Holt Jonathan - Carnivia. Bluznierstwo.docx

(422 KB) Pobierz

Holt Jonathan - Carnivia. Bluznierstwo

 

W każdym mężczyźnie i kobiecie istnieje jądro zła, lekko jedynie trzymane pod

kontrolą. Czy nazwiemy je zdziczeniem, brutalnością czy barbarzyństwem, czy też

oznaczymy jakąś naukowo brzmiącą etykietą, taką jak sadyzm czy psychoza, czy

przypiszemy je amoralności albo i samemu diabłu, jest ono stałym towarzyszem

człowieczeństwa. Przez większość czasu śpi w naszych sercach, niedostrzegane i

nieuświadomione, a my nazywamy siebie ludźmi cywilizowanymi i udajemy, że go tam nie ma. Ale wystarczy pretekst, by zbudzić bestię - na przykład dać nam nieograniczoną władzę nad innym człowiekiem i zapewnić, że korzystanie z niej nie wywoła żadnych reperkusji - a wtedy okażemy się, każdy z nas, zdolni do czynów straszliwszych, niż potrafimy sobie wyobrazić.

I za każdym razem przebudzimy się, jakby ze snu, mówiąc sobie: „Nigdy więcej”. I za każdym razem będzie to kłamstwo.

Dr Paul Doherty, MRCPsych

 

 

 

 

 


Prolog

 

 

Wenecja, 5 stycznia

 

 

Niewielka łódka odpłynęła od nabrzeża, dwusuwowy przyczepny silniczek terkotał

cicho na rufie. Ricci, przesuwając przepustnicę, ostrożnie mijał tłoczące się w niewielkiej przystani łodzie rybackie i bezrobotne poza sezonem gondole. Co wieczór wypływał do laguny, oficjalnie po to, by sprawdzić swoje kosze na kraby. Niewielu wiedziało, że te wyprawy przynosiły mu także bardziej lukratywny połów: paczki opakowane szczelnie w niebieską folię, umocowane przez nieznane osoby i kutry do boi znaczących położenie każdego z koszy.

Kiedy łódka zostawiła za sobą wyspę Giudecca, pochylił się, by zapalić papierosa.

- E sicuro - rzucił cicho w świetle płomyka. Jest bezpiecznie.

Z ciasnej kabiny wysunął się pasażer. Nie odpowiadał. Był ubrany odpowiednio do

pogody: ciemny nieprzemakalny skafander, rękawiczki, naciągnięta nisko na czoło wełniana czapka. W lewej ręce trzymał metalową walizeczkę, z którą wszedł na pokład. Była trochę dłuższa od nesesera, prostokątna, i przypominała futerały, w jakich muzycy trzymają instrumenty. Ale Ricci był całkowicie pewny, że jego dzisiejszy pasażer nie jest muzykiem.

Godzinę wcześniej ktoś zadzwonił na jego cellulare. Ten sam głos, który zwykle

mówił, ilu pakietów ma szukać, teraz poinformował, że dziś wieczorem będzie wiózł

pasażera. Ricci już miał odpowiedzieć, że w Wenecji dość jest wodnych taksówek, a jego rybacka łódka do nich nie należy, jednak słowa zamarły mu w gardle. Przez cały miniony czas, kiedy głos wydawał mu polecenia, nigdy nie zabrzmiała w nim nuta strachu. Nawet wtedy, kiedy udzielał instrukcji, by obciążony pakunek w kształcie ludzkiego ciała zabrać w najdalsze rejony laguny i tam wyrzucić za burtę, by kraby miały ucztę.

Z lewej strony usłyszał okrzyki i chlupot. Kilka drewnianych łodzi wiosłowych

pędziło ku nim po wodzie. Ricci zmniejszył obroty silnika.

- Co to?

Były to pierwsze słowa pasażera. Ricci zauważył, że mówi po włosku z wyraźnym

akcentem - pewnie Amerykanin.

- Nie przejmuj się. To nie o nas chodzi. To La Befana. Ćwiczą przed wyścigiem.

Kiedy łodzie się zbliżyły, mieli wrażenie, że siedzą w nich kobiety w obszernych

płaszczach i kapeluszach. Dopiero kiedy ich mijały, okazało się, że to drużyny wioślarzy, dziwacznie przebranych w damskie ciuchy.

