityczno-ekonomicznej konieczności, a prawdziwe sympatie były po stronie chińskiej. Tak więc, napaść japońską odebrano jako działanie barbarzyńskie. Do uformowania opozycji przeciwko okupacji japońskiej, przyczyniła się kwestia broni. Zakaz produkowania i handlu bronią był znany na Okinawie od połowy XV wieku. Jednakże,  był w dużym stopniu powszechnie akceptowany. Japoński ród Shimazu postanowił wykorzystać ów zakaz dla swoich celów, wydając edykt odnawiający formalnie niemal powszechnie akceptowane prawo zwyczajowe. Owa nowelizacja zakazu i jego prawno-administracyjne umocnienie uderzyło, przede wszystkim, w drobną i średnią szlachtę o orientacji prochińskiej. Wkrótce wokoło zakazu poczęły narastać konflikty. Za posiadanie broni stosowano bardzo surowe kary, w stosunku do całych rodzin. Ponad to, ród Shimazu posuną realizacje edyktu do formy absurdalnej i bardzo uciążliwej dla normalnego funkcjonowania mieszkańców Okinawy. W niektórych wioskach siekierę i nóż przykuwano do słupa na środku wioski i tylko tam można było z nich korzystać.

   

W 1629 roku powstało tajne okinawskie stowarzyszenie do walki z japońskim najeźdźcą. Ponieważ „potrzeba matką wynalazku”, powyższa sytuacja przyczyniła się do rozwoju sztuki walki zarówno, bez broni, jak i przy pomocy prostych narzędzi rolniczych. Ćwiczenia odbywały się wyłącznie pod osłoną nocy, w najgłębszej tajemnicy i w gronie osób zaprzysiężonych. Praktykowano głównie kata, czyli formę walki bez przeciwnika.

Sekretne miejsce treningów

Proszę Podróżniku wysiądź na chwilę z wehikułu i ubierz czapkę. Tak naprawdę nie jest to zwykłe nakrycie głowy, lecz magiczna czapka-niewidka. Będzie nam teraz bardzo potrzebna, kto wie może nawet uratuje nam życie. Jest już późny wieczór. Znajdujemy się w sosnowym lesie w pobliżu południowego krańca portu Naha. Proponuję przykryć wehikuły gałęziami. Jeżeli gotowe, to w drogę. Wokoło słychać jedynie szum sosen i równomierne, acz przyspieszone kołatanie naszych serc. Musimy się trochę pospieszyć, jeżeli chcemy zdążyć na czas. Docieramy do niewielkiej polany otoczonej z trzech stron gęsto porośniętym lasem, a z czwartej morzem. Usiądźmy na skraju pod drzewami. Musimy jeszcze trochę poczekać. W tym czasie możemy pooglądać okinawskie wybrzeże. Morze Wschodniochińskie ma niespotykanie błękitno-zieloną barwę. Słyszymy plusk wody uderzającej o brzeg, i czujemy przyjemny orzeźwiający zapach. Nagle coś się zmienia, morze staje się ciche i spokojne. Proszę teraz o ciszę, bo wprawdzie nas nie widać, ale możemy być usłyszani. Z przeciwnego krańca polany wyłaniają się sylwetki biegnących ludzi. Dobiegają do dużego, wielkości salonowego regału kamienia, który leży po środku polany. Widzimy ich już znacznie wyraźniej – to pewnie dlatego, iż księżyc jest w pełni i oświetla większą część placu. W porównaniu do nas Europejczyków są raczej niscy, ale emanuje od nich jakaś dziwna wewnętrzna moc. Wszyscy równo rozpoczynają wykonywanie form przestrzennych kata. Warto się przyjrzeć, bo patrząc jak oni się poruszają można zrozumieć czym jest prawdziwa poezja ruchu. Ich ruchy są dynamiczne i mocne niczym rozgniewany huragan, ale także płynne i aksamitne jak tańczący na lekkim jesiennym wietrze kawałek jedwabiu. Nawet laik może tego doświadczyć. Tak naprawdę, to oni nawet się nie poruszają, oni są ruchem. Minęły dwie godziny, a oni wciąż powtarzają tę samą formę. Pozornie mogłoby się wydawać, że jest to nudne. Ale chwileczkę, coś się dzieje. Skupione postacie okrążają głaz i nieruchomieją. Można by się poczuć jak na filmie o druidach. Nagle słychać dudnienie, tak jakby trochę głuche, ale równomierne i konsekwentne. To odgłos pięści spadających raz za razem na kamienną powierzchnię. Teraz dopiero namacalnie widać potęgę tych niewysokich ludzi. Przybyliśmy tutaj, aby realnie doświadczyć, że tradycyjna okinawska sztuka karate potrafi porwać za serca, ale potrafi je także powyrywać. Nie zapominajmy, że nie znajdujemy się w bezpiecznym okresie. W między czasie sylwetki okinawskich karateków opuściły leśną polanę a morze znów rozpoczęło swój szum. Możemy więc wrócić do wehikułów.          

 

Mordercze tode z Naha, Shuri i Tomari

Ćwiczenia powtarzano tysiące razy na łonie dzikiej przyrody, w atmosferze nocy, zagrożenia i tajemnicy. Ten charakterystyczny nastrój sprzyjał głębokiemu skupieniu i wytężonej, cierpliwej pracy, której efektem stał się niewiarygodny wzrost sprawności ciała, poziomu techniki i potęgi ducha.

Tak więc, na Okinawie powstała sztuka walki, którą początkowo nazywano tode. Była to sztuka posługiwania się głównie własnym ciałem w celu odparcia ataku uzbrojonego napastnika. Jej głównym celem było zabicie przeciwnika, lub przynajmniej natychmiastowe i skuteczne obezwładnienie. Tode stało się walką prawdziwie morderczą i często bardziej okrutną w skutkach, niż broń samurajów, przeciwko której ją kierowano. Niemniej jednak jej stosowanie obwarowano szeregiem ważnych zakazów. Nie była to sztuka stosowana powszechnie, gdyż szybko sprowokowałaby gwałtowne reakcje represyjne ze strony Japonii. Karatecy nadal praktykowali w wielkiej konspiracji a potrzeba rzeczywistego zastosowania tode była ogromnie rzadka.

Po latach ukształtowały się trzy wiodące style walki, które koncentrowały się wokół Naha, Shuri i Tomari. Style otrzymały nazwy od nazw miejscowości, w których je kultywowano – odpowiednio: Naha-te[5], Shuri-te[6] i Tomari-te. Czwarty ze styli Okinawy  Uechi-Ryu powstał znacznie później, bo na przełomie XIX i XX wieku. Style te nie konkurowały ze sobą i w swej naturze nie były od siebie oddzielone. Często bywało tak, że poszczególni adepci uczyli się zarówno od mistrzów z Naha, Shuri oraz Tomari.

Wraz z upływem czasu, w miarę jak rdzenna ludność Okinawy stapiała się narodowo i kulturowo z dawnymi najeźdźcami, opór zbrojny tracił sens. Karate stało się „sztuką dla sztuki”, będącą starannie kultywowaną tradycją niż rzeczywistą potrzebą. W XIX wieku sytuacja wyglądała w ten sposób, iż wszyscy na wyspie wiedzieli kto naucza karate i jak go odnaleźć, lecz jakby udawali, że nawet nie wiedzą co to jest karate. Być może było tylko niewielu, których interesowała ta nieco archaiczna u progu wieku „żelaza i pary” umiejętność. Na przełomie XIX i XX wieku sytuacje dodatkowo pogarszała nienajlepsza kondycja ekonomiczna Okinawy. Dawni wielcy mistrzowie karate, których nazwiska ledwie kilka lat wcześniej budziły strach, podziw i szacunek zmuszeni byli obsługiwać nocne riksze i z pochyloną głową ciężko pracować w polu. Niektórzy dawni mistrzowie, sfrustrowani i zniechęceni, nie mogąc znaleźć sobie miejsca w nowych czasach schodzili na drogę bezprawia. Inni emigrowali na pozostałe wyspy archipelagu a nawet do Japonii, gdzie karate było sztuką nieznaną, uważaną za dziką, prymitywną i tym samym traktowaną z pogardą.  

 

 

 

 

5. Legendarni Mistrzowie – prekursorzy karate

 

Wraz z nastaniem końca jednego okresu przychodzi czas na narodziny kolejnego. Życie posuwało się naprzód, na Okinawie rodzili się i dojrzewali nowi ludzie, także i ci, którzy mieli w przyszłości stworzyć nowe karate.

 

O Jedni tradycyjnej sztuki walki karate

Karate jest jedno. Podział na dziesiątki styli i szkół, które są nieprzychylnie do siebie nastawione i podkreślają swoją odrębność oraz wyższość, wiąże się z deformacjami jakim uległo karate po przeszczepieniu go na grunt japoński i do świata Zachodu. Bliżej temu zagadnieniu przyjrzymy się w dalszej części podróży. Dopóki gościmy na Okinawie mamy doczynienia z jednym karate – niezależnie czy wywodzi się ono z Naha, Shuri, czy z Tomari. Wszystkie te tradycyjne style są drogą, na której adept próbuje osiągnąć Jednie, Tao czy Naturę Umysłu Buddy – o tym także później. Nie stracimy oglądu całości, jeżeli w tym miejscu podróży obierzemy kurs na tylko jenen z tych tradycyjnych styli.

Możemy teraz udać się do miasta Naha, Shuri lub Tomari. Przyznam, że mam największy kontakt z karate wywodzącym się z Naha. Najwięcej więc mogę opowiedzieć Tobie Podróżniku właśnie o tej lini przekazu sztuki karate. Pamiętając o cenności i doniosłej roli pozostałych liń przekazu obierzmy więc kurs na stolicę Okinawy, port Naha. Przyjrzyjmy się prekursorom karate wywodzącego się właśnie z tej miejscowości.             

Kanryo Higaonna

Sensei[7] Kanryo Higaonna (1853 – 1915) urodził się w Naha na Okinawie. Kilkanaście lat spędził w Chinach, ucząc się chińskiego Kempo, stylu Białego Żurawia od mistrza południowego Shaolin, Ryu Ryuko. Całkiem możliwe, że Naha-te – jak nazwał swój styl mistrz Higaonna – ma pewien dług wdzięczności wobec kilkuletniego chińskiego chłopca. A dlaczego ?

 

Nastawmy wehikuły na rok 1870. Mamy majowy poranek, ale miast na słoneczną pogodę, to zanosi się raczej na deszcz, a nawet na burzę. Morze wydaje się być coraz bardziej wzburzone. Płyniemy dużym statkiem z Naha do Foochow w Chinach. Okręt ów nazywa się „Shinko-sen” Mam nadzieję, że zdążyłeś Czytelniku nałożyć czapkę niewidkę. Nie chcem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin