roberts nora - prawdy i zdrady.rtf

(1058 KB) Pobierz
Nora Roberts

Nora Roberts

PRAWDY I ZDRADY

Tytuł oryginału

TRUE BETRAYALS

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nic nie wskazywało na to, że list, który Kelsey wyjęła ze skrzynki, pochodzi od nieżyjącej kobiety. Zarówno kremowa papeteria, jak i ładny, wyrobiony charakter pisma, a także stempel pocztowy Wirginii nie wyróżniały się niczym szczególnym. Najlepszy dowód, że odłożyła go z resztą korespondencji na stary belkerowski stolik, stojący pod oknem jej salonu, i zrzuciwszy z nóg pantofle, udała się prosto do kuchni, by nalać sobie kieliszek wina. Będę go wolno sączyć, zanim otworzę korespondencję, pomyślała. Nie musiała dodawać sobie odwagi, by stawić czoło temu cienkiemu listowi, reklamom i rachunkom czy wreszcie pocztówce z po­zdrowieniami od przyjaciół, którym udało się wyskoczyć na krótkie wakacje na Karaiby.

Poruszyła ją przesyłka od adwokata. Przesyłka, w której - wiedziała o tym - znajdowało się orzeczenie rozwodu. Urzędowy dokument, na mocy którego z Kelsey Monroe znowu stawała się Kelsey Byden, z mężatki - samotną kobietą, z żony - rozwódką.

To było oczywiście głupie rozumowanie. Przecież od dwóch lat była już tylko formalnie żoną Wade'a, całe zaś ich małżeństwo trwało niewiele dłużej.

Ale dokument, znacznie bardziej niż wszystkie kłótnie i łzy, honoraria adwokatów czy procedura prawna, nadawał sprawie ostateczny charakter.

Dopóki śmierć nas nie rozłączy, pomyślała z goryczą i pociągnęła łyk wina. Co za bzdura! Gdyby to miało być prawdą, powinna umrzeć w wieku dwudziestu sześciu lat. A przecież żyje - żyje, ma się dobrze i powraca na śliski grunt randek, na które umawiają się osoby samotne.

Wzdrygnęła się na tę myśl.

Wade uczci z pewnością ich rozwód z tą swoją wystrzałową koleżanką z agencji reklamowej. Koleżanką, z którą uciął sobie romans, nie mający nic wspólnego - jak oświadczył swojej oszołomionej i wzburzonej żonie - z nią czy z ich małżeństwem.

Kelsey jednak myślała inaczej. Zapewne, żeby się rozstać, niekoniecznie musiała umrzeć czy zabić Wade'a, ale pozostałe punkty przysięgi małżeńskiej traktowała z największą powagą. A wyrzeczenie się jakichkolwiek innych związków znajdowało się na czele tej listy.

Owszem, uważała, że ta przebojowa mała Lari, z wymodelowaną przez aerobic figurą i uśmiechem cheerleaderki miała bardzo wiele wspólnego z jej osobą.

Nie dała Wade'owi szansy, choć zapewniał, że jego „poślizgnięcie” - jak to określił - nigdy się już nie powtórzy. Opuściła natychmiast ich śliczny dom w Georgetown, pozostawiając w nim wszystko, co wspólnie zgromadzili.

Nagły powrót do domu rodzinnego, do ojca i macochy, był poniżający. Ale istnieją różne stopnie dumy. Podobnie jak różne stopnie miłości. A jej miłość zgasła jak światło w chwili, gdy zastała Wade'a „bratającego” się z Lari w pokoju hotelowym w Atlancie.

Zaskoczenie, pomyślała szyderczo. No tak, aż trzy osoby były niezwykle zaskoczone, gdy wkroczyła do pokoju hotelowego męża z torbą podróżną i idiotycznie romantycznym zamiarem spędzenia z nim weekendu w czasie jego podróży służbowej.

Może i była nieustępliwa, zawzięta i zatwardziała (co zarzucał jej Wade), nie zgadzając się na żadne ustępstwa i żądając rozwodu. Ale miała przecież swoje racje - upewniała teraz samą siebie.

Dopiła wino i wróciła do salonu swojego doskonale urządzonego mieszkania w Bethesdzie. W tym zalanym słońcem pokoju nie było ani jednego przedmiotu - krzesła czy świecznika, który pochodziłby z Georgetown. Totalne zerwanie. Tego właśnie chciała. Chłodne kolory i stare ryciny, które ją otaczały, należały wyłącznie do niej.

Grając na zwłokę, włączyła stereo, uruchomiła automatyczny zmieniacz płyt kompaktowych i wypełniła pokój dźwiękami sonaty Patetycznej Beethovena. Zamiłowanie do muzyki poważnej wpoił jej ojciec. Była to jedna z wielu więzi, które ich łączyły. Łączyło ich także umiłowanie wiedzy. Nic dziwnego, że zanim podjęła pierwszą istotną pracę w Monroe i S - ka, obawiała się, że zostanie wieczną studentką.

Ale i wtedy odczuwała wewnętrzny przymus uczenia się; chodziła więc na rozmaite wykłady - od antropologii po zoologię. Wade śmiał się z niej. Był wyraźnie zaintrygowany i ubawiony jej nie kończącym się przeskakiwaniem z kursu na kurs, z pracy do pracy.

Zrezygnowała z firmy Monroe po zamążpójściu. Dzięki własnym środkom i dochodom Wade'a nie musiała pracować. Pragnęła poświęcić się urządzaniu domu, który kupili. Chciała mu nadać nową formę i nowy wystrój. Cieszyła się każdą chwilą spędzoną na zeskrobywaniu starej farby, polerowaniu schodów, wyszukiwaniu w zakurzonych antykwariatach tego jedynego przed­miotu przeznaczonego w to jedno jedyne wybrane miejsce. Pielęgnowanie skrawka ziemi na tyłach domu, szorowanie cegieł, wyrywanie chwastów i projektowanie czegoś na kształt ogrodu angielskiego sprawiało jej prawdziwą radość. W ciągu niespełna roku mogła poszczycić się swoim dziełem - świadectwem jej smaku, wysiłku i wytrwałości.

A teraz dom ten stał się po prostu częścią ich wspólnego - oszacowanego i podzielonego - majątku.

Wróciła na uniwersytet, do tej akademickiej przystani, w której na kilka godzin dziennie mogła się schronić przed prawdziwym światem. Dzięki zaliczonym wykładom z historii sztuki zaczęła pracować na półetatu w galerii narodowej.

Nie musiała pracować, w każdym razie nie dla pieniędzy. Środki, które odziedziczyła po dziadku ze strony ojca, wystarczały jej w zupełności. Mogła więc zmieniać zainteresowania wedle uznania.

Była kobietą niezależną. Młodą i... samotną, pomyślała, zerkając na stertę korespondencji. Mającą kwalifikacje, by móc się zajmować wszystkim i niczym. Jedyne, w czym, jak sądziła, była naprawdę doskonała, a mianowicie jej małżeństwo, okazało się żałosnym nieporozumieniem.

Wzięła głęboki oddech i podeszła do stolika. Postukała lekko w przesyłkę od adwokata długimi, wąskimi palcami, wyćwiczonymi podczas lekcji gry na fortepianie i lekcji rysunku; palcami, które nauczyły się pisać na maszynie, przyrządzać wyszukane potrawy i posługiwać się komputerem. Bardzo wprawna dłoń, która niegdyś nosiła obrączkę ślubną!

Kelsey ominęła grubą kopertę. Zignorowała wewnętrzny głos pomawiający ją o tchórzostwo. Sięgnęła natomiast po list zaadresowany odręcznie. Pismem dziwnie przypominającym jej własne! Zamaszystym, z zawijasami, starannym, lecz nie pozbawionym fantazji. Bez większego zainteresowania rozdarła kopertę.

Droga Kelsey, zdaję sobie sprawę, że możesz być zaskoczona wiadomością ode mnie...

Czytała dalej. W jej początkowo prawie obojętnym wzroku pojawiło się zdumienie, a następnie niedowierzanie, które w chwilę później przerodziło się niemal w przestrach.

Trzymała w ręce zaproszenie od nieżyjącej kobiety. Od nieżyjącej kobiety, która była jej matką...

W krytycznych momentach - odkąd tylko pamięta - zwracała się zawsze do jednej osoby. Miłość i zaufanie do ojca były stałymi elementami jej niespokojnej natury. Nigdy jej nie odstępował; stanowił nie tyle bezpieczne schronienie podczas burzy, ile raczej pewną rękę, którą można było trzymać, czekając, aż zawierucha ucichnie.

Jej najwcześniejsze wspomnienia wiązały się z jego osobą - z jego przystojną, poważną twarzą, jego delikatnymi dłońmi i spokojnym, nieskończenie cierpliwym głosem. Pamiętała, jak wiązał kokardy na jej długich, prostych włosach, jak rozczesywał jej Jasnoblond warkocze, a wokół rozbrzmiewała ze stereo muzyka Bacha czy Mozarta. To on najskuteczniej leczył pocałunkami jej dziecięce skaleczenia, on nauczył ją czytać, jeździć na rowerze, on osuszał jej łzy.

Uwielbiała go, była wprost szaleńczo dumna z jego osiągnięć dziekana anglistyki Uniwersytetu Georgetown.

Nie odczuwała zazdrości, gdy ożenił się ponownie. Miała wtedy osiemnaście lat i uznała, iż to cudowne, że w końcu spotkał kogoś, kogo pokochał i z kim zechciał dzielić życie. W swoim sercu i w domu Kelsey zrobiła miejsce dla Candace, dumna w skrytości ducha z własnej dojrzałości i altruizmu, które okazała, akceptując macochę i przybranego brata.

A może nie było to takie trudne, ponieważ w głębi serca wiedziała i czuła, że nic i nikt nie osłabi więzi łączącej ją z ojcem.

Nic i nikt, myślała teraz, oprócz matki, o której sądziła, że nie żyje.

Gdy po chwili przedzierała się w największym ruchu ku przepysznym, iście królewskim rezydencjom w Potomac, w stanie Maryland, czuła się oszukana, zdradzona i wściekła. Wybiegła z domu bez płaszcza, zapomniała włączyć w samochodzie ogrzewanie. Pomimo jednak chłodnego lutowego wieczoru nie było jej zimno. Zaróżowione z gniewu policzki ładnie kontrastowały z jej porcelanową karnacją i niebieskoszarymi oczami.

Bębniła nerwowo palcami po kierownicy, czekając na skrzyżowaniu, aż zmienią się światła. Spieszyła się, bardzo się spieszyła. Jej pełne wargi zamieniły się w cienką kreskę, gdy zaciskając je, za wszelką cenę starała się nie myśleć.

To się na nic nie zda. Myślenie, że jej matka żyje, żyje i mieszka o godzinę drogi stąd, w Wirginii, na pewno nie wyjaśni całej tej okrutnej zagadki. Musi przestać o tym myśleć, bo w przeciwnym razie zacznie krzyczeć i wyć.

Ale gdy przejeżdżała wysadzaną majestatycznymi drzewami ulicą, gdzie spędziła dzieciństwo, gdy wjeżdżała w aleję prowadzącą do dwupiętrowego ceglanego domu w kolonialnym stylu - domu, w którym dorastała, drżały jej ręce.

Z lśniącymi oknami i białymi framugami czystymi jak dusza wyglądał on kojąco i spokojnie niczym kościół. Unosił się nad nim dym z rozpalonego na wieczór kominka, a pierwsze nieśmiałe krokusy wychylały delikatne listki wokół starego wiązu rosnącego od frontu.

Idealny dom w doskonałym otoczeniu - zawsze tak o nim myślała. Bezpieczny, solidny, w dobrym guście, z odpowiednią dozą dyskrecji i dobrobytu, a przy tym w niewielkiej odległości od podniet i rozrywek Dystryktu Kolumbii.

Wysiadła pospiesznie z samochodu, podbiegła do drzwi frontowych, otworzyła je. Nigdy nie musiała pukać do tego domu. Zaledwie zrobiła kilka kroków po berberyjskim kilimie przykrywającym wykładany białymi płytami hol, gdy z salonu wyszła Candace.

Jak zwykle nienagannie ubrana. Idealna żona nauczyciela akademickiego w tradycyjnych niebieskich wełnach, z ciemnobrązowymi, zaczesanymi do tyłu włosami, odsłaniającymi jej śliczną młodą twarz ozdobioną parą skromnych kolczyków z pereł.

- Kelsey, jaka miła niespodzianka! Mam nadzieję, że zostaniesz na kolacji. Podejmujemy dziś kilka osób z wydziału, byłabym więc zachwycona...

- Gdzie on jest? - przerwała Kelsey.

Candace zmrużyła oczy, zaskoczona tonem jej głosu. Dopiero teraz dostrzegła wzburzenie dziewczyny. Aha, to jeden z napadów złości pasierbicy. Tylko tego brakowało na godzinę przed przybyciem gości! Postanowiła natychmiast zmienić taktykę.

- Czy coś się stało?

- Gdzie ojciec?

- Jesteś wytrącona z równowagi. Czy znowu chodzi o Wade'a?

- Zbyła problem machnięciem ręki. - Kelsey, rozwód nie należy do przyjemności, ale na tym przecież świat się nie kończy. Wejdź i usiądź.

- Nie chcę siadać, Candace. Chcę rozmawiać z ojcem. - Kelsey zacisnęła dłonie. - Powiesz mi, gdzie on jest, czy mam go poszukać sama?

Cześć, siostrzyczko. - Ze schodów zbiegł Channing. Odziedziczył po matce urodę i nie wiadomo po kim, zdaniem Candace, żądzę przygód. Kiedy Candace wychodziła za Philipa, miał dopiero czternaście lat, ale jego zawsze dobry humor i wrodzona pogoda ducha sprawiły, że cała ta „operacja” przeszła zupełnie bezboleśnie. - Co słychać?

Żeby powstrzymać się od krzyku, Kelsey głęboko odetchnęła.

- Gdzie ojciec, Channing?

- Profesor jest w swoim gabinecie, zaszyty po uszy w jakiejś rozprawie. Channing przyjrzał się Kelsey. Znał te oznaki wściekłości - błysk w oczach, wypieki na policzkach. Bywało, że robił wszystko, by ugasić ten ogień. Ale bywało także, że dla zabawy dolewał oliwy do ognia.

- Słuchaj, Kelsey, nie zamierzasz chyba spędzić wieczoru z tymi molami książkowymi? Zwiewajmy stąd! Zrobimy sobie małą rundkę po klubach!

Potrząsnęła głową i ruszyła wprost do gabinetu ojca.

- Kelsey! - Dobiegł ją ostry, zniecierpliwiony głos Candace. - Opanuj się na chwilę!

Nie, pomyślała Kelsey, otwierając bez uprzedzenia drzwi do sanktuarium ojca. Nie.

Oparła się o framugę. Przez chwilę stała w milczeniu, nie mogąc wydobyć głosu. Philip siedział przy swoim ulubionym dębowym biurku. Był prawie niewidoczny zza sterty książek i stosu fiszek. W szczupłej ręce trzymał pióro. Zawsze utrzymywał, że najlepsze teksty powstają w intymnym procesie pisania, dlatego z uporem przeciwstawiał się korzystaniu z komputera.

Jak zwykle, gdy odgradzał się od świata, jego oczy, ukryte za srebrnymi oprawkami okularów, przybierały sowi wygląd. Teraz stopniowo się rozjaśniały. Philip uśmiechnął się do córki. Światło stojącej na biurku lampy rzucało blask na jego krótko ostrzyżone srebrzyste włosy.

- Moja dziewczynka! W samą porę! Może zechcesz przeczytać szkic rozprawy o Yeatsie. Obawiam się, że znowu się rozpisałem!

Wygląda tak zwyczajnie - tylko tyle przyszło jej do głowy. Tak doskonale naturalnie w tej swojej tweedowej marynarce i starannie zawiązanym krawacie. Przystojny, bez zmartwień, otoczony tomami poezji i genialny.

A tymczasem jej świat, którego on był fundamentem, właśnie się rozpadł.

- Ona żyje - wykrztusiła Kelsey. - Ona żyje, a ty okłamywałeś mnie przez całe życie!

Pobladł, a jego oczy uciekły od jej spojrzenia. Przez króciutką chwilkę, nie dłuższą niż jedno uderzenie serca, dostrzegła w nich strach i przerażenie.

- O czym ty mówisz, Kelsey? - Ale on wiedział, wiedział i musiał zrobić ogromny wysiłek, by to, co powie, nie zabrzmiało jak usprawiedliwienie.

- Przynajmniej teraz nie kłam! - Rzuciła się w stronę biurka. - Nie kłam! Ona żyje! Moja matka żyje i ty o tym wiedziałeś. Wiedziałeś o tym za każdym razem, kiedy mówiłeś mi, że zmarła.

Wydało jej się, że dostrzegła panikę w oczach ojca.

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Od niej. - Włożyła rękę do torebki i wyjęła list. - Od mojej matki. A teraz powiesz mi prawdę?

- Czy mogę zobaczyć?

Kelsey przechyliła głowę, wpatrując się w ojca. Jej spojrzenie przeszywało go na wylot.

- Czy to prawda, że ona nie żyje?

Zawahał się; hołubił to kłamstwo, było mu tak drogie jak miłość do córki. Ale choć bardzo pragnął, by mogło być inaczej, zrozumiał, że jeśli pozostanie przy jednym, utraci drugie.

- Nie. Czy mogę zobaczyć ten list?

- Tylko tyle? - Powstrzymywane łzy napłynęły do jej oczu. - Po prostu „nie”? Po tylu latach, po tylu kłamstwach?!

Tylko jedno kłamstwo, pomyślał, a lat o wiele za mało.

- Postaram ci się wszystko wyjaśnić najlepiej jak potrafię, Kelsey. Ale chciałbym zobaczyć list.

Podała mu go bez słowa. Po czym, nie mogąc znieść widoku ojca, odwróciła się w stronę wysokiego, wąskiego okna, przez które wpadały ostatnie refleksy światła przed nadciągającym zmierzchem.

List tak drżał w ręku Philipa, że musiał położyć go na stole. Charakter pisma był bez wątpienia ten sam. Przerażające. Czytał dokładnie, słowo po słowie.

Droga Kelsey, zdaję sobie sprawę, że możesz być zaskoczona wiadomością ode mnie..., ale wcześniejsze skontaktowanie się z Tobą wydawało mi się nierozsądne lub co najmniej nieuczciwe. Chociaż rozmowa przez telefon byłaby może bardziej osobista, pomyślałam, że będziesz potrzebowała trochę czasu. A list pozostawia większą możliwość wyboru.

Gdy byłaś bardzo mała, powiedziano Ci, że umarłam. W pewnym sensie była to prawda i dlatego, aby Cię oszczędzić, pogodziłam się z tym. Minęło już jednak ponad dwadzieścia lat. Jesteś dorosła. Uznałam, że masz prawo wiedzieć, i Twoja matka żyje. Być może nie ucieszy Cię ta wiadomość. Zdecydowałam się jednak skontaktować z Tobą i nie żałuję tego.

Gdybyś chciała mnie zobaczyć albo po prostu zadać mi pytania, które wymagają odpowiedzi, będziesz mile widziana. Mieszkam w Three Willows Farm, niedaleko Bluemont w Wirginii. Zaproszenie jest bezterminowe. Jeśli postanowisz je przyjąć, będę Cię z przyjemnością gościła tak długo, jak tylko zechcesz. Jeżeli zaś się nie odezwiesz, uznam, i nie życzysz sobie kontaktu ze mną. Mam jednak nadzieję, iż ciekawość, jaką wykazywałaś w dzieciństwie, nie opuściła Cię i że skłoni Cię przynajmniej do rozmowy ze mną.

Twoja Naomi Chadwick

Naomi. Philip zamknął oczy. Dobry Boże, Naomi.

Minęły prawie dwadzieścia trzy lata od czasu, gdy widział ją po raz ostatni, a jeszcze teraz dokładnie pamiętał wszystkie szczegóły: zapach jej perfum, który przypominał mu ocienioną, porośniętą mchem polanę w lesie; krótki, zaraźliwy śmiech, który zawsze przyciągał uwagę; srebrzystoblond włosy jak deszcz spadające na plecy; czarne niczym węgiel oczy i smukłe ciało.

Ten obraz był tak wyraźny, że kiedy otworzył oczy, wydało mu się, że ją widzi. Serce podeszło mu do gardła - po części ze strachu, a po części z długo tłumionego pożądania.

Ale to była Kelsey, napięta, sztywna, odwrócona do niego plecami.

Czy mógł kiedykolwiek zapomnieć o Naomi? - zapytywał samego siebie. Przecież wystarczyło spojrzeć na córkę!

Wstał i z kryształowej karafki nalał sobie szkockiej. Przechowywał ją dla gości. Rzadko sięgał po coś mocniejszego niż kieliszeczek jeżynowej brandy. Ale teraz potrzebował czegoś, co powstrzymałoby drżenie rąk.

- Co zamierzasz zrobić? - zapytał córkę.

- Jeszcze nie zdecydowałam. - Stała, nadal odwrócona plecami. - Wiele zależy od tego, co masz mi do powiedzenia.

Chciałby do niej podejść, wziąć ją w ramiona, ale wiedział, że nie spotka się z serdecznym przyjęciem. Chciałby usiąść, ukryć twarz w dłoniach, lecz byłaby to oznaka słabości, zbyteczny gest.

Bardziej, znacznie bardziej chciałby cofnąć się o dwadzieścia trzy lata i uczynić coś, cokolwiek, byle zatrzymać prześladujące go w życiu fatum.

Ale to było niemożliwe.

- To nie takie proste, Kelsey.

- Kłamstwa zwykle bywają pokrętne.

Odwróciła się ku niemu, a jego palce odruchowo zacisnęły się na kryształowej karafce. Była tak podobna do Naomi: zmierzwione jasne włosy, ciemne oczy, twarz o delikatnych rysach, zaróżowiona z emocji. Są kobiety, które najlepiej wyglądają w chwilach największego napięcia emocjonalnego.

Tak było z Naomi. Tak też jest z jej córką.

- To właśnie robiłeś przez te wszystkie lata, prawda? - ciągnęła Kelsey. - Okłamywałeś mnie. Kłamała babcia. I kłamała ona. - Kelsey wskazała na biurko, na którym leżał list. - Gdyby nie ten list, dalej byś mnie okłamywał.

- Tak, tak długo, jak długo uważałbym, że tak jest dla ciebie najlepiej.

- Najlepiej dla mnie? Co w tym najlepszego, że moja matka rzekomo nie żyje? I w ogóle czy kłamstwo może być dobre dla kogokolwiek?

- Zawsze umiałaś doskonale odróżniać dobro i zło, Kelsey. To wspaniała cecha. - Przerwał, przechylił szklaneczkę. - I zatrważająca zarazem. Już jako dziecko miałaś niezachwiane poczucie moralności. Zwykłemu śmiertelnikowi trudno jest temu sprostać.

Jej oczy zapłonęły. To, co mówił ojciec, było tak bliskie, zbyt bliskie temu, co zarzucał jej Wade.

- A więc to moja wina!

- Nie, nie. - Przymknął oczy i w zamyśleniu pocierał czoło. - Nic nie jest twoją winą, ale wszystko stało się z powodu ciebie.

- Philipie! - Rozległo się krótkie pukanie i w drzwiach stanęła Candace. - Przyszli Dorsetowie.

- Zabaw ich, kochanie. - Zmusił się do uśmiechu. - Muszę jeszcze chwilę porozmawiać z Kelsey.

Candace rzuciła okiem na pasierbicę. Jej spojrzenie wyrażało dezaprobatę połączoną z rezygnacją.

- Dobrze, lecz pospiesz się. Kolacja jest o siódmej. Czy nakryć dla ciebie, Kelsey?

- Nie, Candace, dziękuję. Nie zostanę.

- W porządku, ale nie zatrzymuj ojca zbyt długo. - Candace zamknęła za sobą drzwi.

Kelsey wzięła głęboki oddech i wyprostowała się.

- Czy ona wie?

- Tak. Musiałem jej powiedzieć przed ślubem.

- Musiałeś jej powiedzieć - powtórzyła. - Jej tak, ale mnie nie.

- To nie była łatwa decyzja. Dla nikogo z nas. Naomi, twoja babcia i ja uznaliśmy, że tak będzie dla ciebie najlepiej. Miałaś zaledwie trzy latka, Kelsey. Dopiero co przestałaś być niemowlęciem.

Ale od tamtego czasu zdążyłam już wydorośleć, tato. Wyszłam za mąż, rozwiodłam się.

- Nie masz pojęcia, jak szybko płyną lata. - Znowu usiadł, potrząsając szklaneczką. Przez wszystkie te lata przekonywał samego siebie, że ta chwila nigdy nie nastąpi. Że jego życie jest na tyle ustabilizowane, ustatkowane, iż ta szaleńcza kołomyja nie zacznie się od nowa. Ale Naomi nie mogła się przecież ustatkować, pomyślał.

Podobnie Kelsey. A teraz wybiła godzina prawdy.

Opowiadałem ci, że twoja matka była jedną z moich studentek. Piękną, młodą, pełną życia. Dotąd nie pojmuję, co ją we mnie pociągało. Wszystko stało się tak szybko. Pobraliśmy się po sześciu miesiącach znajomości. To stanowczo za krótko, abyśmy mogli się zorientować, jak krańcowo różne są nasze charaktery. Mieszkaliśmy w Georgetown. Oboje należeliśmy do tak zwanej klasy uprzywilejowanej, ale ona miała to poczucie wolności i swobody, za którym nie nadążałem, z którym nie mogłem współzawodniczyć. Dzikość, pożądanie ludzi, rzeczy, miejsc. No i oczywiście konie...

Wypił znowu, starając się złagodzić ból towarzyszący wspomnieniom.

- Myślę, że to właśnie konie, bardziej niż cokolwiek innego, za­początkowały rozdźwięk między nami. Po twoim urodzeniu Naomi koniecznie chciała wrócić na farmę w Wirginii. Pragnęła, żebyś tam się wychowywała. A moje ambicje i nadzieje na przyszłość ulokowane były tutaj. Pracowałem nad doktoratem i już wtedy miałem na oku stanowisko dziekana anglistyki w Georgetown. Poszliśmy więc na kompromis i gdy tylko mogłem, spędzałem weekendy w Wirginii. Ale to nie zdawało egzaminu. Krótko mówiąc, nasze drogi zaczęły się rozchodzić.

Pomyślał, że łatwiej i bezpieczniej będzie mu to wypowiedzieć, nie podnosząc wzroku znad szkockiej. A także mniej boleśnie.

- Postanowiliśmy się rozejść. Naomi chciała zatrzymać cię przy sobie w Wirginii, ja zaś pragnąłem, żebyś była przy mnie w Georgetown. Nigdy nie rozumiałem ludzi pasjonujących się wyścigami - tych wszystkich graczy i dżokejów, z którymi się zadawała. Walczyliśmy więc zawzięcie. A potem wynajęliśmy adwokatów.

- Proces o sprawowanie opieki rodzicielskiej? - Zdumiona Kelsey wbiła w ojca wzrok. - Walczyliście o opiekę nade mną?

- To było ohydne, niewiarygodnie podłe. Jak do tego dochodzi, że dwoje kochających się ludzi, którzy powołali do życia dziecko, staje się śmiertelnymi wrogami? Jakże żałosny komentarz na temat ludzkiej natury. - Podniósł wzrok i wreszcie spojrzał jej w oczy. - Nie mam powodów do dumy, Kelsey, ale serce mi mówiło, że należysz do mnie. Naomi spotykała się już wtedy z innymi mężczyznami. Krążyły plotki, że jeden z nich ma powiązania ze światem przestępczym. Taka kobieta jak ona zawsze przyciąga mężczyzn. Zdawało się, że swoją swobodą i ekscentrycznym zachowaniem prowokuje mnie i świat, jakby szukając potępienia za własną samowolę.

- Tak więc wygrałeś - odezwała się Kelsey spokojnie. - Wygrałeś Proces i mnie, po czym postanowiłeś mi powiedzieć, że ona umarła. - Znowu odwróciła się w stronę okna, za którym panowała teraz ciemność. Zobaczyła w szybie swoje odbicie. Wyglądała jak zjawa. - Przecież w latach siedemdziesiątych ludzie się rozwodzili, a dzieci jakoś sobie z tym radziły. Mogła mnie odwiedzać. Nie powinno się było jej zabraniać spotkań ze mną.

- Nie chciała, byś ją widywała. I ja także nie chciałem.

Dlaczego? Dlatego że uciekła z którymś z tych swoich facetów?

- Nie. - Philip odstawił ostrożnie szklaneczkę na srebrną tacę. - Dlatego że jednego z nich zabiła. Dlatego że spędziła dziesięć lat w więzieniu za morderstwo.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin