Andre Norton - Mistrz zwierząt.doc

(879 KB) Pobierz

ANDRE NORTON

Mistrz zwierząt

 

 

ROZDZIAŁ 1

— Panie Komandorze, jutro wyrusza transport do tego sektora. Moje

dokumenty są w porządku, prawda? Mam chyba wszystkie niezbędne zezwolenia i

zaświadczenia...

Młody mężczyzna w zielonym mundurze Komanda Galaktycznego, z

rzucającym się w oczy emblematem przedstawiającym ryczącego lwa, uśmiechał

się łagodnie.

Oficer westchnął w duchu. Dlaczego takie sprawy trafiały zawsze na jego

biurko? Był człowiekiem nad wyraz sumiennym, a teraz znalazł się w kłopotliwej

sytuacji. Przedstawiciel czwartego pokolenia kolonizatorów Syriusza,

kosmopolita, w którego żyłach płynęła krew wielu ras, w głębi serca był

przekonany, że nie udało się rozgryźć tego chłopaka nikomu, nawet psychiatrom,

którzy wystawili mu pozytywną opinię. Jeszcze raz przełożył papiery i zerknął na

ten leżący na wierzchu. Nie musiał czytać — znał go już na pamięć.

Hosteen Storm. Stopień: Mistrz Zwierząt. Rasa: Indianin ame-| rykański.

Planeta: Ziemia, Układ Słoneczny...

To właśnie było przyczyną jego rozterki. Po ostatnim, desperackim ataku

najeźdźców Xik z Ziemi — ojczyzny Konfederacji — r pozostał tylko

przeraźliwie niebieski, radioaktywny kopeć, a Centrum musiało borykać się z

problemem bezdomnych weteranów.

Przyznawano im tereny na innych planetach, spotykali się z po-locą wszystkich

skonfederowanych światów, ale nic nie mogło wy-lazać z ich pamięci widoku

mordowanych ludzi, nic nie mogło przywrócić im spokoju. Niektórzy postradali

zmysły już tu, w Centrum, t kierowali broń przeciw swoim sojusznikom. Inni

popełnili samobój-|two. W końcu wszystkie ziemskie oddziały rozbrojono siłą.

Koman-|or w ciągu ostatnich paru miesięcy był świadkiem wielu okrutnych

pozdzieraj ących serce scen.

' Naturalnie Storm był przypadkiem wyjątkowym — tak jakby ni wszyscy nie byli

wyjątkowymi przypadkami. Takich jak on była |flko garstka. Z tego, co wiedział

Komandor, kwalifikacje tego ro-fcaju posiadało nie więcej niż pięćdziesięciu

ludzi. A z tych pięć-liesięciu przeżyło niewielu. Kombinacja szczególnych cech

umysłu i j^arakteru, jaką powinien posiadać .prawdziwy Mistrz Zwierząt, zdarła

się niezwykle rzadko. Ludzie ci byli wprost bezcenni w ostatnich lesiącach

szaleńczej walki przed spektakularnym upadkiem impe-im Xików.

 

— Moje dokumenty, panie Komandorze — znów ten sam, łagodny głos.

Ale Komandor nie lubił, gdy go przynaglano.

Storm nigdy nie okazywał wzburzenia. Nawet gdy próbowali go

sprowokować, jak wtedy, kiedy doręczyli mu przesyłkę z Ziemi, która została

dostarczona do jego bazy za późno, już po tym, jak wyruszył na swoją ostatnią

misję. Zawsze starał się współpracować z personelem Centrum, pomagając w

opiece nad tymi, którzy według lekarzy mogli jeszcze być uratowani. Nalegał

tylko, by pozwolono mu zatrzymać zwierzęta, ale nie spowodowało to żadnych

kłopotów. Obserwowano go uważnie przez wiele miesięcy, oczekując objawów

opóźnionego szoku, który według nich musiał wystąpić. Ale w końcu lekarze

niechętnie przyznali, że nie mogą dłużej odkładać jego zwol

nienia.

Indianin amerykański czystej krwi. Może rzeczywiście był inny, lepiej

przygotowany na taki cios? Ale Komandor ciągle miał wątpliwości. Chłopak był

zbyt opanowany.. Co będzie, jeśli wypuszczą go, a załamanie nastąpi później i

pociągnie za sobą inne ofiary? Jeśli... jeśli...

— Widzę, że zdecydowaliście osiedlić się na Arzorze — ciągnął rozmowę

odwlekając podjęcie decyzji.

— Materiały Sekcji Badawczej wskazują, że klimat na Arzorze jest podobny

do klimatu mojego kraju, a głównym zajęciem jest hodowla frawnów. W

Urzędzie do Spraw Osadnictwa zapewniono mnie, że jako wykwalifikowany

Mistrz Zwierząt nie będę miał kłopotów ze znalezieniem tam pracy...

Prosta, logiczna, zadowalająca odpowiedź. Dlaczego mu się nie podobała?

Znowu westchnął. Przeczucie? Nie może odmówić Ziemianinowi z powodu

przeczucia. Niechętnie przesunął zezwolenie na podróż w kierunku pieczęci.

Storm wziął dokument i wyprostował się, lekko się uśmiechając. Grymas kończył

się na ustach, nie zmieniając ani na jotę wyrazu ciemnych oczu.

— Dziękuję za pomoc, panie Komandorze. Naprawdę ją doceniam. —

Zasalutował i wyszedł. Komandor pokręcił głową, wciąż niepewny, czy postąpił

słusznie.

Storm po wyjściu z budynku nie zatrzymał się nawet na chwilę. Był pewien,

że otrzyma to zezwolenie. Tak pewien, że przygotował się już do drogi. Jego

bagaż był w punkcie załadunkowym. Była tam

 

też jego drużyna, jego prawdziwi towarzysze, którzy nie wystawiali go nigdy na

próbę ani nie analizowali jego zachowania. Tylko przy nich mógł poczuć się znów

sobą, a nie przypadkiem poddawanym wnikliwej obserwacji.

Hosteen Storm z plemienia Dineh, czyli Ludzi, chociaż ci, których skóra

była biała, nadali jego braciom inną nazwę — Nawajowie. Byli to jeźdźcy, artyści

tworzący w Jnetalu i wełnie, pieśniarze zamieszkujący pustynię. Z tą surową, lecz

barwną krainą łączyła ich mocna więź. Przemierzali ją niegdyś jako myśliwi i

hodowcy.

Wygnaniec odepchnął wspomnienia. Wszedł do magazynu, który

przeznaczono dla niego i jego małego, osobliwego oddziału. Zamknął drzwi, a na

twarzy pojawiło się ożywienie.

— Ssst... — na syk, będący jednocześnie wezwaniem przyszła skwapliwa

odpowiedź. Rozległ się łopot skrzydeł i szpony, mogące rozszarpać ciało na

strzępy, łagodnie spoczęły na ramieniu człowieka. Czarny orzeł afrykański,

będący oczami Czwartej Grupy Dywersyjnej potarł w pieszczotliwym geście

dziobem o brunatny policzek Storma.

Dwa małe meerkaty zaczęły się wspinać po jego spodniach. Pazurami,

którymi niszczyły wielekroć sprzęt wroga, chwytały lekko materiał nogawek.

Baku, Ho, Hing i wreszcie Surra. Orzeł — królewski i wielkoduszny — był

uosobieniem majestatycznej potęgi. Meerkaty — dwoma wesołkami, parą

zabawnych łotrów, kochającą nade wszystko dobrą kompanię. Ale Surra — Surra

była cesarzową odbierającą należne jej hołdy.

Jej przodkami były małe, tchórzliwe, płowe koty zamieszkujące tereny

pustynne. Miały łapy pokryte długą sierścią zapobiegającą zapadaniu się w sypki

piasek, ostre lisie pyszczki i szpiczaste uszy. Obdarowane przez naturę

nadzwyczajnym słuchem, żyły w ukryciu, nie znane niemal człowiekowi.

Kiedy rozpoczęto eksplorację nowo odkrytych światów, okazało się, że

instynkt dzikich zwierząt bywa niejednokrotnie bardziej przydatny od

stworzonych przez człowieka maszyn i urządzeń. Za pomocą hodowli i

krzyżówek tworzono nowe gatunki, o cechach najbardziej pożądanych.

Surra — tak jak jej przodkowie — miała płowe futro, lisie uszy i pysk oraz

długą sierść na łapach. Była jednak czterokrotnie większa — wielkości pumy — a

jej inteligencja przerosła oczekiwania ho-

 

dowców. Storm położył dłoń na jej głowie, a ona łaskawie przyjęła pieszczotę.

Dla postronnego obserwatora mogli być teraz grupką zadumanych,

odpoczywających istot. Ale łączyła ich świadomość, będąca niczym innym, jak

rozmową bez słów. Nie mógł się w nią włączyć nikt spoza ich grona. To ona

jednoczyła ich w harmonijną całość. Jeśli trzeba było, byli niebezpiecznym

przeciwnikiem, ale dla siebie byli zawsze najwierniejszymi towarzyszami.

Baku zatrzepotał niespokojnie skrzydłami. Nie znosił klatki i zgadzał się na

nią tylko w ostateczności. A podróż, której obraz przekazał im Storm, oznaczała

właśnie klatkę. Żeby go uspokoić, Indianin przedstawił im teraz myślowy obraz

tego, co na nich czeka: góry, doliny i prawdziwa, niczym nie skrępowana

wolność. Orzeł uspokoił się. Meerkaty pomrukiwały, zadowolone. Dopóki są

wszyscy razem, nic nie zmąci ich radości. Najdłużej zastanawiała się Surra.

Musiałaby zgodzić się na to, co zawsze wywoływało w niej zaciekły opór — na

obrożę i smycz. Ale obraz przekazany przez Storma był tak obiecujący, że

przeszła przez cały pokój i wróciła trzymając w pysku znienawidzoną smycz i

obrożę.

— Yat-ta-hay — wyszeptał w starożytnym języku swego plemienia Storm.

— Yat-ta-hay... dobrze, bardzo dobrze.

Promem, na który wsiadła drużyna, wracali na swe ojczyste planety weterani

Konfederacji. Wracali po wyniszczającej wojnie pod swe nieba oświetlone

żółtymi, niebieskimi i czerwonymi słońcami, złączeni jednym uczuciem:

pragnieniem pokoju.

Kiedy Storm zapinał pasy przed startem, usłyszał ciche warknięcie Surry.

Odwrócił się i spojrzał w żółte oczy. Uśmiechnął się.

— Jeszcze nie teraz, Biegnąca po Piasku — znów użył języka, który umarł

razem z jego planetą. — Raz jeszcze musimy napiąć strzałę, wznieść modły do

Duchów Przodków i Odległych Bogów. Nie zeszliśmy ze ścieżki wojennej!

W jego oczach malowała się determinacja, której domyślał się Komandor.

W małej galaktyce panował już pokój, ale Hosteen Storm znów wyruszał do

walki.

Na statku spotkał mieszkańców planety Arzor. Było to trzecie lub czwarte

pokolenie potomków zdobywców kosmosu. Przysłuchiwał się ich głośnej

paplaninie, starając się wyłowić z niej informacje, które mogłyby mu się przydać

w przyszłości. Byli to ludzie z Pogranicza, pionierzy w tym półdzikim jeszcze

świecie. Na ich planecie

 

nie było właściwie niczego, co mogłoby zainteresować człowieka. Niczego, z

wyjątkiem frawnów. Zwierzęta te cenione były ze względu na swoje mięso i

wełnę, z której produkowano nieprzemakalną tkaninę o połysku jedwabiu. Dzięki

nim na Arzorze można było zbić niezłą fortunkę.

Stada frawnów zamieszkiwały rozległe równiny planety. Ich grzbiety,

pokryte gęstą, niebieską wełną, opadały ku tyłowi w wąskie, niemal zupełnie

nagie zady. Łby wieńczyły korony silnych, zakrzywionych rogów. Sprawiały

wrażenie przycięźkich i niezdarnych, co było jednak dalekie od prawdy. Frawny

doskonale potrafiły się bronić.

Ich mięso stanowiło przysmak w całej galaktyce. Nic nie mogło się równać

ze świeżym stekiem z frawna. Podobnie żadna tkanina nie wytrzymywała

konkurencji z frawnią wełną.

— Mam dwieście kwadratów ziemi od Vakind aż do wzgórz. Dajcie mi

dobrych poganiaczy i... — perorował z przejęciem jasnowłosy mężczyzna

noszący, jak się Stormowi zdawało, nazwisko Ransford.

— Weź Norbisów — włączył się jego towarzysz. — Nie zgubisz z nimi ani

jednej sztuki. Zapłacisz im końmi. Quade zawsze ich zatrudnia...

— Ja tam wolę naszych chłopaków niż te dziwolągi — wtrącił się trzeci z

weteranów.

Storm na chwilę stracił wątek myśląc intensywnie. „Quade" to nie było

popularne nazwisko. Przez całe życie słyszał je tylko raz.

— Nie mów, że wierzysz w te łgarstwa! — Drugi z rozmówców zwrócił się

ostro do trzeciego. — Wrogo nastawieni, też coś! My z bratem zawsze bierzemy

Norbisów do pędzenia frawnów. I mamy zawsze najmniejszy zespół w okolicy.

Dwóch tubylców pracuje lepiej niż tuzin naszych.

Ransford wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Nie wymądrzaj się, Dort. Wszyscy wiedzą, co wy, Lancinowie, myślicie

o Norbisach. Są nieźli, zgoda, ale jak wiesz, jest jeszcze problem z tymi

znikającymi sztukami...

— Pewnie. Ale nikt nie udowodnił, że to robota Norbisów. Jak ich ktoś

zechce wykiwać, to dadzą mu nauczkę, ale jeśli będziesz w porządku, to zawsze

możesz na nich liczyć. Rzeźnicy z Gór to nie Norbisowie...

— Rzeźnicy z Gór są złodziejami bydła, prawda? — spytał Storm próbując

skierować rozmowę na interesujący go temat.

 

— Tak — potwierdził Ransford — są złodziejami. Słuchaj, to ty jesteś tym

Mistrzem Zwierząt, który chce się u nas osiedlić. No, jeśli te historie, które o was

opowiadają, są prawdziwe, to szybko znajdziesz robotę. A Rzeźnicy to prawdziwy

problem. Płoszą stada, a potem zgarniają tyle sztuk, że robią na tym niezły interes.

Człowiek przecież wszystkiego nie upilnuje. Dlatego opłaca się zatrudniać

Norbisów — znają każdy kąt, każdą ścieżkę...

— A gdzie Rzeźnicy .sprzedają swoje łupy? — spytał Storm. Ransford

zmarszczył brwi.

— Każdy chciałby to wiedzieć. Jest tu tylko jeden port kosmiczny, a w nim

celnicy sprawdzają wszystko cztery razy. Chyba, że mają drugi port gdzieś w

górach i tamtędy idzie przemyt. Wiem tyle samo co ty. W każdym razie kradną...

— Albo to Norbisowie kradną, a potem zwalają wszystko na bandytów —

wtrącił kwaśno trzeci rozmówca.

— Przestań, Balvin! — zaperzył się Lancin. — Brad Quade przecież

zatrudnia tubylców. On i jego rodzina rządzą Dorzeczem od Pierwszego Statku i

dobrze znają Norbisów. To przez wybuch w Limpiro Rangę zmienił zamiar...

Storm spojrzał na swoje ręce spoczywające na stole. Szczupłe, brązowe, ze

starą blizną na grzbiecie lewej dłoni. Nie drgnęły. Jego rozmówcy nie zauważyli

też nagłej zmiany w wyrazie oczu Ziemianina. Usłyszał to, na co czekał. Brad

Quade — żeby spotkać tego człowieka, wyruszył w tę daleką drogę. Brad Quade,

który zaciągnął krwawy dług wobec ludzi ze świata zmarłych. Dług, który Storm

miał odebrać. Jako mały chłopiec złożył przysięgę przed człowiekiem o mocy i

wiedzy przewyższającej wiedzę ras zwących siebie dumnie „cywilizowanymi".

Potem wybuchła wojna, walczył w niej, a teraz leciał na drugi koniec galaktyki...

— Yat-ta-hay — szepnął do siebie. — Dobrze, bardzo dobrze. Odprawa

celna i imigracyjna była — z jego dokumentami — tylko formalnością. Ziemianin

i jego zwierzęta wzbudzili jednak duże zainteresowanie wśród pracowników

portu. Opowieści o zwierzęcych drużynach docierające na Arzor były tak

przesadne, że z pewnością nikt nie zdziwiłby się, gdyby Surra przemówiła

ludzkim głosem, a Baku zamachał emiterem promieni obezwładniających,

trzymanym w szponiastej łapie.

Arzorczycy nosili broń, ale posiadanie śmiercionośnych rozpylaczy i igielników

było zabronione. Różnice zdań były więc rozstrzy-

10

 

gane za pomocą pięści lub emiterów, które — zatknięte za pasem — nosili

wszyscy mężczyźni.

Skupisko betonowych budowli stłoczonych wokół portu kosmicznego nie

było tym, czego szukał Storm. Kopuła liliowego, tak niepodobnego do

ziemskiego, nieba i wiatr od rdzawoczerwonych gór obiecywały jednak

upragnioną wolność.

Surra zwróciła głowę w stronę, z której wiał wiatr, jej oczy otwarły się

szeroko, a Baku rozpostarł skrzydła. Nagle Storm zatrzymał się, rozejrzał i

głęboko wciągnął zapach przyniesiony z wiatrem. Woń była tak obiecująca, że

nie mógł się jej oprzeć.

Stada frawnów pasły się na rozległych przestrzeniach, a ludzie, którzy na

swych macierzystych planetach korzystali z mechanicznych środków transportu,

prędko odkryli, że tutaj nie zdają one egzaminu. Maszyny wymagały fachowej

obsługi i części zapasowych, które trzeba było sprowadzać za bajońskie sumy z

innych planet.

Był jednak nie psujący się środek transportu, nie używany od dawna w

codziennym życiu, ale zachowany przez sentyment dla jego piękna i wdzięku —

koń. Pierwsza grupa, sprowadzona na Arzor w ramach eksperymentu, znalazła tu

doskonałe warunki i w ciągu życia trzech pokoleń ludzkich osadników zwierzęta

rozprzestrzeniły się i zadomowiły zmieniając życie i gospodarkę zarówno

przybyszów, jak i tubylców.

Życie Dinehów było od stuleci związane z końmi, a miłość do tych zwierząt

stała się ich cechą wrodzoną. Zapach koni, niesiony przez wiatr, przypomniał

Stormowi dzień, kiedy wsadzono go — trzyletniego brzdąca — na grzbiet

statecznej, starej kobyły, by wziął swą pierwszą lekcję jazdy.

Wierzchowce, które zobaczył w korralu w okolicy portu kosmicznego, nie

przypominały małych, silnych kuców, jakie znał z rodzinnych stron. Były

większe, dziwnie umaszczone: z czerwonymi lub czarnymi plamami na białym

lub szarym tle i czerwonymi grzywami albo też o jednolitej ciemnej maści z

kontrastującymi jasnymi grzywami i ogonami.

Storm poruszył ręką i Baku wzbił się w powietrze, by po chwili przysiąść na

gałęzi drzewa o bulwiastym pniu. Surra i meerkaty ułożyły się pod drzewem, a

Storm zbliżył się do zagrody.

— Niezłe stadko, co? — mężczyzna stojący obok przesunął na tył głowy

płaski, słomkowy kapelusz z szerokim rondem i uśmiechnął się przyjaźnie do

Ziemianina. — Przywiozłem je z Cardol cztery czy

11

 

pięć dni temu. Doszły już do siebie i jutro wyruszamy. Faceci na aukcji zdębieją

na ich widok.

— Na aukcji? — uwagę Storma przykuł młody ogier kłusujący wokół

korralu. Każdy ruch sprawiał mu radość, widać ją było w uniesieniu ogona i w

tańczących kopytach. Jego lśniąca, jasnoszara sierść usiana była rudymi

okrągłymi plamami wielkości monety, najwyraź-niejszymi na zadzie. Rude były

też grzywa i ogon konia. Zapatrzony w zwierzę, Storm nie zauważył

zainteresowania, z jakim przyglądał mu się osadnik. Zielony mundur mógł być

nie znany mieszkańcom Arzoru — komandosi stanowili niewielką część wojsk

Konfederacji, a Ziemianin był zapewne jedynym człowiekiem w tej części

galaktyki, noszącym na piersiach podobiznę lwa. Ale to nie ubiór interesował

osadnika.

— To sztuki rozpłodowe, przybyszu. Trzeba je sprowadzać z planet, gdzie

hodują konie dłużej niż u nas. Nie kupisz już ogiera czystej ziemiańskiej krwi.

Popędzimy to stado do Krzyżówki Irra-wady na wielką wiosenną aukcję...

— Krzyżówka Irrawady? To gdzieś w Dorzeczu, prawda?

— Zgadza się. Szukasz pracy czy własnych kwadratów?

— Pracy. Znajdzie się coś?

— Jesteś pewnie weteranem? Przyjechałeś tym promem, co? Ale chyba nie

pochodzisz stąd. Jeździsz konno?

— Jestem z Ziemi.

Nagle zapadła cisza. Konie w korralu rżały, wierzgały i stawały dęba. Storm

nie odrywał wzroku od rudo-szarego ogiera.

— Tak, jeżdżę konno. Mój naród hodował konie. A ja jestem Mistrzem

Zwierząt.

— Ach tak? — wolno powiedział tamten. — No to pokaż, że umiesz

jeździć, a masz pracę u mnie. Jestem Put Larkin, a to moje stado. Zapłacę ci

końmi i dołożę tego, na którym będziesz jechał.

Storm wspinał się już na ogrodzenie. Dawno nie był tak podekscytowany.

Larkin chwycił go za ramię.

— Hej, one wcale nie są łagodne! Storm roześmiał się.

— Nie? Ale muszę pokazać, co jestem wart. Przechylił się, szukając

wzrokiem ogiera, którego zdążył już przeznaczyć dla siebie.

 

ROZDZIAŁ 2

Storm przechylił się przez ogrodzenie i szarpnął rygiel bramy korralu w

momencie, w którym zwierzę się do niej zbliżyło. Rudo-szary koń wybiegł

kłusem. Nie zdążył poczuć, że przez chwilę był wolny. Ziemianin skoczył ku

wahającemu się zwierzęciu tak szybko, że Larkin zamrugał ze zdumienia.

Szybkie ręce chwyciły kasztanową grzywę ściągając głowę zaskoczonego ogiera

w dół, ku twarzy człowieka. Oddech Storma połączył się z oddechem rozdętych

nozdrzy. Nie zwolnił uścisku czując, że koń usiłuje stanąć dęba.

Zwierzę stało drżąc, a ręce człowieka przesunęły się po wygiętej szyi,

pogładziły nos, przykryły na moment szeroko otwarte oczy i powędrowały dalej

przez grzbiet, brzuch, nogi, aż każdy skrawek ciała młodego konia doświadczył

spokojnej pieszczoty łagodnych, brązowych dłoni.

— Masz kawałek liny? — cicho zapytał Storm. Wokół zebrała się już

grupka gapiów. Handlarz końmi wziął od jednego z nich zwój mocnego

skórzanego powrozu i podał Mistrzowi Zwierząt. Ten przerzucił go przez grzbiet

konia tworząc pętlę tuż za przednimi nogami, potem jednym zwinnym ruchem

dosiadł go, wcisnął kolana pod pętlę, a dłońmi chwycił lekko za grzywę. Ogier

drgnął i zarżał czując uścisk nóg jeźdźca.

— Uwaga!

Na głos Storma koń obrócił się w koło i skoczył do przodu. Ziemianin

pochylił się nad grzywą, której ostre włosy wiatr ciskał mu w twarz. Mruczał

stare słowa, które kiedyś, w przeszłości związały konie z jego własną rasą na

niezliczone lata. Pozwolił zwierzęciu biegiem wyrazić cały lęk i zaskoczenie.

Port gwiezdny został daleko za nimi. Wyglądał jak sznur białych paciorków

rozsypanych na czerwonożółtej ziemi tej planety. Ściągnął konia kolanami,

zmuszając do zwolnienia kroku, jednocześnie głosem i dotknięciem uspokajał

go, aż zwierzę truchtem zawróciło do korralu.

Nie zatrzymał się jednak przy grupie oczekujących — skierował konia do

drzewa o bulwiastym pniu, gdzie wylegiwała się jego drużyna. Ogier spłoszył

się czując obcy i przerażający zapach dzikiego kota. Storm szepnął coś łagodnie.

Surra podniosła się i powoli podeszła do nich ciągnąc za sobą smycz. Kiedy

człowiek poczuł, że koń jest bliski paniki, znowu ścisnął go kolanami, zamruczał

coś i siłą

13

 

woli narzucił mu posłuszeństwo tak, jak to robił ze swoimi zwierzętami. Wtedy

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin