Montgomery+Lucy+Maud+-+Emilka+02+-+Emilka+dojrzewa.pdf

(671 KB) Pobierz
Lucy Maud Montgomery
Lucy Maud Montgomery
Emilka dojrzewa
Tom 2
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1991
Tłumaczyła Maria
Rafałowicz_Radwanowa
1 Emilka pisze
Emilia Byrd Starr siedziała w swym pokoju w Srebrnym Nowiu w Czarnowodzie. Był ponury
wieczór lutowy, za oknami szalała zadymka. Emilka była szczęśliwa, tak szczęśliwa, jak tylko
człowiek szczęśliwym być może. Ciotka Elżbieta pozwoliła jej, ze względu na silny mróz, rozniecić
ogień na kominku - wyjątkowa łaska! Teraz palił się wesoło, migocąc czerwono-złotawymi
płomieniami w niewielkim, schludnym pokoiku o wielkich oknach, ze staromodnymi meblami; w
zamarznięte, zsiniałe szyby uderzały rytmicznie białe płatki śniegu, pędzone przez wicher. Płomienie
nadawały zwierciadłu wiszącemu na przeciwległej ścianie wygląd tajemniczy, pogłębiały
perspektywę z siedzącą na otomanie przed kominkiem Emilką, przy dwóch dużych, białych
świecach, jedynym oświetleniu dozwolonym w Srebrnym Nowiu. Emilka pisała. Na kolanach
trzymała nowiutką księgę oprawną w skórę, jedną z tak zwanych „ksiąg Jimmy’ego”, którą kuzyn
Jimmy podarował jej tegoż dnia. Emilka bardzo się cieszyła z tego prezentu, bo już zapisała
wszystkie kartki księgi, którą jej ofiarował kuzyn Jimmy ubiegłej jesieni. Od tygodnia odczuwała
pragnienie pisania, gdyż była pozbawiona papieru i nie mogła kontynuować swego
pamiętnika.Pamiętnik ten stał się głównym motywem jej młodego, bujnego życia. Zastępował listy,
które pisywała dzieckiem będąc, do swego zmarłego ojca, listy, będące wyrazem potrzeby
„wypisania się”, powierzenia komuś swych trosk i utrapień, gdyż nawet w owym czarownym wieku
lat niespełna czternastu człowiek ma swe troski i utrapienia, zwłaszcza gdy ów „człowiek” żyje pod
surową, niezmiernie życzliwą, lecz nie zawsze czułą, opieką ciotki Elżbiety Murray. Czasami Emilka
czuła, że ów pamiętnik ratuje ją przed spaleniem się we własnym ogniu. Gruba księga Jimmy’ego
wydawała jej się osobistym przyjacielem, najpewniejszym powiernikiem rzeczy, które domagały się
koniecznie uzewnętrznienia, a były zbyt drażliwe, aby je powierzać uszom jakiejkolwiek istoty
żyjącej. Ale nie zapisane księgi lub choćby stronice nie były częstym zjawiskiem w Srebrnym
Nowiu i gdyby nie kuzyn Jimmy, nie byłaby Emilka nigdy doszła do posiadania tych nieodzownych,
kochanych białych kartek. Ciotka Elżbieta z pewnością nie dałaby jej księgi pamiętnikowej. Ciotka
Elżbieta była zdania, że Emilka traci za dużo czasu na te „niedorzeczne bazgroły”, a ciotka Laura nie
byłaby się ośmieliła postąpić wbrew woli siostry, tym bardziej, że i ona sądziła, iż Emilka mogłaby
spędzić czas pożyteczniej, a nawet przyjemniej. Ciotka Laura była najzacniejszą kobietą pod
słońcem, ale pewnych rzeczy nie mogła pojąć. Kuzyn Jimmy zaś nie bał się ciotki Elżbiety, i kiedy
mu się zdawało, według jego obliczeń, że Emilce jest już potrzebna nowa księga, kupował ją i
ofiarowywał jej, nie zważając na gniewne spojrzenia ciotki Elżbiety. Tego dnia właśnie pojechał do
Shrewsbury, w tę zawieję śnieżną, li tylko po ten sprawunek, bez żadnego innego powodu. Tak więc
Emilka była uszczęśliwona, pisząc przy świetle świec i tego subtelnego, przyjaznego odblasku ognia,
gdy jednocześnie za oknami wiatr wył i gwizdał, wyginając gałęzie starych drzew, śląc płatki śniegu
do ulubionego ogródka Jimmy’ego i pastwiąc się nad Trzema Księżniczkami, jak stale nazywała
Emilka trzy wysokie drzewa w kącie ogrodu. „Lubię taką zadymkę wieczorną, gdy nie jestem
zmuszona wyjść z domu” pisała Emilka. „Kuzyn Jimmy i ja układaliśmy plany na następny sezon
letni, a mianowicie, co zasadzimy w ogródku. Oglądaliśmy ceny w katalogu; sprowadzimy nasiona
astrów czerwonych, ale będziemy pielęgnować nadal te złote astry, które teraz drzemią pod śnieżną
kołderką. Lubię układać plany na lato, gdy za oknami szaleje taka oto zadymka. Doznaję wtedy
wrażenia, jak gdybym odnosiła zwycięstwo nad czymś znacznie mocniejszym i potężniejszym ode
mnie, a to dlatego tylko, że ja mam mózg, a zawieja jest ślepą siłą, straszną, lecz ślepą. Tego samego
doznaję wrażenia, gdy tam, za oknem szaleją żywioły, a ja tutaj siedzę, bezpieczna w moim kąciku,
przy moim kochanym kominku i śmieję się z nich. A to dzięki temu, że przed stu laty z górą
pra_pra_pradziadek Murray zbudował ten dom i dobrze go zbudował. Zastanawiam się, czy za sto lat
ktokolwiek odniesie zwycięstwo nad czymkolwiek dlatego, że ja żyłam kiedyś na świecie, albo
dlatego, że ja umarłam. Ta myśl jest mi bodźcem i natchnieniem. Napisałam te wyrazy kursywą,
zanim się opamiętałam. Pan Carpenter mówi, że nadużywam kursywy. Powiada, że jest to mania
wczesnej epoki wiktoriańskiej i że muszę koniecznie odzwyczaić się od tego. Doszłam do wniosku,
że istotnie muszę odzwyczaić się od tej manii, bo zajrzawszy do słownika widzę, że być maniakiem
nie jest wskazane, jakkolwiek nie jest to jeszcze tak źle, jak być opętanym. Znowu podkreślam! Ale
zdaje mi się, że tym razem kursywa jest uzasadniona. Czytuję teraz słownik codziennie po godzinie,
aż ciotka Elżbieta przyjrzała mi się podejrzliwie i oświadczyła, że lepiej, abym cerowała pończochy.
Nie wie ona, dlaczego niedobrze jest szperać godzinami w słowniku, ale zdaje jej się, że to musi być
źle, bo ona sama nigdy nie odczuwa tej potrzeby. Ja tak lubię czytać słownik! (Tak, ta kursywa jest
niezbędna, panie Carpenter. Zwykłe „lubię” nie oddałoby moich uczuć!). Słowa są czymś
fascynującym. Teraz przyłapałam się w porę na podkreśleniu (przy pierwszej sylabie!) Sam dźwięk
niektórych wyrazów (na przykład: „nawiedzony”, „mistyczny”) już budzi we mnie „promyk”. (O,
Boże! Ale ja muszę podkreślać „promyk”. To nie jest zwykły promyk, to jest najbardziej niezwykła i
cudowna rzecz w całym moim życiu. Kiedy to się budzi we mnie, mam wrażenie, że nagle ściana
rozstępuje się przede mną i przez te nowe, skądinąd niewidzialne drzwi, zaglądam do samego nieba).
