Thompson Vicki Lewis - Boże Narodzenie w Connecticut.pdf

(567 KB) Pobierz
Tis the season
151245144.001.png
Vicki Lewis Thompson
Boże narodzenie w
Connecticut
(Tis the season)
przekł. Hanna Bąkowska
Rozdział 1
Anna położyła na ladzie siatkę dojrzałych pomidorów i sięgnęła do torebki po
portfel. Łysiejący mężczyzna przy kasie nie zdążył przyjąć od niej pieniędzy, kiedy
do sklepu wtoczyła się potężna kobieta.
– Edwardzie! – zawołała, walcząc z zadyszką. – Wiesz już o Sammym?
Mężczyzna zamrugał oczami i posłał Annie przepraszający uśmiech.
– Nie, Estelle. Nic nie wiem. – Nacisnął klawisze starej metalowej kasy i
spokojnie poinformował Annę, ile jest mu winna.
– A więc jesteś ostatnim, który się o tym dowiaduje – kobieta uśmiechnęła się
triumfująco. – Sumersbury będzie w telewizji. W programie ogólnokrajowym. W
czasie największej oglądalności.
– Niemożliwe?! – Edward przyjął od Anny pieniądze. – Dlaczego?
– Przed godziną ludzie z telewizji zadzwonili do Sammy'ego i powiedzieli, że
chcą zrobić specjalny program o ścięciu choinki dla Białego Domu. Program ma
się nazywać „Boże Narodzenie w Connecticut". No i jak ci się to podoba?
Anna zerknęła na kobietę, która tuszą przypominała trzydrzwiową szafę. Nie
zetknęła się z nią wcześniej, ale przecież nie spotkała jeszcze większości
mieszkańców Sumersbury. Kiedy przyjeżdżała tu na weekendy, prawie nie
opuszczała swojego wiejskiego domu. Ale teraz musi spytać o ten przyjazd
telewizji. Jeśli to, co podejrzewała okaże się prawdą, cisza i spokój jej ustronia
narażone są na poważne niebezpieczeństwo.
– Przepraszam – zaczęła – czy to ma coś wspólnego z farmą Garrisona?
Kobieta odwróciła się do Anny.
– Jak najbardziej. Pani tu chyba nie mieszka, inaczej nie miałaby pani żadnych
wątpliwości.
– Przyjeżdżam tylko na weekendy – wyjaśniła Anna i natychmiast tego
pożałowała.
– Ach tak. – Estelle zmierzyła ją od stóp do głów. – A więc to pani! Daphne
mówiła, że jakaś kobieta z Nowego Jorku kupiła dom McCormicków.
Anna stłumiła jęk. No i proszę, sama się wygadała.
– Tak, to ja – przyznała niechętnie.
– Zatem jest pani sąsiadką Sammy'ego Garrisona. Nie mogę uwierzyć, że nic
pani nie wie. Nasz Sammy wygrał konkurs!
– Nie znam Sammy'ego... to znaczy pana Garrisona – odpowiedziała słabym
głosem. Wiadomości były gorsze, niż przypuszczała, postanowiła jednak
dowiedzieć się wszystkiego. – O jakim konkursie pani mówi?
– Oczywiście o dorocznym konkursie Związku Hodowców Choinek. Nasz
Sammy zajął w tym roku pierwsze miejsce i na Boże Narodzenie jedno z jego
drzewek będzie stało w samym środku Białego Domu. Czy to nie wspaniale?
– Tak, wspaniale.
– A teraz ten program w telewizji. – Oczy Estelle błyszczały z radości. –
Zapowiedziałam już Sammy'emu, że nasze panie ż Cechu Rzemiosł udekorują mu
dom. To typowy kawaler, zupełnie się na tym nie zna. Nie możemy pozwolić, żeby
sfilmowano wnętrze domu Sammy'ego w jego obecnym stanie, prawda,
Edwardzie?
– Chyba tak, Estelle – zgodził się sprzedawca, zerkając ukradkiem na Annę.
– No cóż, muszę jeszcze przygotować obiad, a czeka mnie milion rozmów
telefonicznych – oznajmiła kobieta, odchodząc od lady. – Miło mi było panią
poznać, panno... przepraszam, ale zapomniałam pani nazwiska.
– Tilford – powiedziała Anna, podnosząc z lady swoje pomidory i wzdychając z
rezygnacją. – Anna Tilford.
– A ja, moja droga, nazywam się Estelle Terwiliger.
Anna domyśliła się, że nazwisko kobiety powinno wywrzeć na niej wrażenie i
uśmiechnęła się niewyraźnie.
– Mnie również miło było panią poznać. – Zatem jej długie, spokojne lato
dobiegło końca.
Po drodze do domu Anna rozmyślała nad tym, czego się dowiedziała i chciało
się jej śmiać z ironii losu. Spośród wszystkich ustronnych wiejskich domów w
Connecticut kupiła posiadłość sąsiadującą z miejscem, które wkrótce zostanie
pokazane w programie telewizyjnym. W swojej naiwności wyobrażała sobie, że
dom McCormicków, usytuowany między farmą choinek a rezerwatem przyrody,
będzie doskonałym azylem dla zaleczenia ran i nabrania sił do życia.
Nowy nabytek ucieszył ją jeszcze bardziej, kiedy ktoś z sąsiedniej farmy
uprzyjemniał jej letnie wieczory wspaniałymi koncertami na harmonijce ustnej.
Przejmujące dźwięki nostalgicznych melodii przynosiły jej ukojenie. Jednakże
przez kilka ostatnich weekendów muzyk milczał, prawdopodobnie zajęty
wygrywaniem konkursu choinek i burzeniem spokoju jej wiejskiego zacisza.
Świetnie, nie ma co.
Wjechała na podjazd i zatrzymała samochód przed zwalonym klonem, który
przewrócił się wczesnym latem podczas burzy, tarasując przejazd. Na szczęście,
drzewo zwaliło sienie w weekend, ale w środku tygodnia, dzięki czemu mały
dwudrzwiowy ford Anny nie został uwięziony w garażu, niemniej jednak w każdy
piątek musiała obchodzić klon dookoła, ciągnąc za sobą walizkę i torbę z
zakupami.
Kiedy otworzyła drzwiczki, od strony farmy drzewek dobiegł ją warkot piły
elektrycznej. Zegnaj, cichy wiejski zakątku! Wysiadła z wozu, złożyła oparcie
siedzenia i sięgnęła do tyłu po walizkę. Następnie wyjęła torbę z zakupami,
położyła na wierzchu siatkę pomidorów i zatrzasnęła biodrem drzwiczki
samochodu.
Piła ciągle wyła w oddali. Przy pomocy takiej maszyny z łatwością można by
odtarasować przejazd, pomyślała Anna, dźwigając bagaże dookoła zwalonego pnia.
Świetny pomysł. Dlaczego nie poprosić o to Sama Garrisona! Na pewno zgodzi się
za niewielką opłatą pociąć klon zawalidrogę. Poza rym jest jej to winien za ten
konkurs, którego konsekwencje mogą wkrótce zburzyć spokój jej odosobnienia.
Anna postawiła walizkę w holu, włożyła pomidory i częściowo rozmrożonego
kurczaka do lodówki, zamknęła na klucz drzwi frontowe i wróciła szybko do wozu.
Piła wciąż grała swoją ogłuszającą melodię, ale jej operator w każdej chwili mógł
zrobić przerwę na kolację, a wówczas nadarzająca się sposobność odtarasowania
podjazdu przepadłaby bezpowrotnie.
Cofając samochód Anna ujrzała swoje odbicie w lusterku wstecznym.
Wariatka, pomyślała o sobie i zachichotała. W powyciąganym żółtym dresie, z
opadającymi niesfornie na plecy skręconymi lokami, nie zrobi dobrego wrażenia na
swoim sąsiedzie. Kiedy była dzieckiem, jej starszy brat, Jim, mawiał, że jej włosy
przywodzą mu na myśl potargany przez psa pomarańczowy sweter. Wyśmiewał się
również z koloru jej oczu twierdząc, że powinny być niebieskie, jak u innych
rudowłosych, a nie piwne, jak u niej.
Kiedy Jim wydoroślał, przeprosił ją za to, co mówił, i przyznał, że jest ładna,
ale to Erie był pierwszym mężczyzną, który nazwał ją piękną. Powiedział, z tą
typową dla artystów skłonnością do metafory, że jej włosy są jak pierzaste obłoki o
zachodzie słońca, a oczy przywodzą mu namyśl wspaniałą, mleczną czekoladę.
Kiedy zostali kochankami, namówił ją, żeby zapuściła włosy do połowy pleców, a
gdy zeszłego roku zaczęły się między nimi niesnaski, Erie tłumaczył jej zły humor
płomienną barwą włosów, obracając w ten sposób w zarzut to, co kiedyś było
atutem.
Jadąc na farmę Garrisona, Anna spoglądała na ciągnące się wzdłuż drogi niskie
kamienne murki, które odgradzały od siebie posiadłości, przecinając łagodny
Zgłoś jeśli naruszono regulamin