- Za chwilę już ich nie będzie - dodał Ricci.

Rzeczywiście, łodzie okrążyły boję i pomknęły z powrotem w stronę Wenecji. Jedna

miała niewielką przewagę.

Pasażer burknął coś niewyraźnie. Pochylił się, gdy wioślarze podpłynęli bliżej - najwyraźniej nie chciał być widziany. Teraz stanął na dziobie, z ręką wspartą o reling, i badał wzrokiem horyzont. Ricci szerzej otworzył przepustnicę.

Potrzebowali godziny, by dotrzeć do koszy na kraby. Nic nie było umocowane do lin,

żadna łódź nie przypłynęła na spotkanie z przeciwnej strony. Zapadł zmrok, ale Ricci nie włączał świateł. W oddali wypukłości kilku niewielkich wysepek przełamały linię horyzontu.

- Która to Poveglia? - zapytał pasażer.

- Tamta. - Ricci wyciągnął rękę.

- Zabierz mnie tam.

Ricci bez słowa zmienił kurs. Wiedział, że inni odmówiliby albo zażądali więcej

pieniędzy. Większość rybaków wolała omijać małą Poveglię z daleka. Ale właśnie z tego powodu było to miejsce, które drobny przemytnik powinien znać dobrze, Ricci przybijał tam niekiedy nocami po ładunki zbyt duże, by dały się umocować do boi - skrzynki papierosów i whisky, niekiedy drżącą dziewczynę z Europy Wschodniej i jej alfonsa. Ale nawet wtedy rzadko zostawał tam dłużej, niż to konieczne.

Odruchowo się przeżegnał, nie bardziej świadomy tego gestu niż drobnych zmian

kierunku, jakich dokonywał, trzymając się krętego kursu między ławicami i mieliznami, którymi usiana była ta część laguny. Potem wypłynęli na otwarte morze i łodź skoczyła naprzód. Lodowata piana pryskała im w twarze, kiedy uderzali w kolejne fale, jednak mężczyzna na dziobie zdawał się tego nie dostrzegać.

W końcu Ricci zwolnił. Wyspa wyrastała teraz przed nimi - czarna sylwetka na tle

fioletowoczarnego nieba, z wystającą spomiędzy drzew wieżą zegarową dawno porzuconego szpitala. Kilka punkcików słabego światła migotało wśród ruin - możliwe, że świece w którymś z pomieszczeń. A zatem chodziło o umówione spotkanie... Nikt przecież nie mieszkał na Poveglii od dawna.

Pasażer Ricciego przyklęknął i otworzył metalową walizeczkę. Ricci zdążył zauważyć lufę, czarną kolbę karabinu i rządek naboi, wszystko upakowane równo w odpowiednich miejscach. Mężczyzna jednak wyjął najpierw noktowizor, gruby jak obiektyw aparatu fotograficznego. Wstał i starając się utrzymać równowagę, przyłożył go do oka.

Przez chwilę spoglądał w stronę światełek. Potem skinął na Ricciego, by przybił do

pomostu, i niecierpliwie, ale bezgłośnie przeskoczył na brzeg, zanim jeszcze łódź dotknęła nabrzeża. Cały czas ściskał w ręku metalową walizeczkę.

Później Ricci zastanawiał się, czy słyszał jakieś strzały. Przypomniał sobie jednak

drugi walec, jaki zauważył w walizeczce: tłumik, dłuższy nawet i grubszy od noktowizora. A zatem musiało mu się wydawać.

Pasażer wrócił po piętnastu minutach i w milczeniu popłynęli z powrotem na Giudeccę.

 

 

 

 

 

Jeden

 

 

Impreza w przyciemnionym weneckim bacaro trwała już od prawie pięciu godzin,

muzyka stawała się coraz głośniejsza. Przystojny młody człowiek, który wyraźnie podrywał Katerinę Tapo, nie tyle z nią rozmawiał, ile krzyczał do niej. Oboje stali blisko siebie i nawzajem wrzeszczeli sobie do uszu, by partner cokolwiek zrozumiał. Co prawda odbierało to flirtowi wszelką subtelność, jednak nie zostawiało żadnych wątpliwości co do intencji. Kat uznała, że to nawet lepiej. Tylko ci, którym naprawdę zależało, wytrzymaliby swobodną rozmowę w takich warunkach. Ze swojej strony podjęła już decyzję. Chce, by Eduardo - czy może Gesualdo - odwiedził ją później w jej maleńkim dwupokojowym mieszkaniu w Mestre.

Eduardo, czy może Gesualdo, chciał wiedzieć, gdzie pracuje.

- W agencji turystycznej - zawołała.

Kiwnął głową.

- Nieźle. Dużo podróżujesz?

- Trochę - krzyknęła.

Poczuła na udzie wibrację telefonu. Dzwonek był włączony, ale w tym hałasie niczego nie słyszała. Wyjęła aparat i zobaczyła, że ma trzy nieodebrane połączenia z pracy.

- Un momento! - wrzasnęła do słuchawki.

Skinęła towarzyszowi ręką, dając sygnał, że wróci za chwilę, przecisnęła się przez

tłum na schodkach i wyszła na ulicę.

Matko Boska, ależ było zimno. Wokół niej marzło kilku twardych palaczy, a para z jej ust wydawała się prawie tak gęsta jak dym z ich papierosów. Podniosła telefon do ucha.

- Si? Pronto?

- Znaleźliśmy ciało - poinformował głos Francesca. - Dostałaś przydział do tej sprawy. Właśnie rozmawiałem z centralą.

- Zabójstwo? - Z trudem skrywała ton podniecenia w głosie.

- Możliwe. W każdym razie to coś poważnego.

- To znaczy?

Francesco nie odpowiedział wprost.

- Wysyłam ci adres SMS-em. W pobliżu Salute. Na miejscu jest już colonnello Piola.

Powodzenia. I pamiętaj, jesteś mi winna przysługę.

Rozłączył się.

Spojrzała na ekran. Adresu jeszcze nie było, ale jeśli, to gdzieś w okolicy kościoła

Santa Maria della Salute powinna złapać vaporetto. Droga zajmuje jej dwadzieścia minut, nawet zakładając, że wcześniej nie zajrzy do domu, by się przebrać - choć właściwie przydałoby się, biorąc pod uwagę, co ma na sobie. Niech to szlag, pomyślała, nie zdążę. Może tylko zapiąć płaszcz pod szyję i mieć nadzieję, że Piola nie zwróci uwagi na jej gołe nogi i krzykliwy makijaż. W końcu to przecież La Befana i całe miasto świętuje.

Dobrze chociaż, że zabrała kalosze, nie tylko szpilki - tak jak wszyscy. Połączenie

zimowych przypływów, śniegu i pełni księżyca sprowadziło do Wenecji acqua alta,

krótkotrwałe powodzie, które nękały ich ostatnio właściwie każdego roku. Dwa razy dziennie miasto zalewała fala przypływu, o kilkadziesiąt centymetrów wyższa, niż przewidywali budowniczowie Wenecji. Kanały rozlewały się na chodniki, a plac Świętego Marka - najniższy punkt miasta - zmieniał się w słone jezioro, gęste od niedopałków papierosów i gołębich odchodów. Nawet ci, którzy trzymali się ustawianych przez władze wysokich pomostów, niekiedy brodzili w wodzie.

Poczuła dopływ adrenaliny. Odkąd dostała awans do wydziału śledczego, starała się o przydział do sprawy o zabójstwo. Teraz, jeśli będzie miała szczęście, właśnie jej się taka trafiła. Pułkownik Piola nie zajmowałby się przecież kolejnym pijanym turystą, który wpadł do kanału. Być może szczęście sprzyjało jej podwójnie: pierwsza ważna sprawa pod nadzorem doświadczonego detektywa, którego bardzo podziwiała.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wrócić do baru i nie zawiadomić

Eduarda/Gesualda, że dzwonił szef. Ale zrezygnowała. Biura podróży, nawet te mocno zapracowane, rzadko wzywają swoich podwładnych w środku nocy, zwłaszcza jeśli to noc La Befany. Musiałaby mu tłumaczyć, dlaczego przypadkowym podrywom nie zdradza, że w rzeczywistości jest oficerem Carabinieri, i zapewne znosić jego urażoną dumę, na co naprawdę nie miała czasu.

Poza tym, jeśli to rzeczywiście sprawa zabójstwa, w ciągu najbliższych tygodni nie

znajdzie nawet chwili na odbieranie telefonów od niego, a co dopiero na randki i seks.

Eduardo będzie musiał poszukać szczęścia z kimś innym.

Telefon znowu zawibrował, kiedy Francesco przesłał adres. Poczuła, że serce bije jej

szybciej.

Detektyw pułkownik Aldo Piola patrzył na ciało. Miał ogromną ochotę, by złamać

dotrzymywane od pięciu dni noworoczne postanowienie i zapalić papierosa. Tylko że i tak nie mógłby tu palić - najważniejsze było zebranie śladów.

- Cornajass? - rzucił zamyślony, określając księdza słowem pochodzącym ze slangu

weneckich przestępców.

Doktor Hapaldi z laboratorium kryminalistycznego wzruszył ramionami.

- Takie było zgłoszenie. Ale jest w tym coś więcej. Chce pan przyjrzeć się z bliska?

Z pewnym wahaniem Piola zszedł z podestu w trzydziestocentymetrową brudną wodę, pluskającą cicho w kręgu światła z przenośnego generatora Hapaldiego. Niebieskie plastikowe ochraniacze, które dostał od doktora zaraz po przybyciu, choć obwiązane w kostkach gumkami, natychmiast wypełniły się lodowatą morską wodą. Następna para butów zniszczona, pomyślał, wzdychając cicho. Normalnie by mu to nie przeszkadzało, ale razem z żoną i przyjaciółmi świętował La Befanę w Alle Testiere, jednej z elegantszych restauracji w Wenecji, więc miał na nogach swoje najlepsze, nowe, od Bruno Magiego. Jak najprędzej wskoczył na marmurowe stopnie kościoła, o jeden poziom nad ciałem. Przystanął i spróbował otrząsnąć kolejno obie stopy, jakby wychodził z kąpieli. Nigdy nie wiadomo, może da się jeszcze uratować buty.

Ciało leżało skulone w poprzek stopni, do połowy zanurzone w wodzie, całkiem jakby ofiara próbowała wczołgać się z morza do kościelnego sanktuarium. To pewnie efekt fali przypływu, która cofała się już powoli w stronę chodnika, zwykle oddzielającego kościół od

laguny. Trudno było nie zauważyć czarno-złotego ornatu katolickiego księdza ubranego do mszy ani też dwóch otworów po pociskach z tyłu głowy, pokrytej zmierzwionymi włosami - pozostawiły czerwonobrązowe ślady ściekającej na marmur krwi.

- Czy to mogło się zdarzyć tutaj? - zapytał Piola.

Hapaldi pokręcił głową.

- Wątpię. Moim zdaniem ciało spłynęło z wodą od laguny. Gdyby nie acqua alta,

byłoby już w połowie drogi do Chorwacji.

Jeśli to prawda, pomyślał Piola, to zwłoki niewiele się różniły od wszystkich śmieci,

które spływały do miasta. Morska woda wokół nich lekko pachniała ściekami - nie wszystkie weneckie szamba były szczelne, a niektórzy mieszkańcy tradycyjnie uznawali wysoką wodę za okazję, by zaoszczędzić na kosztach wywozu.

- Jak wysoko sięgała woda dzisiaj wieczorem?

- Metr czterdzieści, według piszczałek.

Elektroniczne syreny, informujące wenecjan o nadchodzącej acqua alta, ostrzegały też o wysokości fali - jeden krótki sygnał na każde dziesięć centymetrów ponad metr.

Pochylił się, by dokładniej obejrzeć zwłoki. Ksiądz, kimkolwiek był, miał drobną

budowę ciała. Piola chciał przewrócić go na plecy, ale wiedział, że gdyby to zrobił, zanim Hapaldi skończy fotografować, ściągnąłby na siebie jego wściekłość.

- A zatem - stwierdził zamyślony - zastrzelili go gdzieś na wschód albo na południe

stąd.

- Możliwe. Ale myli się pan przynajmniej w jednej kwestii.

- To znaczy?

- Proszę obejrzeć buty.

Piola ostrożnie wsunął palec pod brzeg mokrej sutanny i uniósł w górę, odsłaniając

nogę księdza. Stopa była mała, wąska i osłonięta niewątpliwie damskim skórzanym bucikiem.

- Transwestyta? - spytał zaskoczony.

- Niezupełnie. - Hapaldi wyglądał, jak gdyby go to bawiło. - Teraz głowa.

Piola musiał przykucnąć, niemal dotykając pośladkami falującej wody. Trup miał

otwarte oczy, a czoło oparte o stopień, jakby próbował napić się z morza. Niewielka fala zakryła brodę zabitego i wlała się do otwartych ust, a potem cofnęła, pozostawiając tylko cieknącą strużkę.

Wtedy zrozumiał. Podbródek był gładki, bez śladu zarostu, a wargi zbyt różowe.

- Matko Boska - szepnął zdumiony. - To kobieta.

Przeżegnał się odruchowo.

Nie miał wątpliwości: łuk brwi, ślad kredki wokół martwego oka, kobiece rzęsy, a

nawet - teraz zauważył - dyskretny kolczyk, na wpół schowany pod splątanymi włosami.

Miała koło czterdziestki, z odrobinę pełniejszymi już ramionami, pewnie dlatego nie od razu się zorientował.

Opanował się i dotknął przemoczonej komży.

- Bardzo realistyczne przebranie.

- To nie jest przebranie.

Piola rzucił Hapaldiemu zaciekawione spojrzenie.

- Czemu pan tak uważa?

- Jaka kobieta odważyłaby się we Włoszech przebrać za księdza? - zapytał retorycznie Hapaldi. - Nie przeszłaby nawet dziesięciu metrów. - Wzruszył ramionami. - Z drugiej strony, może faktycznie. Znaczy, faktycznie nie przeszła dziesięciu kroków.

Piola zmarszczył czoło.

- Dwa strzały w tył głowy? Wydaje się, że to lekka przesada.

- Colonnello?

Piola się obejrzał. Atrakcyjna młoda kobieta z mocnym makijażem, ubrana w krótki

czarny płaszcz, kalosze i - na oko sądząc - niewiele więcej, patrzyła na niego z drewnianego podestu.

- Nie wolno tędy przechodzić - odparł odruchowo. - To miejsce przestępstwa.

Wyjęła z kieszeni kartę identyfikatora.

- Capitano Tapo. Zostałam przydzielona do tej sprawy.

- To niech pani jednak podejdzie.

Zauważył, że wahała się tylko przez moment, ale zdjęła buty i zaczęła boso brnąć w

jego stronę. Dostrzegł błysk czerwonego lakieru na paznokciach, nim zanurzyła stopy w mętnej wodzie.

- Ostatnim razem, kiedy widziałem, jak ktoś tego próbuje w Wenecji, pocięło mu

stopy na strzępy - odezwał się pogodnym tonem Hapaldi. - To przez rozbite szkło pod wodą.

Capitano zignorowała go.

- Czy on miał przy sobie jakiś dowód tożsamości? - zwróciła się do Pioli.

- Nie. I właśnie rozmawialiśmy o tym, że nasz denat to nie jest w istocie on.

Tapo przyjrzała się ciału, ale zauważyła, że nie przeżegnała się, jak on przed chwilą.

Młodzi nie zawsze mieli zakorzeniony w psychice katolicyzm, który on tak bardzo się starał odrzucić.

- Może to jakiś głupi żart? - powiedziała z wahaniem. - Jest przecież La Befana...

- Możliwe. Ale powinno być raczej odwrotnie, prawda?

W Wenecji, gdzie wykorzystywano każdy pretekst, by się przebierać, noc La Befany - wiedźmy, która przybywała z wizytą w Boże Narodzenie i nie odchodziła aż do stycznia - świętowano tradycyjnie, wkładając dziwaczne kostiumy. Przewoźnicy i robotnicy najczęściej przebierali się tego dnia za kobiety.

Kat przykucnęła obok ciała - całkiem jak on przed chwilą - i obejrzała je starannie.

- Wygląda na autentyczny - oświadczyła po chwili.

Ostrożnie wyciągnęła spod sutanny łańcuch, na którym wisiał rzeźbiony drewniany

krzyż.

- Nie musi być jej własnością - zauważył Piola. - Ale najpierw to, co ważne, capitano.

Niech pani ogrodzi teren, zacznie raport inspekcyjny, a kiedy nasz dottore skończy ze swoimi fotografiami, proszę zorganizować transport zwłok do kostnicy. Poza tym potrzebne będą parawany i jakieś osłony. Nie chcemy przecież, żeby dobrzy obywatele Wenecji niepokoili się bardziej, niż to absolutnie konieczne.

Nie musiał dodawać, że powodem niepokoju byłby raczej fakt, że martwa kobieta

bezcześci kapłańskie szaty, niż to, że została zastrzelona.

- Oczywiście. Mam zadzwonić, kiedy ciało trafi do kostnicy?

- Zadzwonić? - Piola wyraźnie się zdziwił. - Przecież z nim pojadę. Takie przepisy, capitano. Byłem pierwszym funkcjonariuszem na miejscu, więc zostaję z trupem.

Jeśli jej to zaimponowało - poprzedni zwierzchnik Kat zwykle kończył dzień pracy

wkrótce po przedłużonej przerwie na lunch, każąc jej „dzwonić, gdyby coś się wydarzyło”, i wyłączając komórkę, zanim jeszcze dotarł do drzwi - to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zaszło po tym, gdy zjawiła się policja. Ich motorówka podpłynęła wolno, kiedy Hapaldi pakował już swój sprzęt. Kat była sina z zimna, lodowata woda zmroziła ją aż do kości. Kiedy zobaczyła napis Polizia di Stato, jej pierwszą reakcją była ulga.

Oficer wysiadł z łodzi, ubrany na tę okazję w nieskazitelnie niebiesko-białe policyjne

wadery.

- Sovrintendente Otalo - przedstawił się. - Wielkie dzięki, pułkowniku, teraz my

przejmiemy śledztwo.

Piola ledwie na niego spojrzał.

- Prawdę mówiąc, sprawa jest nasza.

Otalo pokręcił głową.

- Decyzja zapadła wyżej. W tej chwili mamy pewne rezerwy sił.

Pewnie, że macie, pomyślała Kat. Ale nie odezwała się. Chciała zobaczyć, jak załatwi tę sprawę Piola.

Turyści we Włoszech często się dziwią, odkrywając, że działa tam kilka oddzielnych

formacji policyjnych, z których największe to Polizia di Stato, podlegająca ministerstwu spraw wewnętrznych, i Carabinieri, podlegający ministerstwu obrony. Obie te służby konkurują ze sobą i mają nawet oddzielne numery alarmowe. Władze państwowe twierdzą, że współzawodnictwo zmusza obie formacje do najwyższej skuteczności, ale obywatele Włoch dobrze wiedzą, że jest raczej receptą na bałagan, korupcję i biurokratyczną niekompetencję. Mimo to jednak większość woli wybierać numer 112 do karabinierów, wierząc, że są trochę mniej nieskuteczni niż ich cywilni odpowiednicy.

Piola spojrzał na Otala z ledwie skrywaną pogardą.

- Dopóki mój generale di divisione nie zdecyduje, że mam zrezygnować z

dochodzenia, będę je prowadził - oznajmił. - A kto próbuje mi wmówić coś innego, utrudnia czynności śledcze i może trafić do aresztu.

Drugi oficer miał równie pogardliwą minę.

- Dobrze, dobrze. Zatrzymajcie sobie te bezcenne zwłoki, skoro to dla was takie

ważne. - Wzruszył ramionami. - Wracam więc na miłą i ciepłą komendę.

- Gdybyście chcieli pomóc, moglibyście pożyczyć nam motorówkę - zasugerował

Piola.

- No właśnie - zgodził się Otalo. - Gdybyśmy chcieli. No to ciao.

Wszedł z powrotem na pokład i zasalutował ironicznie, a łódź wycofała się do kanału.

Około trzeciej nad ranem zaczął padać śnieg: ciężkie, wielkie jak motyle, wilgotne

płatki, które topniały, gdy tylko osiadły na powierzchni wody. Śnieg zmieniał się w breję na włosach Kat; marzła coraz bardziej. Zerknęła na Piolę - cała jego głowa migotała, od włosów po szczecinę na policzkach, jakby nosił karnawałową maseczkę. Tylko na zwłokach śnieg nie topniał, białym i gładkim gesso pokrywając otwarte oczy i czoło zamordowanej kobiety.

Kat znowu zadrżała. Jej pierwsze zabójstwo, a już widziała, że będzie niezwykłe.

Kobieta w szatach księdza... Profanacja, i to na samych schodach Świętej Marii od Zdrowia. Nie trzeba nawet stać w lodowatej wodzie, żeby czuć dreszcz przenikający na wskroś.

 

 

Dwa

 

 

Młoda kobieta, chwilę po siódmej rano wychodziła z lotniska Marco Polo w Wenecji, wyraźnie różniła się od innych pasażerów, którzy przybyli tu porannym lotem Delta 102. Oni byli ubrani jak turyści albo biznesmeni, ona tymczasem miała na sobie mundur polowy - od rozpoczęcia wojny z terroryzmem sugerowano, by wszyscy przedstawiciele amerykańskiej armii tak się ubierali podczas rejsowych lotów, ponieważ podobno uspokaja to innych pasażerów. Przespała się trochę w czasie długich godzin lotu, ale zadbała już, by rozczochrane jasne włosy doprowadzić do stanu zgodnego z regulaminem US Army AR760: „Żołnierz-kobieta ma mieć włosy ostrzyżone tak, by nie sprawiały wrażenia nierównych, nie uczesanych czy ekstrawaganckich... Długie włosy, które w sposób naturalnyopadają poniżej dolnego brzegu kołnierzyka, winny być schludnie i dyskretnie przewiązane lub

upięte”. Inni ciągnęli walizki na kółkach, z wysuwanymi uchwytami, albo układalibagaże na wózkach, ona swój niosła - wypchany plecak Molle, tak wielki, że aż dziwne, iż nie upadła pod jego ciężarem. Pasażerowie tłoczyli się wokół pilotów z biur podróży albo rozglądali w tłumie, szukając kierowców z wypisanymi na kartkach ich nazwiskami, ona skręciła w prawo, idąc pewnie - marszowym, paradnym krokiem, który teraz przychodził jej zupełnie odruchowo - obok baru kawowego i biura Hertza, do okienka umieszczonego w skromnym bocznym korytarzu. Na tabliczce nad nim wypisano skrót „LNO - SETAF”.

Wewnątrz czekał młody człowiek mniej więcej w jej wieku, także w szarym

amerykańskim mundurze. Zasalutowała, a on odpowiedział tym samym.

- Witamy, podporuczniku - rzucił przyjaźnie i podał jej czytnik, by mogła przejechać

po nim swoją kartą CAC. - W samą porę pani dotarła. Busik odjeżdża o dziewiątej zero zero i wygląda na to, że ma go pani tylko dla siebie. Kiedy dojedziecie do Ederle, proszę zameldować się u dyżurnego. Zawiadomię pani przełożonego, że jest pani w drodze.

Skinęła mu głową i wyszła na parking, ku jej radości lekko przyprószony śniegiem.

Stojący z boku biały minibus czekał z włączonym silnikiem. Oznaczony niewielkimi literami na przednich drzwiach tylko skrótem SETAF. Armia amerykańska starała się nie rzucać zbytnio w oczy - nawet po rozwinięciu ze skrótu, nazwa South European Task Force brzmiała dostatecznie ogólnie.

Kierowca - szeregowiec - wyskoczył, by pomóc jej z bagażem. Oceniwszy twarz

pasażerki: trochę za inteligentna jak na blondynkę, ale niepozbawiona uroku - a także

błyszczące nowe insygnia, postanowił zaryzykować i zacząć rozmowę.

- Witamy w Wenecji. TDY czy PCS?

Co oznaczało Temporal Deployment czy Permanent Change of Station - przeniesienie czasowe czy przydział na stałe.

- PCS - odparła z radosnym uśmiechem. - Pełne cztery lata.

- To świetnie. Pani pierwszy przydział, mam rację? Była pani już kiedyś w OCONUS?

OCONUS - wojskowe określenie, oznaczające Outside the Contiguous United States

(poza kontynentalnymi Stanami Zjednoczonymi). Dla wielu żołnierzy było to normalne miejsce, takie jak Utah czy Teksas. Może nic w tym dziwnego, jako że ich doświadczenia ze wszystkich trzech bywały zaskakująco podobne.

- Pierwszy przydział za granicą - przyznała. - Ale wychowałam się we Włoszech. W ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin