Dostojewski Fiodor - Potulna.rtf

(119 KB) Pobierz
Dostojewski Fiodor - Potulna

 

 

 

 

Fiodor Dostojewski

 

 

POTULNA

 

 

 

* * *

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Zechcą mi czytelnicy wybaczyć, że tym razem zamiast Dziennika w jego zwykłej postaci daję tylko opowieść, ale naprawdę zabrała mi większą część miesiąca. W każdym razie proszę czytelników o pobłażliwość.

A teraz co do samego opowiadania. Określiłem je jako „fantastyczne”, mimo że uważam je za wysoce prawdziwe. Lecz element fantastyki jest tu istotnie, i to w samej formie opowiadania, co też uważam za konieczne wyjaśnić na wstępie.

Rzecz w tym, że nie jest to ani opowiadanie, ani pamiętnik. Proszę sobie wyobrazić męża, który ma przed sobą na stole zwłoki żony, samobójczyni, która kilka godzin temu wyskoczyła oknem. Jest wzburzony, nie zdążył jeszcze skupić myśli. Chodzi po mieszkaniu i usiłuje zrozumieć, co się stało, „skupić myśli w jedno ognisko”. W dodatku jest to niepoprawny hipochondryk, z gatunku tych, co to rozmawiają sami ze sobą. No i rozmawia sam ze sobą, opowiada o tym, co się stało, próbuje to sobie wyjaśnić. Mimo pozornej konsekwencji opowieści raz po raz popada on w sprzeczność zarówno logiczną, jak uczuciową. Usprawiedliwia się i oskarża żonę, i zbacza z tematu zapuszczając się w różne dygresje; a w tym wszystkim jest i prostactwo myśli i serca, i głębokie uczucie. Stopniowo, krok po kroku, rzeczywiście wyjaśnia sobie rzecz całą i skupia „myśli w jedno ognisko”. Szereg rozbudzonych wspomnień nieodparcie przywodzi go w końcu ku prawdzie, a prawda nieodparcie uszlachetnia jego umysł i serce. Pod koniec zmienia się nawet ton opowieści w porównaniu z jej chaotycznym początkiem. Prawda objawia się nieszczęsnemu dość jasno i wyraziście, przynajmniej dla niego samego.

Taki jest temat. Oczywiście proces opowiadania trwa kilka godzin, z przerwami i wtrętami, w formie dość chaotycznej: narrator to mówi do siebie, to znów zwraca się jakby do niewidocznego słuchacza, do jakiegoś sędziego. Tak zresztą bywa zawsze w rzeczywistości. Gdyby mógł go posłuchać stenograf i wszystko od razu zapisać, zapis byłby nieco bardziej chropawy, mniej gładki niż u mnie, lecz wydaje mi się, że proces psychologiczny pozostałby chyba ten sam. Otóż właśnie to założenie o notującym wszystko stenografie (po którym ja bym opracował zapis) jest tym, co nazywam w tej opowieści pierwiastkiem fantastycznym. Ale coś podobnego w pewnej mierze stosowano już nieraz w literaturze: na przykład Wiktor Hugo w swoim arcydziele Ostatni dzień skazańca użył prawie takiego samego chwytu i choć nie wprowadził stenografa, dopuścił się jeszcze większego nieprawdopodobieństwa zakładając, że człowiek skazany na śmierć może (i ma czas) prowadzić notatki w ostatnim dniu życia, w ostatniej godzinie, ba – dosłownie w ostatniej minucie. Ale gdyby sobie na tę fantazję nie pozwolił, nie powstałby w ogóle utwór – najrealniejszy, najprawdziwszy ze wszystkich, jakie napisał.

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

I
Kim byłem ja a kim ona

...Póki jeszcze tu jest – wszystko dobrze: podchodzę, i patrzę co chwila, ale gdy ją jutro zabiorą – jakże zostanę sam jeden? Teraz jest w salonie na stole, zsunęliśmy dwa stoliki do kart, a trumna będzie jutro, biała, biały atłas, a zresztą nie o tym miałem... Ja wciąż chodzę i chcę to zrozumieć. Już od sześciu godzin usiłuję zrozumieć, ale wciąż się nie mogę skupić. W tym właśnie rzecz, że wciąż chodzę i chodzę, i chodzę... To było tak. Po prostu opowiem po kolei, porządnie. (Porządek!) Proszę państwa, nie jestem w ogóle literatem, bynajmniej, i wy to widzicie, ale niech tam, opowiem tak, jak sam to rozumiem. W tym właśnie cała groza, że ja wszystko rozumiem!

Więc jeżeli was to interesuje, to znaczy, jeżeli mam zacząć od samego początku – po prostu przychodziła wtedy do mnie zastawiać rzeczy, aby mieć pieniądze na opłacanie anonsów w „Głosie”, że niby tak a tak, guwernantka przyjmie kondycję, może wyjechać lub przychodzić na lekcje do domu, itd., itp. Tak było na samym początku i nie odróżniałem jej naturalnie od innych: przychodzi jak wszyscy, i tak dalej. Ale potem zacząłem odróżniać. Była taka szczuplutka, blondyneczka, średniego wzrostu, wobec mnie zawsze jakaś niezręczna, jakby zmieszana (pewnie była taka wobec wszystkich obcych, a ja, ma się rozumieć, byłem dla niej taki sam jak każdy inny, oczywiście nie jako zastawnik, lecz jako człowiek). Otrzymawszy pieniądze, od razu w tył zwrot i wychodzi. I zawsze w milczeniu. Inni to się sprzeczają, proszą, targują się, żeby więcej uzyskać, ona – nie, weźmie, ile dam... Zdaje się, że coś plączę... Aha, przede wszystkim zaskoczyły mnie jej rzeczy: srebrne pozłacane kolczyki, jakiś lichy medalionik – takie groszowe rzeczy. Sama zresztą wiedziała, że są warte grosze, ale wyczytałem z jej twarzy, że dla niej są bardzo cenne – i w istocie było to wszystko, co jej zostało po rodzicach, potem się dowiedziałem. Raz tylko pozwoliłem sobie na uśmiech na widok jej rzeczy. Ja sobie na to, uważacie państwo, nigdy nie pozwalam, wobec klientów zachowuję się po dżentelmeńsku: mówię mało, uprzejmie i surowo. „Surowo, surowo i surowo”. Ale pozwoliła sobie raptem przynieść resztki (dosłownie resztki) jakiejś starej zajęczej salopki – i wypsnęło mi się coś w rodzaju żartu. Boże, jak się żachnęła! Oczy ma wielkie, niebieskie, pełne zadumy, ale – jakże się zaiskrzyły! Lecz nie rzekła słowa, zabrała swoje „resztki” i – poszła. Wtedy właśnie spostrzegłem ją po raz pierwszy w szczególny sposób i pomyślałem o niej coś w tym rodzaju, to znaczy coś właśnie w szczególnym rodzaju. Aha, pamiętam jeszcze jedno wrażenie, a właściwie, prawdę mówiąc, główne wrażenie, po prostu syntezę: mianowicie, że jest strasznie młoda, tak młodziutka, jakby miała dopiero czternaście lat. A przecież miała już wtedy prawie szesnaście, bez trzech miesięcy. A zresztą nie to chciałem powiedzieć, wcale nie w tym była synteza. Nazajutrz znów przyszła. Dowiedziałem się potem, że była z tą salopką u Dobronrawowa i u Mozera, ale ci oprócz złota niczego nie przyjmują i nawet z nią gadać nie chcieli. Ja natomiast przyjąłem od niej kiedyś kameę (ot, takie byle co) – a po chwili sam się zdziwiłem: ja przecież także nie przyjmuję nic oprócz złota i srebra, a od niej raptem zgodziłem się na kameę. Była to wtedy druga myśl o niej, pamiętam.

Tym razem, to znaczy po Mozerze, przyniosła bursztynowy munsztuk – ot, taki sobie drobiazg, dla nas też bez wartości, bo my uznajemy tylko złoto. Ponieważ było to po wczorajszym buncie, przyjąłem ją surowo. Surowość u mnie oznacza oschłość. A jednak wręczając jej dwa ruble nie wytrzymałem i oświadczyłem z niejaką irytacją: „Robię to tylko dla pani, bo Mozer nie przyjąłby czegoś takiego”. Słowa „dla pani” wypowiedziałem ze szczególnym naciskiem, i to właśnie w pewnym sensie. Znów się żachnęła usłyszawszy te słowa, ale nic nie powiedziała, nie rzuciła pieniędzy, przyjęła – co znaczy bieda! Ale jak się żachnęła! Zrozumiałem, żem dotknął boleśnie. A gdy wyszła, zadałem sobie nagle pytanie: „Czyżby triumf nad nią wart był dwa ruble?” Ha, ha, ha! Pamiętam, że zadałem sobie właśnie to pytanie dwa razy: „Czy był wart? Czy był wart?” I śmiejąc się odpowiedziałem sobie na nie twierdząco. O, bardzo mnie to wtedy ubawiło. Ale nie było to brzydkie uczucie: zrobiłem to rozmyślnie, w określonym celu: chciałem ją wystawić na próbę, bo nagle zaświtał mi w związku z nią pewien pomysł. Była to moja trzecia szczególna myśl o niej.

...No i właśnie od tej chwili wszystko się zaczęło. Naturalnie od razu postarałem się dowiedzieć o niej wszystkiego pośrednio i oczekiwałem jej przyjścia z wielką niecierpliwością. Przewidywałem, że wkrótce przyjdzie. Kiedy przyszła, wszcząłem uprzejmą rozmowę z niezwykłym ugrzecznieniem. Jestem przecież nieźle wychowany i mam dobre maniery. Hm! Wtedy się domyśliłem, że jest dobra i potulna. Dobrzy i potulni ludzie nie opierają się długo i jeśli nawet nie są skłonni do zwierzeń, od rozmowy nie potrafią się wykręcić ani rusz, odpowiadają skąpo, ale bądź co bądź odpowiadają, im dalej, tym więcej, byle się nie zniechęcać, jeżeli nam zależy. Ma się rozumieć, sama niczego mi wtedy nie wyjaśniła. Potem dopiero dowiedziałem się o „Głosie” i o wszystkim. Ogłaszała się wtedy rozpaczliwie, z początku, rozumie się, ambitnie: tak a tak, „guwernantka przyjmie kondycję, może wyjechać, oferty przysyłać listem poleconym”, a potem „przyjmie wszelkie warunki, zgodzi się udzielać korepetycji i do towarzystwa, i zajmować się gospodarstwem, i pielęgnować chorą osobę, i szyć umiem” itd. – znane rzeczy! Oczywiście wszystko to dodawano w ogłoszeniu w różnych wariantach, a pod sam koniec, kiedy sytuacja stała się rozpaczliwa, to nawet „bez pensji, za samo utrzymanie”. I cóż – nie znalazła posady! Postanowiłem ją wtedy wypróbować po raz ostatni: biorę nagle dzisiejszy „Głos” i pokazuję jej anons: „Młoda osoba, sierota, szuka posady guwernantki do małych dzieci, najchętniej u starszego wdowca. Może pomóc w gospodarstwie”.

– O, widzi pani, ta się dziś ogłosiła, a do wieczora na pewno znajdzie miejsce. Tak się trzeba ogłaszać!

Znów się żachnęła, znów oczy się zaiskrzyły, w tył zwrot i już jej nie było. Bardzo mi się to spodobało. Zresztą byłem już wtedy całkiem pewien swego i nie obawiałem się wiedząc, że przecież munsztuków nikt nie przyjmie, tym bardziej że już nie miała nawet munsztuków. No i faktycznie, na trzeci dzień przychodzi bledziutka, wzburzona – domyśliłem się, że coś musiało zajść w domu, i rzeczywiście zaszło. Zaraz powiem, co zaszło, ale teraz chcę tylko opowiedzieć, jak to nagle zadałem szyku i urosłem w jej oczach. Taki raptem zamiar powziąłem. Chodzi o to, że przyniosła ten obraz (zdecydowała się przynieść)... Ach, słuchajcie, słuchajcie! Teraz to się już naprawdę zaczęło, bo przedtem jakoś tylko krążyłem... Chodzi o to, że teraz chcę to wszystko sobie przypomnieć, każdy drobiazg, najdrobniejszy szczegół. Wciąż chcę skupić myśli w jedno ognisko i – nie mogę, bo ciągle te szczegóły, szczególiki, drobiazgi...

Obraz Matki Boskiej, Matka Boska z Dzieciątkiem – familijny, antyczny, w srebrnej pozłacanej oprawie, wart – no, ze sześć rubli wart. Widzę, że jej bardzo zależy na tym obrazie – zastawia cały, nie zdejmując oprawy. Mówię do niej:

– Lepiej byłoby zdjąć oprawę, a obraz zabrać, bo obraz to jednak jakoś nie tego...

– A co, to jest zakazane?

– Ach, nie o to chodzi, ale chyba dla pani samej...

– No to proszę zdjąć.

– Wie pani co, nie będę zdejmował, ale postawię tam, w ołtarzyku – powiedziałem po namyśle – obok innych obrazów, pod lampką (u mnie zawsze, od chwili otwarcia kasy, paliła się lampka oliwna), i proszę po prostu wziąć dziesięć rubli.

– Nie potrzebuję dziesięciu, niech pan da pięć, na pewno wykupię.

– Nie chce pani dziesięciu? Obraz wart jest tyle – dodałem zauważywszy, że oczęta jej znów zaiskrzyły się. Milczała. Wręczyłem jej pięć rubli.

– Nie trzeba nikim gardzić, sam byłem w takich opałach, nawet w jeszcze gorszych, i jeżeli widzi mnie pani teraz przy takim zajęciu... to po tym wszystkim, co zniosłem...

– Mści się pan na społeczeństwie? Tak? – przerwała mi nagle z dość zjadliwą ironią, w której było zresztą sporo pobłażliwości (to znaczy nie był to przytyk osobisty, bo na pewno nie odróżniała mnie wtedy od innych, tak iż zabrzmiało to prawie nieszkodliwie). „Aha – pomyślałem – takie z ciebie ziółko, nowomodny charakterek”.

– Widzi pani – odparłem pół żartem, pół tajemniczo: „Jam jest tej siły cząstką drobną, co zawsze złego chce – i zawsze sprawia dobro”...

Spojrzała na mnie szybko i z wielkim zaciekawieniem, bardzo zresztą dziecinnym.

– Chwileczkę... Co to za myśl? Skąd to jest? Już to chyba słyszałam...

– Niech się pani nie głowi, tymi słowami przedstawia się Mefistofeles Faustowi. Czytała pani Fausta?

– Nie... nieuważnie.

– A więc w ogóle pani nie czytała. Trzeba przeczytać. Ale znów widzę na pani ustach ironiczny uśmiech. Proszę mnie nie posądzać o taki brak smaku, że dla upiększenia roli zastawnika przedstawiam siebie jako Mefistofelesa. Zastawnik zastawnikiem zostanie. Wiadoma rzecz.

– Jaki pan dziwny... Wcale nie chciałam tego powiedzieć...

Miała ochotę powiedzieć: „Nie spodziewałam się, że pan jest wykształconym człowiekiem”, ale nie powiedziała, ja jednak wiedziałem, że to pomyślała. Ogromnie jej zaimponowałem.

– Widzi pani – zauważyłem – na każdym polu można czynić dobrze. Oczywiście nie mówię o sobie, nic dobrego, powiedzmy, nie robię, ale...

– Oczywiście można dobrze czynić w każdym miejscu – powiedziała obrzuciwszy mnie szybkim, przenikliwym spojrzeniem. – Właśnie w każdym miejscu – dodała raptem.

O, ja pamiętam, wszystkie te chwile pamiętam! I chcę jeszcze dodać, że kiedy ta młodzież, ta kochana młodzież, chce powiedzieć coś mądrego i głębokiego, to zbyt szczerze i naiwnie odmaluje się na ich twarzy, że „widzisz, bracie, mówię et oto coś mądrego i głębokiego” – ale nie z próżności to czyni, jak my, lecz widać od razu, że sama ogromnie ceni to wszystko i wierzy głęboko i poważa, i myśli, że my to poważamy tak samo, jak ona. Ach, ta szczerość! Tym właśnie nas rozbrajają. A u niej jakież to było urocze!

Pamiętam, niczego nie zapomniałem! Kiedy poszła, od razu postanowiłem. Tego samego dnia poszedłem po raz ostatni na zwiady i dowiedziałem się o niej wszystkiego od A do Z, teraz już o jej obecnym życiu; o poprzednim wiedziałem już wszystko od Łukierii, która wtedy u nich służyła i którą przekupiłem parę dni wcześniej. To, czego się dowiedziałem, było tak straszne, że w ogóle nie rozumiem, jak mogła śmiać się przed chwilą i interesować słowami Mefistofelesa, będąc w tak okropnej sytuacji. Ale – taka jest młodzież! Tak właśnie pomyślałem o niej wtedy z dumą i radością, bo jest w tym wszakże i wielkoduszność: widzicie, stoję nad brzegiem przepaści, a jednak wielkie słowa Goethego jaśnieją. Młodość jest zawsze, bodaj odrobinkę i bodaj w nieodpowiednim kierunku, wielkoduszna. Chociaż właściwie mówię tylko o niej jednej. A przede wszystkim patrzyłem już wtedy na nią jak na moją i nie wątpiłem o swej potędze. Wiecie państwo, to wysoce lubieżna myśl, kiedy się już nie wątpi.

Ale cóż to się ze mną dzieje? Jeżeli tak pójdzie dalej, kiedyż skupię to wszystko w jedno ognisko? Prędzej, prędzej – przecież nie o to chodzi, o Boże!


II
Oświadczyny

”Wszystko od A do Z”, czego się dowiedziałem o niej, da się streścić w paru słowach: jej rodzice zmarli już dawno, przed trzema laty, i wtedy zamieszkała u ciotek, które nie były comme il faut. Właściwie to za mało powiedzieć o nich nie comme il faut. Jedna z ciotek to wdowa obarczona liczną rodziną – sześcioro dzieci, sam drobiazg. Druga panna, stara, wstrętna. Obie wstrętne. Ojciec jej był urzędnikiem, ale z kancelistów, szlachcicem tylko z nominacji – słowem, wszystko mi sprzyjało. Zjawiłem się jakby z wyższego świata: byłem przecież bądź co bądź dymisjonowanym sztabskapitanem świetnego pułku, rodowitym szlachcicem, człowiekiem niezależnym itd., no a kasa pożyczkowa w ciotkach mogła budzić tylko szacunek. Była u ciotek trzy lata w niewoli, ale mimo to zdała gdzieś egzamin – zdołała zdać, udało jej się zdać mimo stałej bezlitosnej harówki – a to przecież świadczyło o dążeniu do czegoś wyższego, wzniosłego! Bo i czemu chciałem się żenić? A zresztą, do diabła ze mną, o tym później... I czy w ogóle o to chodzi! – Dzieci ciotczyne uczyła, szyła bieliznę, a pod koniec nie tylko szyła, lecz z tymi jej płucami nawet podłogi szorowała. A one ją biły po prostu, każdy kęs wymawiały. Doszło do tego, że miały zamiar ją sprzedać. Tfu! opuszczam ohydne szczegóły... Później opowiedziała mi wszystko dokładnie.

Wszystko to obserwował przez cały rok sąsiad, gruby sklepikarz, ale nie jakiś tam zwyczajny sklepikarz, lecz właściciel dwóch sklepów kolonialnych. Zdążył już dwie żony wykończyć i szukał trzeciej, no i ją właśnie sobie wypatrzył: spokojna, myślał pewnie, wyrosła w biedzie, a ja się żenię ze względu na moje sieroty. W istocie miał sieroty. Posłał swaty, zaczął omawiać rzecz z ciotkami, w dodatku miał pięćdziesiąt lat. Oczywiście była w rozpaczy. No i wtedy zaczęła przychodzić do mnie w związku z ogłoszeniami w gazecie. Wreszcie zaczęła błagać ciotki, żeby jej dały odrobinę czasu do namysłu. Dały jej tę „odrobinę”, ale tylko raz, drugi raz już nie dały, zadręczały ją wymówkami: „Same nie mamy co do ust włożyć, nie trzeba nam dodatkowej gęby”. Wiedziałem już o tym wszystkim, a po tym, co się stało rano, zdecydowałem się ostatecznie. Wieczorem tego dnia przyjechał kupiec, przywiózł ze sklepu funt cukierków za pół rubla. Ona z nim siedzi, a ja wywołałem z kuchni Łukierię i kazałem jej szepnąć, że czekam w bramie i chcę z nią pomówić w bardzo pilnej sprawie. Byłem z siebie zadowolony. W ogóle przez cały tamten dzień byłem niezwykle zadowolony.

No i zaraz tam, w bramie, w obecności Łukierii, oświadczyłem jej – zdumionej już tym, że ją wywołałem – że będę sobie poczytywał za szczęście i zaszczyt... Po drugie: żeby się nie dziwiła tej formie i że w bramie, bo człowiek ze mnie szczery, no i wiem, jak się rzeczy mają. Nie kłamałem – jestem szczery. Ach, do licha z tym... A mówiłem nie tylko przyzwoicie, to znaczy prezentując się jako człowiek z wychowaniem, lecz i oryginalnie, a to przecież najważniejsze. Cóż, czy to zbrodnia przyznać się do tego? Chcę siebie sądzić – i sądzę. Muszę mówić pro i contra – i mówię. Później też wspominałem to z lubością, chociaż to głupie: po prostu oświadczyłem wtedy bez najmniejszego zakłopotania, że po pierwsze nie jestem specjalnie uzdolniony, niespecjalnie mądry, dość przeciętny egoista (pamiętam to wyrażenie, wymyśliłem je sobie wtedy po drodze i byłem z niego bardzo zadowolony) i że bardzo, ale to bardzo możliwe, że mam wiele innych niemiłych cech. Wszystko to zostało powiedziane ze szczególnego rodzaju dumą – wiadomo, jak się mówi takie rzeczy. Oczywiście starczyło mi taktu, żeby uczciwie wymieniwszy moje wady, nie zabrać się do wyliczania zalet: „że niby w zamian mam to i owo”. Widziałem, że na razie ona jeszcze strasznie się boi, ale nie złagodziłem niczego – więcej, widząc, że się boi, rozmyślnie podkreśliłem: powiedziałem bez ogródek, że głodu nie zazna, ale strojów, teatrów, balów – o, tego nie będzie, chyba że w przyszłości, kiedy osiągnę swój cel. Ten surowy ton mnie naprawdę upajał. Dodałem, też jakby mimochodem, że jeżeli zajmuję się czymś takim, to znaczy prowadzę tę kasę, to mam w tym pewien określony cel, bo jest pewna okoliczność... Przecież miałem prawo tak mówić: rzeczywiście miałem taki cel i taką okoliczność. Chwileczkę, proszę państwa, sam przez całe życie nienawidziłem tej kasy pożyczkowej, ale wszak w istocie, choć to śmieszne mówić do siebie samego zagadkowymi zdaniami – przecież „mściłem się na społeczeństwie”, naprawdę, naprawdę, naprawdę! Tak iż jej ironiczna uwaga tego rana o tej mojej „zemście” była niesprawiedliwa. To jest, widzicie państwo, gdybym powiedział jej wprost te słowa: „Tak, mszczę się na społeczeństwie”, roześmiałaby się jak z rana i wypadłoby to w samej rzeczy śmiesznie. No a taką pośrednią aluzją, rzucając zagadkowe zdanie, okazało się, można podziałać na wyobraźnię. W dodatku niczego się już wtedy nie bałem: wiedziałem przecież, że gruby sklepikarz jest dla niej bądź co bądź wstrętniejszy ode mnie i że ja, stojąc tu w bramie, jestem zbawcą. Rozumiałem to przecież. O, podłość człowiek szczególnie dobrze rozumie! Ale czy to jest podłość? Jakże tu sądzić człowieka? Czyż już wtedy jej nie kochałem?

Chwileczkę: oczywiście nie napomknąłem jej wtedy ani słowem o dobrodziejstwie, na odwrót: „że to ja muszę być wdzięczny, nie pani”. Tak iż nawet to wyraziłem słowami, nie mogłem się powstrzymać, i pewnie wypadło to głupio, bo dostrzegłem przelotny skurcz na jej twarzy. Ale w sumie stanowczo wygrałem. Chwileczkę, jeżeli już mam tę ohydę wywlekać, przypomnę także ostatnie świństwo: gdy tak stałem, chodziło mi po głowie: jesteś smukły, wysoki, dobrze ułożony – i wreszcie, mówiąc bez fanfaronady, całkiem przystojny. Takie to myśli snuły się w moim mózgu. Ma się rozumieć, zaraz w bramie powiedziała mi tak. Ale... ale muszę dodać, że w tejże bramie długo się namyślała, zanim powiedziała to tak. Zamyśliła się do tego stopnia, że aż spytałem: „No i co?” – nie wytrzymałem i spytałem takim dziarskim tonem, z naciskiem: „No i co?” – z ironicznym szacunkiem.

– Proszę zaczekać, zastanawiam się.

I taką poważną miała twarzyczkę, taką – że już wtedy mogłem był wyczytać! A ja się czułem dotknięty: „Czy możliwe – myślałem – że wybiera między mną a kupcem?” Ach, wtedy jeszcze nie rozumiałem! Niczego jeszcze nie rozumiałem! Do dzisiaj nie rozumiałem! Pamiętam, Łukieria wybiegła za mną, kiedy już odchodziłem, zatrzymała na drodze i rzekła zdyszana: „Bóg zapłać, że pan bierze naszą kochaną panienkę, tylko proszę jej tego nie mówić, bo ona jest dumna”.

A, dumna! Właściwie to lubię dumne osóbki. Dobre są zwłaszcza wtedy, kiedy... ano, kiedy już nie wątpimy o naszej władzy nad nimi, co? O, podły, niezręczny człowieku! Ach, jakiż byłem zadowolony! A wiecie państwo, kiedy tak stała zamyślona w bramie, zanim powiedziała mi tak, a ja się dziwiłem – czy wiecie, że mogła nawet tak pomyśleć: „Jeżeli jedno, i drugie jest nieszczęściem, to czy nie lepiej wybrać od razu to najgorsze, to znaczy grubego sklepikarza – niech po pijanemu czym prędzej zatłucze na śmierć!” Co? Jak sądzicie, mogło jej to przyjść do głowy?

Ale i teraz nie rozumiem, nawet teraz nic nie rozumiem! Powiedziałem przed chwilą, że mogła tak pomyśleć: a gdyby tak z dwojga nieszczęść wybrać gorsze, czyli kupca? Ale kto był dla niej wtedy gorszy – ja czy kupiec? Kupiec czy zastawnik cytujący Goethego? To jeszcze pytanie! Jakie pytanie? Tego też nie rozumiesz: odpowiedź leży na stole, a ty powiadasz – pytanie! A, do diabła ze mną! Wcale nie o mnie idzie... Zresztą, co mi teraz do tego, czy idzie o mnie, czy nie o mnie? Tego to już w ogóle nie mogę rozstrzygnąć. Trzeba by się położyć. Głowa boli...


III
Najszlachetniejszy z ludzi, ale sam w to nie wierzę

Nie, nie zasnąłem. Skąd, cały czas coś pulsuje w głowie. Chcę to wszystko zrozumieć, całą tę ohydę. O, co za ohyda! O, z jakiego błota ją wtedy wyciągnąłem! Przecież powinna to była zrozumieć, docenić mój postępek! Podobały mi się też różne myśli, na przykład, że ja mam czterdzieści jeden, a ona zaledwie szesnaście. To mnie upajało, to poczucie nierówności, bardzo to rozkoszne, ach! bardzo.

Chciałem właściwie urządzić ślub à l'anglaise, czyli tylko we dwoje, najwyżej z dwojgiem świadków, z których jednym byłaby Łukieria, a potem od razu do pociągu, ot, choćby do Moskwy (tam miałem akurat coś do załatwienia), do hotelu, na jakieś dwa tygodnie. Sprzeciwiła się, nie zgodziła, i byłem zmuszony złożyć oficjalną wizytę jej ciotkom jako krewnym, od których ją biorę. Ustąpiłem, i ciotkom zostały okazane należyte względy. Dałem nawet tym kreaturom po sto rubli i obiecałem, że dam jeszcze, naturalnie jej o tym nie wspominając, żeby nie martwić jej nikczemnością tej atmosfery. Ciotki od razu zrobiły się takie, że do rany przyłożyć. Była także różnica zdań co do wyprawy: nic nie miała, prawie dosłownie nic, ale niczego nie chciała. Jednak udało mi się ją przekonać, że w ogóle bez niczego – nie można, i sam załatwiłem wyprawę, bo i któż by coś dla niej załatwił? No, ale do diabła ze mną. Różne swoje poglądy zdążyłem jej jednak już wtedy przedstawić, żeby przynajmniej wiedziała. Może się nawet zbytnio, z tym pośpieszyłem. Przede wszystkim ona zaraz na początku, mimo że się starała hamować, rzucała mi się niemal na szyję; kiedy przyjeżdżałem wieczorami, witała z zachwytem, opowiadała tym swoim dziecinnym szczebiotem (uroczym szczebiotem niewinności!) całe swoje dzieciństwo, o domu rodzinnym, o ojcu i matce. Ale ja ten entuzjazm od razu zgasiłem. Na tym właśnie polegał mój system. Na zachwyty odpowiadałem milczeniem, oczywiście życzliwym... ale mimo to prędko dostrzegła, że jest między nami różnica i że jestem zagadką. A ja właśnie biłem na zagadkę! Przecież całe to głupstwo popełniłem może po to właśnie, żeby zadać zagadkę! Przede wszystkim oschłość – pod tym znakiem wprowadziłem ją do swego domu. Słowem, mimo że byłem wtedy zadowolony, stworzyłem cały system. O, powstał sam z siebie, bez żadnego silenia się z mojej strony. A i nie można było inaczej, musiałem tworzyć ten system z konieczności – czemuż ja siebie szkaluję doprawdy! Był to prawdziwy system. Nie, posłuchajcie, skoro już trzeba sądzić człowieka, to pod warunkiem, że się zna sprawę... Słuchajcie!

Jak by tu zacząć, bo to jest bardzo trudne. Kiedy się zaczynamy usprawiedliwiać – zjawia się trudność. Widzicie bo: młodzież na przykład pogardza pieniędzmi – więc położyłem od razu nacisk na pieniądze. Taki nacisk, że zaczęła stopniowo milknąć. Otwierała szeroko oczy, słuchała, patrzyła – i milkła. Bo, widzicie, młodzież jest wielkoduszna, oczywiście dobra młodzież, wielkoduszna i porywcza, ale niezbyt tolerancyjna, ledwo coś nie po jej myśli – już się zjawia pogarda. A ja chciałem szerszych poglądów, chciałem zaszczepić tolerancję wprost w serce, w serdeczne przekonania, nieprawdaż? Wezmę najpospolitszy przykład: jak miałem na przykład wytłumaczyć swoją kasę pożyczkową takiemu charakterowi? Ma się rozumieć, nie zacząłem wprost, bo wyglądałoby, że błagam o wyrozumiałość dla tej kasy pożyczkowej, a ja, że tak powiem, działałem za pomocą dumy, mówiłem prawie milcząc. O, jestem mistrzem w mówieniu milcząc, całe swoje życie przegadałem w milczeniu, całe tragedie przeżyłem sam ze sobą w milczeniu. Ach, wszak i ja byłem nieszczęśliwy! Byłem odtrącony przez wszystkich, odtrącony i zapomniany, ale o tym nikt a nikt nie wie. I raptem ta szesnastolatka nazbierała informacji o mnie od podłych ludzi i myślała, że wie wszystko, a tymczasem to, co najskrytsze, zostało w sercu tylko jednego człowieka! Ja wciąż milczałem, zwłaszcza z nią milczałem, aż do wczorajszego dnia – a dlaczego milczałem? A jako dumny człowiek. Chciałem, żeby się dowiedziała sama, beze mnie, ale już nie z opowiadań nikczemników, lecz żeby się sama domyśliła tego człowieka i pojęła go! Wprowadzając ją do swojego domu, chciałem całkowitego szacunku. Chciałem, żeby klęczała przede mną za moje cierpienia – zasługiwałem na to. O, ja zawsze byłem dumny, zawsze chciałem mieć wszystko lub nic! Właśnie dlatego, że nie chciałem połowicznego szczęścia, lecz całego – właśnie dlatego musiałem wtedy tak postąpić: żeby sama się domyśliła i oceniła! Bo, nieprawdaż, gdybym zaczął się przed nią tłumaczyć i podpowiadać, przymilać się i upominać o szacunek – byłoby to tym samym, co upominać się o jałmużnę... A zresztą... a zresztą po co ja o tym mówię!

Och, jakież to głupie, głupie, głupie i jeszcze raz głupie! Bez ogródek i bezlitośnie (podkreślam, że bezlitośnie) wytłumaczyłem jej wtedy w paru słowach, że wielkoduszność młodzieży jest piękna, ale – nic niewarta. A dlaczego niewarta? A dlatego, że łatwo im przyszła, spadła z nieba, że są to, że tak powiem, „pierwsze wrażenia egzystencji”, ale zobaczymy, jak będziecie wyglądali w praktycznym życiu! Tania wielkoduszność jest zawsze łatwa, nawet oddać życie – nawet i to nie za drogo kosztuje, bo to tylko krew kipi z nadmiaru sił, z namiętnego dążenia do piękna! Ale weźmy dzieło wielkoduszne, trudne, ciche, niedosłyszalne, bez blasku, na które się rzuca potwarz, w którym jest dużo ofiary i ani kropli chwały – w którym ty, wzniosły człowieku, uchodzisz wobec wszystkich za szubrawca, mimo że jesteś najuczciwszym człowiekiem na ziemi – ano spróbujcie udźwignąć takie dzieło – nie, łaskawcy, odmówicie! A ja – ja przez całe życie nic tylko dźwigałem takie dzieło.

Z początku spierała się, i to jak, a potem zaczęła milknąć, nawet całkiem umilkła, tylko oczy szeroko otwierała słuchając, takie wielkie, uważne. I... i prócz tego zobaczyłem nagle uśmiech – nieufny, niemy, niedobry. Z tym uśmiechem wprowadziłem ją do mego domu. Co prawda nie miała już dokąd iść...


IV
Wciąż plany i plany

Kto z nas wtedy pierwszy zaczął?

Nikt. Samo się zaczęło od pierwszej chwili. Powiedziałem, żem ją wprowadził do domu pod znakiem surowości, jednakże od pierwszej chwili złagodziłem. Jeszcze przed ślubem oznajmiłem jej, że się zajmie przyjmowaniem zastawów i wypłacaniem pieniędzy, i przecież wtedy nic nie powiedziała (na to proszę zwrócić uwagę). Mało tego – zabrała się do roboty nawet gorliwie. Oczywiście mieszkanie, meble – wszystko zostało po staremu. Moje mieszkanie to dwa pokoje; jeden to duży salon, gdzie za przegródką jest także kasa, a drugi też duży, nasz pokój, wspólny, a jednocześnie sypialnia. Meble mam nędzne, nawet ciotki miały lepsze. Ołtarzyk z lampką – w salonie, tam gdzie kasa, a w moim pokoju szafa, w niej kilka książek i kufer, ja mam klucze do niego, no i łóżko, stoły, krzesła. Jeszcze przed ślubem powiedziałem, że na nasze utrzymanie, dla mnie, dla niej i dla Łukierii, którą do nas zwabiłem, przeznaczam rubla dziennie, nie więcej, bo „muszę mieć trzydzieści tysięcy rocznie, inaczej się nie uskłada pieniędzy”. Nie sprzeciwiała się, ale sam podwyższyłem fundusz na utrzymanie o trzydzieści kopiejek. To samo z teatrem. Mówiłem przed ślubem, że teatru nie będzie, a jednak postanowiłem, że będzie raz na miesiąc, i to przyzwoicie, fotele. Chodziliśmy razem, byliśmy trzy razy, widzieliśmy Pogoń za szczęściem i Śpiewające ptaki, zdaje się (o, do diabła z tym, do diabła!). Chodziliśmy w milczeniu i w milczeniu wracaliśmy. Dlaczego, ach dlaczego od samego początku milczeliśmy? Na początku przecież nie było kłótni, ale już wtedy milczenie. Wciąż jakoś, pamiętam, zerkała na mnie z ukosa; zauważyłem to kiedyś i milczałem jeszcze bardziej zaciekle. Tak, to ja do milczenia dążyłem, nie ona. Z jej strony raz czy dwa były jakieś porywy, rzucała mi się na szyję, ale ponieważ porywy były chorobliwe, histeryczne, a mnie trzeba było szczęścia solidnego, opartego na jej szacunku, przyjąłem to chłodno. No i miałem rację: za każdym razem po porywach nazajutrz była kłótnia.

To jest kłótni właściwie nie było, ale było milczenie i – coraz częściej, zuchwała mina z jej strony. „Bunt i niezależność” – tak, to było właściwie to, chociaż nie bardzo umiała. Tak, ta potulna istota stawała się coraz zuchwalsza. Czy dacie wiarę, że zaczynała czuć do mnie odrazę? Niewątpliwie chwilami traciła panowanie nad sobą. Jak mogła na przykład, wydostawszy się z takiej nędzy i ohydy, włącznie z szorowaniem podłóg! – jak mogła sarkać na nasze ubóstwo? Nie ubóstwo to było, uważacie, lecz oszczędność, a gdzie trzeba – to nawet zbytek, na przykład w bieliźnie, w czystości. Od dawna roiłem sobie, że schludność męża pociąga żonę. Zresztą nie na biedę narzekała, lecz na moje rzekome sknerstwo w gospodarowaniu: „że niby, patrzajcie go, jakie to ma cele, jaki to wykazuje niezłomny charakter”. Z teatru sama nagle zrezygnowała. I coraz częściej ten ironiczny grymas... a ja milczę coraz bardziej zawzięcie.

Przecież nie będę się usprawiedliwiał, co? Najważniejsza w tym była ta kasa pożyczkowa. Za pozwoleniem: wiedziałem, że kobieta, w dodatku szesnastoletnia, nie może nie podporządkować się całkowicie mężczyźnie. Kobietom brak oryginalności, to – to jest pewnik, nawet teraz, nawet i teraz jest to dla mnie pewnik! A cóż to jest – to co tam leży w salonie: prawda jest prawdą i nawet sam Mill nic tu nie poradzi! A kobieta kochająca – o, kochająca kobieta nawet przywary, nawet występki ukochanego człowieka ubóstwi. Sam nie znajdzie dla swych bezeceństw takiego usprawiedliwienia, jakie mu ona wyszuka. Jest to wielkoduszne, ale nie oryginalne. Tylko brak oryginalności zgubił kobiety. I cóż, powtarzam, pokazujecie mi tam na stole? Czy to, co tam leży na stole, jest oryginalne? O – o!

Uważajcie: jej miłości byłem wtedy pewien. Przecież rzucała mi się wtedy na szyję. Kochała więc, a raczej – chciała kochać. Tak, właśnie tak było: chciała kochać, usiłowała kochać. A najważniejsze, że tu nawet żadnych bezeceństw nie było, dla których musiałaby szukać usprawiedliwienia. Powiadacie: zastawnik, i wszyscy tak powiadają. No i co z tego, że zastawnik? Widać muszą być jakieś przyczyny, skoro najszlachetniejszy z ludzi został zastawnikiem. Widzicie państwo, są takie myśli... to jest, widzicie, jeżeli pewne myśli wypowie się na głos, słowami, wypadnie to strasznie głupio. Sam się człowiek zawstydzi. A dlaczego? Dla niczego. Dlatego żeśmy wszyscy nic niewarci i nie znosimy prawdy, albo sam już nie wiem co. Powiedziałem przed chwilą „najszlachetniejszy z ludzi”. Śmieszne to, ale przecież tak właśnie było. Wszak to prawda, najszczersza prawda! Tak, miałem prawo pomyśleć wtedy o zabezpieczeniu się i założyć tę kasę. „Wyście mnie odtrącili, wy, ludzie, odpędziliście z pogardliwym milczeniem. Na mój namiętny poryw ku wam odpowiedzieliście mi krzywdą do końca mego życia. A więc miałem prawo odgrodzić się od was murem, uciułać te trzydzieści tysięcy rubli i dokonać żywota gdzieś na Krymie, na południowym wybrzeżu, wśród gór i winnic, we własnym majątku kupionym za te trzydzieści tysięcy, ale koniecznie z dala od was wszystkich, choć bez złości do was, z ideałem w duszy, z ukochaną kobietą przy boku, z potomstwem, jeśli Bóg zechce, i – pomagając okolicznym wieśniakom”. Ma się rozumieć, dobrze jest, że sam to teraz mówię do siebie, bo jakież by to było głupie, gdybym jej to wtedy naopowiadał! Stąd moje dumne milczenie, stąd siedzieliśmy milcząc. Bo cóż by z tego zrozumiała? Lat szesnaście, toć to pierwsza młodość – cóż mogła zrozumieć z moich usprawiedliwień, z moich cierpień? Z jednej strony – prostolinijność, nieznajomość życia, niedojrzałe, tanie przekonania, kurza ślepota „szlachetnych serc”, a z drugiej – kasa pożyczkowa i – basta (ale czy byłem łotrem w tej kasie, czyż nie widziała, jak postępuję i czy biorę za dużo?). O, jakże straszna jest prawda na ziemi! To cudo, ta potulna, to niebo – toż ona była tyranem, nieznośnym tyranem mej duszy i dręczycielem! Przecież ja siebie oszkaluję, jeżeli tego nie powiem! Myślicie, że jej nie kochałem? Jest w tym, uważacie, ironia, złośliwa ironia losu i natury! Jesteśmy przeklęci, w ogóle życie ludzi jest przeklęte (a moje w szczególności!). Ja przecież teraz rozumiem, że się w czymś pomyliłem. Coś wypadło nie tak. Wszystko było jasne, mój plan był jasny jak słońce. „Surowy, dumny, niczyjej pociechy nie potrzebuje, cierpi w milczeniu”. I tak właśnie było, nie kłamałem, nie kłamałem! „Sama potem zobaczy, że była w tym wielkoduszność, ale ona nie umiała jej dostrzec – a jak się kiedyś domyśli, oceni dziesięciokroć bardziej i sama uklęknie przede mną.” Taki miałem plan. Ale o czymś zapomniałem czy coś przeoczyłem. Czegoś tu nie umiałem zrobić. Ale dość, dość! I przed kim się mam teraz usprawiedliwiać. Jak koniec, to koniec. Odwagi, człowieku, bądź dumny. Nie ty jesteś winien!...

Cóż, powiem prawdę, nie ulęknę się stanąć twarzą w twarz z prawdą: to ona jest winna, ona jest winna!...


V
Potulna buntuje się

Kłótnie zaczęły się wtedy, gdy nagle pozwoliła sobie wypłacać pieniądze podług własnego uznania, szacować rzeczy powyżej ich wartości, a nawet ze dwa razy raczyła dyskutować ze mną na ten temat. Nie ustąpiłem. No i właśnie wtedy napatoczyła się ta kapitanowa.

Przyszła ta stara kapitanowa z medalionem – upominek od nieboszczyka męża, wiadomo, pamiątka. Wypłaciłem trzydzieści rubli. Zaczęła nudzić jękliwie, prosić o przechowanie zastawu – naturalnie przechowamy. No i masz, nagle po pięciu dniach przychodzi z prośbą, żeby jej wymienić medalion na bransoletkę, która nie była warta nawet ośmiu rubli – rozumie się, odmówiłem. Musiała jednak coś wyczytać z oczu żony, bo przyszła podczas mojej nieobecności i ta jej wymieniła medalion.

Dowiedziawszy się o tym tego samego dnia, przemówiłem spokojnie, ale stanowczo i rozsądnie. Siedziała na łóżku, patrzyła w podłogę uderzając czubkiem prawego pantofla o dywanik (jej stały gest), na jej wargach błąkał się niedobry uśmieszek. Oświadczyłem nie unosząc się i nie podnosząc głosu, że pieniądze są moje, że mam prawo patrzeć na życie moimi oczami i że – kiedy ją wprowadzałem do swego domu, niczego przed nią nie ukryłem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin