ANDRE NORTON
Mistrz zwierząt
ROZDZIAŁ 1
— Panie Komandorze, jutro wyrusza transport do tego sektora. Moje
dokumenty są w porządku, prawda? Mam chyba wszystkie niezbędne zezwolenia i
zaświadczenia...
Młody mężczyzna w zielonym mundurze Komanda Galaktycznego, z
rzucającym się w oczy emblematem przedstawiającym ryczącego lwa, uśmiechał
się łagodnie.
Oficer westchnął w duchu. Dlaczego takie sprawy trafiały zawsze na jego
biurko? Był człowiekiem nad wyraz sumiennym, a teraz znalazł się w kłopotliwej
sytuacji. Przedstawiciel czwartego pokolenia kolonizatorów Syriusza,
kosmopolita, w którego żyłach płynęła krew wielu ras, w głębi serca był
przekonany, że nie udało się rozgryźć tego chłopaka nikomu, nawet psychiatrom,
którzy wystawili mu pozytywną opinię. Jeszcze raz przełożył papiery i zerknął na
ten leżący na wierzchu. Nie musiał czytać — znał go już na pamięć.
Hosteen Storm. Stopień: Mistrz Zwierząt. Rasa: Indianin ame-| rykański.
Planeta: Ziemia, Układ Słoneczny...
To właśnie było przyczyną jego rozterki. Po ostatnim, desperackim ataku
najeźdźców Xik z Ziemi — ojczyzny Konfederacji — r pozostał tylko
przeraźliwie niebieski, radioaktywny kopeć, a Centrum musiało borykać się z
problemem bezdomnych weteranów.
Przyznawano im tereny na innych planetach, spotykali się z po-locą wszystkich
skonfederowanych światów, ale nic nie mogło wy-lazać z ich pamięci widoku
mordowanych ludzi, nic nie mogło przywrócić im spokoju. Niektórzy postradali
zmysły już tu, w Centrum, t kierowali broń przeciw swoim sojusznikom. Inni
popełnili samobój-|two. W końcu wszystkie ziemskie oddziały rozbrojono siłą.
Koman-|or w ciągu ostatnich paru miesięcy był świadkiem wielu okrutnych
pozdzieraj ących serce scen.
' Naturalnie Storm był przypadkiem wyjątkowym — tak jakby ni wszyscy nie byli
wyjątkowymi przypadkami. Takich jak on była |flko garstka. Z tego, co wiedział
Komandor, kwalifikacje tego ro-fcaju posiadało nie więcej niż pięćdziesięciu
ludzi. A z tych pięć-liesięciu przeżyło niewielu. Kombinacja szczególnych cech
umysłu i j^arakteru, jaką powinien posiadać .prawdziwy Mistrz Zwierząt, zdarła
się niezwykle rzadko. Ludzie ci byli wprost bezcenni w ostatnich lesiącach
szaleńczej walki przed spektakularnym upadkiem impe-im Xików.
— Moje dokumenty, panie Komandorze — znów ten sam, łagodny głos.
Ale Komandor nie lubił, gdy go przynaglano.
Storm nigdy nie okazywał wzburzenia. Nawet gdy próbowali go
sprowokować, jak wtedy, kiedy doręczyli mu przesyłkę z Ziemi, która została
dostarczona do jego bazy za późno, już po tym, jak wyruszył na swoją ostatnią
misję. Zawsze starał się współpracować z personelem Centrum, pomagając w
opiece nad tymi, którzy według lekarzy mogli jeszcze być uratowani. Nalegał
tylko, by pozwolono mu zatrzymać zwierzęta, ale nie spowodowało to żadnych
kłopotów. Obserwowano go uważnie przez wiele miesięcy, oczekując objawów
opóźnionego szoku, który według nich musiał wystąpić. Ale w końcu lekarze
niechętnie przyznali, że nie mogą dłużej odkładać jego zwol
nienia.
Indianin amerykański czystej krwi. Może rzeczywiście był inny, lepiej
przygotowany na taki cios? Ale Komandor ciągle miał wątpliwości. Chłopak był
zbyt opanowany.. Co będzie, jeśli wypuszczą go, a załamanie nastąpi później i
pociągnie za sobą inne ofiary? Jeśli... jeśli...
— Widzę, że zdecydowaliście osiedlić się na Arzorze — ciągnął rozmowę
odwlekając podjęcie decyzji.
— Materiały Sekcji Badawczej wskazują, że klimat na Arzorze jest podobny
do klimatu mojego kraju, a głównym zajęciem jest hodowla frawnów. W
Urzędzie do Spraw Osadnictwa zapewniono mnie, że jako wykwalifikowany
Mistrz Zwierząt nie będę miał kłopotów ze znalezieniem tam pracy...
Prosta, logiczna, zadowalająca odpowiedź. Dlaczego mu się nie podobała?
Znowu westchnął. Przeczucie? Nie może odmówić Ziemianinowi z powodu
przeczucia. Niechętnie przesunął zezwolenie na podróż w kierunku pieczęci.
Storm wziął dokument i wyprostował się, lekko się uśmiechając. Grymas kończył
się na ustach, nie zmieniając ani na jotę wyrazu ciemnych oczu.
— Dziękuję za pomoc, panie Komandorze. Naprawdę ją doceniam. —
Zasalutował i wyszedł. Komandor pokręcił głową, wciąż niepewny, czy postąpił
słusznie.
Storm po wyjściu z budynku nie zatrzymał się nawet na chwilę. Był pewien,
że otrzyma to zezwolenie. Tak pewien, że przygotował się już do drogi. Jego
bagaż był w punkcie załadunkowym. Była tam
też jego drużyna, jego prawdziwi towarzysze, którzy nie wystawiali go nigdy na
próbę ani nie analizowali jego zachowania. Tylko przy nich mógł poczuć się znów
sobą, a nie przypadkiem poddawanym wnikliwej obserwacji.
Hosteen Storm z plemienia Dineh, czyli Ludzi, chociaż ci, których skóra
była biała, nadali jego braciom inną nazwę — Nawajowie. Byli to jeźdźcy, artyści
tworzący w Jnetalu i wełnie, pieśniarze zamieszkujący pustynię. Z tą surową, lecz
barwną krainą łączyła ich mocna więź. Przemierzali ją niegdyś jako myśliwi i
hodowcy.
Wygnaniec odepchnął wspomnienia. Wszedł do magazynu, który
przeznaczono dla niego i jego małego, osobliwego oddziału. Zamknął drzwi, a na
twarzy pojawiło się ożywienie.
— Ssst... — na syk, będący jednocześnie wezwaniem przyszła skwapliwa
odpowiedź. Rozległ się łopot skrzydeł i szpony, mogące rozszarpać ciało na
strzępy, łagodnie spoczęły na ramieniu człowieka. Czarny orzeł afrykański,
będący oczami Czwartej Grupy Dywersyjnej potarł w pieszczotliwym geście
dziobem o brunatny policzek Storma.
Dwa małe meerkaty zaczęły się wspinać po jego spodniach. Pazurami,
którymi niszczyły wielekroć sprzęt wroga, chwytały lekko materiał nogawek.
Baku, Ho, Hing i wreszcie Surra. Orzeł — królewski i wielkoduszny — był
uosobieniem majestatycznej potęgi. Meerkaty — dwoma wesołkami, parą
zabawnych łotrów, kochającą nade wszystko dobrą kompanię. Ale Surra — Surra
była cesarzową odbierającą należne jej hołdy.
Jej przodkami były małe, tchórzliwe, płowe koty zamieszkujące tereny
pustynne. Miały łapy pokryte długą sierścią zapobiegającą zapadaniu się w sypki
piasek, ostre lisie pyszczki i szpiczaste uszy. Obdarowane przez naturę
nadzwyczajnym słuchem, żyły w ukryciu, nie znane niemal człowiekowi.
Kiedy rozpoczęto eksplorację nowo odkrytych światów, okazało się, że
instynkt dzikich zwierząt bywa niejednokrotnie bardziej przydatny od
stworzonych przez człowieka maszyn i urządzeń. Za pomocą hodowli i
krzyżówek tworzono nowe gatunki, o cechach najbardziej pożądanych.
Surra — tak jak jej przodkowie — miała płowe futro, lisie uszy i pysk oraz
długą sierść na łapach. Była jednak czterokrotnie większa — wielkości pumy — a
jej inteligencja przerosła oczekiwania ho-
dowców. Storm położył dłoń na jej głowie, a ona łaskawie przyjęła pieszczotę.
Dla postronnego obserwatora mogli być teraz grupką zadumanych,
odpoczywających istot. Ale łączyła ich świadomość, będąca niczym innym, jak
rozmową bez słów. Nie mógł się w nią włączyć nikt spoza ich grona. To ona
jednoczyła ich w harmonijną całość. Jeśli trzeba było, byli niebezpiecznym
przeciwnikiem, ale dla siebie byli zawsze najwierniejszymi towarzyszami.
Baku zatrzepotał niespokojnie skrzydłami. Nie znosił klatki i zgadzał się na
nią tylko w ostateczności. A podróż, której obraz przekazał im Storm, oznaczała
właśnie klatkę. Żeby go uspokoić, Indianin przedstawił im teraz myślowy obraz
tego, co na nich czeka: góry, doliny i prawdziwa, niczym nie skrępowana
wolność. Orzeł uspokoił się. Meerkaty pomrukiwały, zadowolone. Dopóki są
wszyscy razem, nic nie zmąci ich radości. Najdłużej zastanawiała się Surra.
Musiałaby zgodzić się na to, co zawsze wywoływało w niej zaciekły opór — na
obrożę i smycz. Ale obraz przekazany przez Storma był tak obiecujący, że
przeszła przez cały pokój i wróciła trzymając w pysku znienawidzoną smycz i
obrożę.
— Yat-ta-hay — wyszeptał w starożytnym języku swego plemienia Storm.
— Yat-ta-hay... dobrze, bardzo dobrze.
Promem, na który wsiadła drużyna, wracali na swe ojczyste planety weterani
Konfederacji. Wracali po wyniszczającej wojnie pod swe nieba oświetlone
żółtymi, niebieskimi i czerwonymi słońcami, złączeni jednym uczuciem:
pragnieniem pokoju.
Kiedy Storm zapinał pasy przed startem, usłyszał ciche warknięcie Surry.
Odwrócił się i spojrzał w żółte oczy. Uśmiechnął się.
— Jeszcze nie teraz, Biegnąca po Piasku — znów użył języka, który umarł
razem z jego planetą. — Raz jeszcze musimy napiąć strzałę, wznieść modły do
Duchów Przodków i Odległych Bogów. Nie zeszliśmy ze ścieżki wojennej!
W jego oczach malowała się determinacja, której domyślał się Komandor.
W małej galaktyce panował już pokój, ale Hosteen Storm znów wyruszał do
walki.
Na statku spotkał mieszkańców planety Arzor. Było to trzecie lub czwarte
pokolenie potomków zdobywców kosmosu. Przysłuchiwał się ich głośnej
paplaninie, starając się wyłowić z niej informacje, które mogłyby mu się przydać
w przyszłości. Byli to ludzie z Pogranicza, pionierzy w tym półdzikim jeszcze
świecie. Na ich planecie
nie było właściwie niczego, co mogłoby zainteresować człowieka. Niczego, z
wyjątkiem frawnów. Zwierzęta te cenione były ze względu na swoje mięso i
wełnę, z której produkowano nieprzemakalną tkaninę o połysku jedwabiu. Dzięki
nim na Arzorze można było zbić niezłą fortunkę.
Stada frawnów zamieszkiwały rozległe równiny planety. Ich grzbiety,
pokryte gęstą, niebieską wełną, opadały ku tyłowi w wąskie, niemal zupełnie
nagie zady. Łby wieńczyły korony silnych, zakrzywionych rogów. Sprawiały
wrażenie przycięźkich i niezdarnych, co było jednak dalekie od prawdy. Frawny
doskonale potrafiły się bronić.
Ich mięso stanowiło przysmak w całej galaktyce. Nic nie mogło się równać
ze świeżym stekiem z frawna. Podobnie żadna tkanina nie wytrzymywała
konkurencji z frawnią wełną.
— Mam dwieście kwadratów ziemi od Vakind aż do wzgórz. Dajcie mi
dobrych poganiaczy i... — perorował z przejęciem jasnowłosy mężczyzna
noszący, jak się Stormowi zdawało, nazwisko Ransford.
— Weź Norbisów — włączył się jego towarzysz. — Nie zgubisz z nimi ani
jednej sztuki. Zapłacisz im końmi. Quade zawsze ich zatrudnia...
— Ja tam wolę naszych chłopaków niż te dziwolągi — wtrącił się trzeci z
weteranów.
Storm na chwilę stracił wątek myśląc intensywnie. „Quade" to nie było
popularne nazwisko. Przez całe życie słyszał je tylko raz.
— Nie mów, że wierzysz w te łgarstwa! — Drugi z rozmówców zwrócił się
ostro do trzeciego. — Wrogo nastawieni, też coś! My z bratem zawsze bierzemy
Norbisów do pędzenia frawnów. I mamy zawsze najmniejszy zespół w okolicy.
Dwóch tubylców pracuje lepiej niż tuzin naszych.
Ransford wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Nie wymądrzaj się, Dort. Wszyscy wiedzą, co wy, Lancinowie, myślicie
o Norbisach. Są nieźli, zgoda, ale jak wiesz, jest jeszcze problem z tymi
znikającymi sztukami...
— Pewnie. Ale nikt nie udowodnił, że to robota Norbisów. Jak ich ktoś
zechce wykiwać, to dadzą mu nauczkę, ale jeśli będziesz w porządku, to zawsze
możesz na nich liczyć. Rzeźnicy z Gór to nie Norbisowie...
— Rzeźnicy z Gór są złodziejami bydła, prawda? — spytał Storm próbując
skierować rozmowę na interesujący go temat.
— Tak — potwierdził Ransford — są złodziejami. Słuchaj, to ty jesteś tym
Mistrzem Zwierząt, który chce się u nas osiedlić. No, jeśli te historie, które o was
opowiadają, są prawdziwe, to szybko znajdziesz robotę. A Rzeźnicy to prawdziwy
problem. Płoszą stada, a potem zgarniają tyle sztuk, że robią na tym niezły interes.
Człowiek przecież wszystkiego nie upilnuje. Dlatego opłaca się zatrudniać
Norbisów — znają każdy kąt, każdą ścieżkę...
— A gdzie Rzeźnicy .sprzedają swoje łupy? — spytał Storm. Ransford
zmarszczył brwi.
— Każdy chciałby to wiedzieć. Jest tu tylko jeden port kosmiczny, a w nim
celnicy sprawdzają wszystko cztery razy. Chyba, że mają drugi port gdzieś w
górach i tamtędy idzie przemyt. Wiem tyle samo co ty. W każdym razie kradną...
— Albo to Norbisowie kradną, a potem zwalają wszystko na bandytów —
wtrącił kwaśno trzeci rozmówca.
— Przestań, Balvin! — zaperzył się Lancin. — Brad Quade przecież
zatrudnia tubylców. On i jego rodzina rządzą Dorzeczem od Pierwszego Statku i
dobrze znają Norbisów. To przez wybuch w Limpiro Rangę zmienił zamiar...
Storm spojrzał na swoje ręce spoczywające na stole. Szczupłe, brązowe, ze
starą blizną na grzbiecie lewej dłoni. Nie drgnęły. Jego rozmówcy nie zauważyli
też nagłej zmiany w wyrazie oczu Ziemianina. Usłyszał to, na co czekał. Brad
Quade — żeby spotkać tego człowieka, wyruszył w tę daleką drogę. Brad Quade,
który zaciągnął krwawy dług wobec ludzi ze świata zmarłych. Dług, który Storm
miał odebrać. Jako mały chłopiec złożył przysięgę przed człowiekiem o mocy i
wiedzy przewyższającej wiedzę ras zwących siebie dumnie „cywilizowanymi".
Potem wybuchła wojna, walczył w niej, a teraz leciał na drugi koniec galaktyki...
— Yat-ta-hay — szepnął do siebie. — Dobrze, bardzo dobrze. Odprawa
celna i imigracyjna była — z jego dokumentami — tylko formalnością. Ziemianin
i jego zwierzęta wzbudzili jednak duże zainteresowanie wśród pracowników
portu. Opowieści o zwierzęcych drużynach docierające na Arzor były tak
przesadne, że z pewnością nikt nie zdziwiłby się, gdyby Surra przemówiła
ludzkim głosem, a Baku zamachał emiterem promieni obezwładniających,
trzymanym w szponiastej łapie.
Arzorczycy nosili broń, ale posiadanie śmiercionośnych rozpylaczy i igielników
było zabronione. Różnice zdań były więc rozstrzy-
10
gane za pomocą pięści lub emiterów, które — zatknięte za pasem — nosili
wszyscy mężczyźni.
Skupisko betonowych budowli stłoczonych wokół portu kosmicznego nie
było tym, czego szukał Storm. Kopuła liliowego, tak niepodobnego do
ziemskiego, nieba i wiatr od rdzawoczerwonych gór obiecywały jednak
upragnioną wolność.
Surra zwróciła głowę w stronę, z której wiał wiatr, jej oczy otwarły się
szeroko, a Baku rozpostarł skrzydła. Nagle Storm zatrzymał się, rozejrzał i
głęboko wciągnął zapach przyniesiony z wiatrem. Woń była tak obiecująca, że
nie mógł się jej oprzeć.
Stada frawnów pasły się na rozległych przestrzeniach, a ludzie, którzy na
swych macierzystych planetach korzystali z mechanicznych środków transportu,
prędko odkryli, że tutaj nie zdają one egzaminu. Maszyny wymagały fachowej
obsługi i części zapasowych, które trzeba było sprowadzać za bajońskie sumy z
innych planet.
Był jednak nie psujący się środek transportu, nie używany od dawna w
codziennym życiu, ale zachowany przez sentyment dla jego piękna i wdzięku —
koń. Pierwsza grupa, sprowadzona na Arzor w ramach eksperymentu, znalazła tu
doskonałe warunki i w ciągu życia trzech pokoleń ludzkich osadników zwierzęta
rozprzestrzeniły się i zadomowiły zmieniając życie i gospodarkę zarówno
przybyszów, jak i tubylców.
Życie Dinehów było od stuleci związane z końmi, a miłość do tych zwierząt
stała się ich cechą wrodzoną. Zapach koni, niesiony przez wiatr, przypomniał
Stormowi dzień, kiedy wsadzono go — trzyletniego brzdąca — na grzbiet
statecznej, starej kobyły, by wziął swą pierwszą lekcję jazdy.
Wierzchowce, które zobaczył w korralu w okolicy portu kosmicznego, nie
przypominały małych, silnych kuców, jakie znał z rodzinnych stron. Były
większe, dziwnie umaszczone: z czerwonymi lub czarnymi plamami na białym
lub szarym tle i czerwonymi grzywami albo też o jednolitej ciemnej maści z
kontrastującymi jasnymi grzywami i ogonami.
Storm poruszył ręką i Baku wzbił się w powietrze, by po chwili przysiąść na
gałęzi drzewa o bulwiastym pniu. Surra i meerkaty ułożyły się pod drzewem, a
Storm zbliżył się do zagrody.
— Niezłe stadko, co? — mężczyzna stojący obok przesunął na tył głowy
płaski, słomkowy kapelusz z szerokim rondem i uśmiechnął się przyjaźnie do
Ziemianina. — Przywiozłem je z Cardol cztery czy
11
pięć dni temu. Doszły już do siebie i jutro wyruszamy. Faceci na aukcji zdębieją
na ich widok.
— Na aukcji? — uwagę Storma przykuł młody ogier kłusujący wokół
korralu. Każdy ruch sprawiał mu radość, widać ją było w uniesieniu ogona i w
tańczących kopytach. Jego lśniąca, jasnoszara sierść usiana była rudymi
okrągłymi plamami wielkości monety, najwyraź-niejszymi na zadzie. Rude były
też grzywa i ogon konia. Zapatrzony w zwierzę, Storm nie zauważył
zainteresowania, z jakim przyglądał mu się osadnik. Zielony mundur mógł być
nie znany mieszkańcom Arzoru — komandosi stanowili niewielką część wojsk
Konfederacji, a Ziemianin był zapewne jedynym człowiekiem w tej części
galaktyki, noszącym na piersiach podobiznę lwa. Ale to nie ubiór interesował
osadnika.
— To sztuki rozpłodowe, przybyszu. Trzeba je sprowadzać z planet, gdzie
hodują konie dłużej niż u nas. Nie kupisz już ogiera czystej ziemiańskiej krwi.
Popędzimy to stado do Krzyżówki Irra-wady na wielką wiosenną aukcję...
— Krzyżówka Irrawady? To gdzieś w Dorzeczu, prawda?
— Zgadza się. Szukasz pracy czy własnych kwadratów?
— Pracy. Znajdzie się coś?
— Jesteś pewnie weteranem? Przyjechałeś tym promem, co? Ale chyba nie
pochodzisz stąd. Jeździsz konno?
— Jestem z Ziemi.
Nagle zapadła cisza. Konie w korralu rżały, wierzgały i stawały dęba. Storm
nie odrywał wzroku od rudo-szarego ogiera.
— Tak, jeżdżę konno. Mój naród hodował konie. A ja jestem Mistrzem
Zwierząt.
— Ach tak? — wolno powiedział tamten. — No to pokaż, że umiesz
jeździć, a masz pracę u mnie. Jestem Put Larkin, a to moje stado. Zapłacę ci
końmi i dołożę tego, na którym będziesz jechał.
Storm wspinał się już na ogrodzenie. Dawno nie był tak podekscytowany.
Larkin chwycił go za ramię.
— Hej, one wcale nie są łagodne! Storm roześmiał się.
— Nie? Ale muszę pokazać, co jestem wart. Przechylił się, szukając
wzrokiem ogiera, którego zdążył już przeznaczyć dla siebie.
ROZDZIAŁ 2
Storm przechylił się przez ogrodzenie i szarpnął rygiel bramy korralu w
momencie, w którym zwierzę się do niej zbliżyło. Rudo-szary koń wybiegł
kłusem. Nie zdążył poczuć, że przez chwilę był wolny. Ziemianin skoczył ku
wahającemu się zwierzęciu tak szybko, że Larkin zamrugał ze zdumienia.
Szybkie ręce chwyciły kasztanową grzywę ściągając głowę zaskoczonego ogiera
w dół, ku twarzy człowieka. Oddech Storma połączył się z oddechem rozdętych
nozdrzy. Nie zwolnił uścisku czując, że koń usiłuje stanąć dęba.
Zwierzę stało drżąc, a ręce człowieka przesunęły się po wygiętej szyi,
pogładziły nos, przykryły na moment szeroko otwarte oczy i powędrowały dalej
przez grzbiet, brzuch, nogi, aż każdy skrawek ciała młodego konia doświadczył
spokojnej pieszczoty łagodnych, brązowych dłoni.
— Masz kawałek liny? — cicho zapytał Storm. Wokół zebrała się już
grupka gapiów. Handlarz końmi wziął od jednego z nich zwój mocnego
skórzanego powrozu i podał Mistrzowi Zwierząt. Ten przerzucił go przez grzbiet
konia tworząc pętlę tuż za przednimi nogami, potem jednym zwinnym ruchem
dosiadł go, wcisnął kolana pod pętlę, a dłońmi chwycił lekko za grzywę. Ogier
drgnął i zarżał czując uścisk nóg jeźdźca.
— Uwaga!
Na głos Storma koń obrócił się w koło i skoczył do przodu. Ziemianin
pochylił się nad grzywą, której ostre włosy wiatr ciskał mu w twarz. Mruczał
stare słowa, które kiedyś, w przeszłości związały konie z jego własną rasą na
niezliczone lata. Pozwolił zwierzęciu biegiem wyrazić cały lęk i zaskoczenie.
Port gwiezdny został daleko za nimi. Wyglądał jak sznur białych paciorków
rozsypanych na czerwonożółtej ziemi tej planety. Ściągnął konia kolanami,
zmuszając do zwolnienia kroku, jednocześnie głosem i dotknięciem uspokajał
go, aż zwierzę truchtem zawróciło do korralu.
Nie zatrzymał się jednak przy grupie oczekujących — skierował konia do
drzewa o bulwiastym pniu, gdzie wylegiwała się jego drużyna. Ogier spłoszył
się czując obcy i przerażający zapach dzikiego kota. Storm szepnął coś łagodnie.
Surra podniosła się i powoli podeszła do nich ciągnąc za sobą smycz. Kiedy
człowiek poczuł, że koń jest bliski paniki, znowu ścisnął go kolanami, zamruczał
coś i siłą
13
woli narzucił mu posłuszeństwo tak, jak to robił ze swoimi zwierzętami. Wtedy
...
waterhouse