Znowu kursywa! Och, widzę, że pan Carpenter ma słuszność, gdy mnie łaje! Muszę sama dbać o
wyrugowanie tego nawyku. Długie wyrazy nigdy nie są ładne: „rewindykować”, „awanturniczy”,
„międzynarodowy”, „konstytucyjny”. Przypominają te ogromne chryzantemy, które mi pokazał
kuzyn Jimmy w Charlottetown na wystawie kwiatów. Myśmy nie mogli dopatrzeć się w nich żadnej
piękności, chociaż niektóre osoby uważały je za wyjątkowo piękne. Kuzyn Jimmy ma w ogródku
kwiaty normalnej wielkości oraz drobne, niepozorne kwiatki, które są sto razy piękniejsze. Ale
odstępuję od tematu, co również jest moim niedobrym zwyczajem, jak słusznie mówi pan Carpenter.
Mówi on, że muszę (ta kursywa jest jego własna!) nauczyć się skupiać. Skupiać się, czyli
koncentrować uwagę: „koncentrować” jest też dużym, długim i bardzo brzydkim wyrazem. Spędzam
mile czas nad słownikiem, znacznie lepiej, niż nad cerowaniem pończoch. Chciałabym mieć jedną
parę, nie więcej jak jedną parę, jedwabnych pończoch. Ilza ma trzy pary! Ojciec podarował jej te
pończochy, bo daje jej wszystko od czasu, gdy ją pokochał! Ale ciotka Elżbieta mówi, że jedwabne
pończochy są niemoralne. Zastanawiam się, dlaczego; dlaczego pończocha może być niemoralna, a
suknia z tegoż materiału - nie!? Skoro już mowa o jedwabnych sukniach: ciotka Janey Millburn z
Gęsiego Stawu (to nie jest nasza krewna, ale wszyscy ją tak nazywają) ślubowała, że nigdy nie będzie
nosić jedwabnych sukien, dopóki cały świat pogański nie nawróci się na religię chrześcijańską. To mi
się ogromnie podoba. Ja chciałabym być tak dobra jak ona, ale nie zdobędę się na to, zanadto lubię
jedwab. To takie bogate i błyszczące. Chciałabym zawsze mieć jedwab na sobie, a gdybym mogła
sama sobie kupować suknie i miała dostateczne środki, zawsze ubierałabym się w jedwabie, chociaż
przypuszczam, że ilekroć pomyślałabym o kochanej ciotce Janey i o nie nawróconych poganach,
doznawałabym strasznych wyrzutów sumienia. Ale dużo lat jeszcze upłynie, zanim będzie mnie stać
na jedną jedwabną suknię, a tymczasem oddaję co miesiąc część moich pieniędzy z jajek na misje.
(Mam teraz pięć kur, wszystkie pochodzą od szarej kwoczki, którą podarował mi Perry na urodziny,
kiedy skończyłam dwanaście lat). Jeżeli będę mogła kupić sobie kiedykolwiek w życiu jedwabną
suknię, wiem, jak ona będzie wyglądać. Nie będzie czarna ani brązowa, ani niebieska, nie będzie
koloru rozsądnego, praktycznego, takiego, jakie zawsze noszą Murrayówny ze Srebrnego Nowiu, o
nie! Będzie to suknia z mieniącego się jedwabiu, niebieska przy pewnym oświetleniu, srebrna przy
innym, taka jak niebo o zmierzchu oglądane przez szyby pokryte szronem. Tu i ówdzie zdobna
będzie kawałkami koronki, przypominającymi te drobne piórka śnieżne, uderzające w moje okno.
Tadzio mówi, że namaluje mnie w tej sukni i nazwie ten portret: „Lodowata Dziewczyna”. Ciotka
Laura uśmiecha się i mówi słodko, łaskawie, w pewien sobie właściwy sposób, którego bardzo nie
lubię, nawet u kochanej ciotki Laury:
- Cóż ci przyjdzie z takiej sukni, Emilko?
Tu nie o pożytek chodzi, ale czułabym się w niej tak, jak gdybym była tylko cząstką samej siebie, tą
najlepszą cząstką, bez przymieszki codzienności i szarzyzny. Muszę mieć chociaż jedną taką suknię
w życiu! I do tego jedwabną halkę i jedwabne pończochy! Ilza ma teraz jedwabną sukienkę,
jasnoczerwoną. Ciotka Elżbieta mówi, że dr Burnley ubiera Ilzę za staro i za bogato jak na dziecko.
Ale on chce jej wynagrodzić ten długi okres czasu, kiedy wcale jej nie ubierał. (Nie mam na myśli, że
Ilza chodziła nago, ale mogłaby i tak chodzić, gdyby to zależało wyłącznie od jej ojca). Teraz on robi
wszystko, czego Ilza zapragnie i ustępuje jej na każdym kroku. Ciotka Elżbieta powiada, że wyjdzie
jej to na złe, ale zdarza się, że zazdroszczę Ilzie troszeczkę. Wiem, że to nieładnie, ale nie mogę nic
na to poradzić. Dr Burnely pośle Ilzę niebawem do wyższej szkoły w Shrewsbury, ale dopiero
później pojedzie ona na poważne studia do Montrealu. Dlatego głównie jej zazdroszczę, nie z
powodu jedwabnej sukni. Chciałabym, żeby ciotka Elżbieta i mnie pozwoliła pojechać do
Shrewsbury, ale obawiam się, że ona nigdy się na to nie zgodzi. Ona uważa, że nie może mnie
puścić na krok od siebie, ponieważ moja matka uciekła. Ale nie powinna się bać o mnie: ja nigdy nie
ucieknę. Postanowiłam, że za mąż nie wyjdę. Ja poślubię sztukę. Tadzio chciałby pojechać do szkoły
do Shrewsbury, ale matka mu nie pozwala. Nie dlatego, iżby się bała, że on ucieknie, ale dlatego, że
kocha go zanadto, aby się z nim rozstać. Tadzio chce zostać artystą, a pan Carpenter mówi, iż on jest
geniuszem i powinien spróbować szczęścia. Ale każdy boi się mówić z panią Kent. Ona jest drobną
kobietą, doprawdy nie wyższą ode mnie, a jednak wszyscy się jej boją, mnie nie wyłączając...
Strasznie się jej boję. Wiedziałam zawsze, że ona mnie nie lubi, już wtedy to wiedziałam, kiedy Ilza i
ja zaczęłyśmy chodzić do nich i bawić się z chorym Tadziem. Ale teraz ona mnie nienawidzi, jestem
tego pewna, a to dlatego właśnie, że Tadzio mnie lubi. Ona nie znosi jego uczuć dla kogokolwiek
bądź prócz niej samej. Nawet o malarstwo jest zazdrosna. Tak, że nie ma nadziei na jego wyjazd do
Shrewsbury. Perry wyjeżdża. Nie ma grosza przy duszy, ale będzie pracował i przebrnie. Dlatego
woli pojechać do Shrewsbury, bo sądzi, że tu w sąsiedztwie łatwiej mu przyjdzie znaleść pracę, a
przy tym życie będzie tańsze, niż gdzie indziej.
- Ta stara bestia ciotka Tomaszowa mało ma pieniędzy - mówi Perry - ale mnie nie da ani grosza, o
ile... o ile...
Popatrzył na mnie znacząco. Zarumieniłam się, bo nie mogłam nad tym zapanować, a potem byłam
wściekła na siebie samą za ten rumieniec i na Perry’ego, bo przypomniał mi coś, o czym nie chciałam
myśleć ani słuchać... Było to już dawno, gdy jego ciotka Tomaszowa spotkała mnie na ścieżce w
gaiku Wysokiego Jana i przeraziła śmiertelnie pytaniem, czy zgadzam się zostać żoną Perry’ego,
skoro tylko dorosnę. Zażądała ode mnie przyrzeczenia, że za niego wyjdę, a w takim razie ona każe
go kształcić. Nikomu o tym nie powiedziałam, bo się wstydziłam. Wyjątek zrobiłam dla Ilzy, która
rzekła:
- Pomysły ma stara ciotka Tomaszowa! Zachciewa jej się Murrayówny dla Perry’ego!
Ale też Ilza bardzo jest twarda dla Perry’ego i kłóci się z nim zawzięcie, o byle co, o takie rzeczy,
które u mnie tylko wywołują uśmiech. Perry nie lubi być prześcigniętym przez kogoś w czymkolwiek
bądź. W zeszłym tygodniu byliśmy wszyscy na podwieczorku u Amy Morre. Jej wuj opowiedział
nam historię o dziwnym cielęciu, które miało trzy nogi od urodzenia. Perry odezwał się:
- To jeszcze nic w porównaniu z kaczką, którą ja widziałem w Norwegii.
(Perry istotnie był w Norwegii. Gdy był mały, ojciec jego zabierał go wszędzie z sobą. Ale nie wierzę
w jego opowieść o kaczce. Kłamał, albo przynajmniej bujał. Drogi panie Carpenter, nie mogę się
obejść bez kursywy!)
Kaczka Perry’ego miała cztery nogi, według jego opowiadania, dwie właściwe nóżki, które każda
kaczka mieć powinna, a dwie wyrastające z pleców. Otóż gdy była zmęczona przechadzką na
zwykłej parze nóg, kładła się na wznak i chodziła na drugiej parze! Perry opowiedział tę bajkę z
wielką powagą. Wszyscy się śmiali, a wuj Amy rzekł: „Pomysłowy jesteś Perry”. Ale Ilza była
rozwścieczona i nie chciała z nim rozmawiać w powrotnej drodze. Mówiła, że on robi z siebie
błazna, że „zgrywa się” swymi głupimi historiami, że „dżentelmen” nie uczyniłby tego nigdy,
przenigdy!Perry rzekł:
- Ja nie jestem dżentelmenem, jestem tylko najemnikiem, ale z czasem, panno Ilzo, będę
wykwintniejszym dżentelmenem, niż wszyscy ci, których znasz.
- Dżentelmenem - odrzekła Ilza nadąsana - trzeba się urodzić. Nie można się nim stać, wiedz o tym!
Ilza prawie zupełnie przestała teraz wymyślać i używać przezwisk, jak to czyniła dawniej, kłócąc się
ze mną lub z Perrym, teraz mówi spokojniej, ale nieraz powie nam coś okrutnego, strasznie ciętego.
To bardziej boli, niż owe przezwiska, ale ja nie zważam na to prawie wcale, a w każdym razie
niedługo, bo wiem, że Ilza mnie kocha nie mniej, niż ja ją. Perry zaś mówi, że takie wyrazy są
żądłem, które tkwi długo w ranie. Nie rozmawiali już ze sobą aż do samego domu, ale nazajutrz znów
Ilza zaczęła mu dokuczać, zarzucając mu niegramatyczny sposób mówienia oraz niewstawanie z
miejsca, kiedy dama wchodzi do pokoju.
- Oczywiście nie można oczekiwać po tobie takiej znajomości manier - rzekła swym najostrzejszym
głosem. - Ale pewna jestem, że pan Carpenter zadał sobie dużo trudu, aby cię nauczyć gramatyki.
Perry nic jej nie odpowiedział, tylko zwrócił się do mnie.
- Czy zechcesz mi wytykać moje błędy? - spytał. - Od ciebie przyjmę uwagi, przecież ty będziesz
miała ze mną do czynienia, gdy dorośniemy, nie Ilza.
Powiedział to rozmyślnie, aby podrażnić Ilzę, ale rozgniewał raczej mnie, bo było to aluzją do
zakazanego tematu. Przestałyśmy więc obie rozmawiać z nim na dwa dni. Perry nie jest jedyną
osobą w Srebrnym Nowiu, która doznaje czyjejś niełaski. Ja też powiedziałam wczoraj wieczorem
coś głupiego. Rumienię się na samo wspomnienie... Ciotka Elżbieta zaprosiła parę osób na kolację.
Ilza i ja czekałyśmy, aż starsi zjedzą, gdyż nie mogłyśmy się pomieścić jednocześnie przy stole. Z
początku bawiłam się dobrze, przysłuchując się rozmowie, ale kiedy już wszyscy zaczęli jeść, zaległo
milczenie i zrobiło się nudno. Stanęłam zatem przy oknie i układałam w myśli poemat, patrząc na
ogród. Byłam tak pogrążona w myślach i w pracy, że zapomniałam o gościach, aż nagle usłyszałam
głos ciotki Elżbiety, bardzo ostry: „Emilko!” Spojrzała przy tym znacząco na pana Johnsona,
tutejszego nowego pastora. Byłam zmieszana, chwyciłam co rychlej imbryczek z herbatą i
zawołałam:
- Panie Filiżanko, czy mam napełnić pańskiego johnsona?
Rozległ się szmer, ciotka Elżbieta miała wyraz bolesnego niesmaku, ciotka Laura zawstydzenia, ja
zaś pragnęłam, aby się ziemia rozstąpiła pode mną. Nie spałam pół nocy, wciąż rozmyślałam nad
tym. Najdziwniejszy był mój ogromny wstyd z tego powodu, większy, niż gdybym naprawdę
popełniła coś złego. To jest z pewnością owa „duma Murrayowska” i zdaje mi się, że to jest bardzo
nieładne uczucie. Czasami wydaje mi się, że ciotka Ruth Dutton ma słuszność, sądząc mnie tak
surowo.Nie, ona nie ma słuszności!Ale tradycją Srebrnego Nowiu jest, że tutejsze kobiety winny być
na wysokości każdej sytuacji, zawsze uprzejme i pełne godności. No, a zadać takie pytanie nowemu
pastorowi nie było postępkiem uprzejmym ani godnym. Pewna jestem, że on nie będzie mógł
spojrzeć na mnie, żeby sobie nie przypomnieć tego niemiłego zdarzenia, a ja zawsze będę się wić i
kurczyć pod jego wzrokiem.
Ale teraz, kiedy to opisałam w moim dzienniczku, czuję się już troszkę lepiej. Nic nie wydaje się
takie okropne ani przytłaczające - ani takie piękne i takie wielkie też nie, niestety! - kiedy jest już
opisane, wypowiedziane słowami. Wszelka rzecz jest potężna i ogromna, dopóki się ją tylko
odczuwa, albo o niej myśli. Kiedy ją ujmujemy w słowa, maleje od razu. I ten wiersz, który właśnie
ułożyłam w chwili zadawania owego niedorzecznego pytania, nie jest ani w połowie tak subtelny, jak
mniemałam, tworząc go tam, przy oknie:
„Gdzie aksamitna stopa mroku sunie cicho”.
To już nie to. Stracił na świeżości. A kiedy tak stałam, patrząc w ciemną dal, zdawało mi się, że
widzę mrok, sunący przez ogród, wspinający się na wzgórza, jak piękna kobieta w ciemnej szacie,
wędrująca w śnieżną, zimową noc. Oczami jej były gwiazdy i one to natchnęły mnie, zbudziły we
mnie promyk i zapomniałam o wszystkim, co nie było tym pięknem, które należało koniecznie
wyrazić słowami. Kiedy ten wiersz przyszedł mi na myśl, doznałam wrażenia, że to nie ja go tworzę,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin