Garwood Julie - Przynęta.doc

(1708 KB) Pobierz

 

 

 

 

Julie Garwood

 

PRZYNĘTA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu synowi, Gerry'emu

 

To, co jest za nami, i to, co jest przed nami, stanowi doprawdy drobiazg w porównaniu z tym, co jest w nas.

Ralph Waldo Emerson

Niech Twój nieskrępowany entuzjazm przyniesie Ci wielką radość z tego, co osiągasz;

Niech Twój niezłomny duch prowadzi Cię zawsze do walki w dobrej sprawie;

Niech Twoje serce sprawi, że bidzie będą odwzajemniać Ci miłość.

Geny, jestem z Ciebie taka dumna!


1

W konfesjonale panował żar gorszy niż w piekle. Gruba czarna zasłona, ciężka od kurzu, który powbijał się w nią przez lata nieczyszczenia, zakrywała wąskie wejście od samej góry po pokancerowany drewniany parkiet, blokując dostęp światła i świeżego powietrza.

W środku było trochę tak jak w trumnie, którą ktoś niefrasobliwie oparł pionowo o ścianę, toteż ojciec Thomas Madden gorąco dziękował Bogu, że nie ma klaustrofobii. Coraz bardziej jednak doskwierał mu żar. Powietrze było duszne, parne, a jego oddech urywany jak wówczas, gdy na stadionie pokonywał ostatni metr boiska, ściskając piłkę pod pachą. Wtedy nie zwracał uwagi na ogień w płucach i teraz też niewiele sobie z tego robił. Była to po prostu część jego pracy.

Starzy księża powiedzieliby mu, by ofiarował swe cierpienie Bogu za dusze pokutujące w czyśćcu. Tom nie widział w tym nic złego, choć nurtowało go, w jaki sposób jego złe samopoczucie mogłoby przynieść ulgę komukolwiek innemu.

Zmienił pozycję na twardej dębowej ławie, zupełnie jak chłopiec z chóru podczas niedzielnej próby. Czuł, że pot spływa mu po policzkach i dalej po karku pod sutannę. Długa czarna szata była już przemoczona, toteż Tom bardzo wątpił, czy nadal pachnie mydłem Irish Spring, którego używał tego ranka pod prysznicem.

Na dworze, w cieniu rzucanym przez ganek plebanii, temperatura wynosiła około trzydziestu pięciu stopni Celsjusza, co wskazywał termometr przytwierdzony do pobielonej kamiennej ściany. Najgorsza była jednak duża wilgotność powietrza; to przez nią nieszczęśnicy, którzy musieli opuścić swoje klimatyzowane domy i dokądś iść, ledwie powłóczyli nogami i z byle powodu wybuchali złością.

Że też akurat tutaj musiała nawalić klimatyzacja. Naturalnie były w kościele okna, ale te, które nadawały się do otwierania, dawno już zabito gwoździami w próżnym wysiłku zabezpieczenia się przed wandalami. Dwa pozostałe znajdowały się wysoko, w złoconej kopule. Zdobiły je witraże, przedstawiające archaniołów Gabriela i Michała z lśniącymi mieczami w dłoniach. Gabriel z natchnionym wyrazem twarzy wpatrywał się w niebo, Michał miażdżył wzrokiem węże, które wiły się u jego nagich stóp przygwożdżone czubkiem miecza do ziemi. Wierni uważali te witraże za bezcenne dzieła sztuki, zachęcające do modlitwy, w walce z upałem były one jednak bezużyteczne. Dodano je dla ozdoby, nie dla poprawienia wentylacji.

Tom był wysokim, krzepkim mężczyzną z byczym karkiem, który stanowił pamiątkę po dniach chwały na stadionach, ale skórę miał wrażliwą jak niemowlę. Od upału pojawiła się na niej piekąca wysypka. Poddarł więc sutannę aż po uda, tak że wystawały spod niej czerwono-białe bokserskie spodenki, które dostał w prezencie od swojej siostry, Laurant, strzepnął z nóg zaplamione farbą gumowe klapki i wsadził sobie do ust kostkę balonowej gumy do żucia.

Chciał być uprzejmy i skończyło się to dla niego sauną. Czekając na wyniki badań, które miały zdecydować o tym, czy będzie się musiał poddać następnej serii zabiegów chemoterapeutycznych w Kansas University Medical Center, gościł u księdza prałata McKindry'ego, proboszcza w kościele Matki Boskiej Łaskawej, Parafia znajdowała się na peryferiach Kansas City, kilkaset mil na południe od Holy Oaks w stanie Iowa, gdzie Tom odprawiał na co dzień swą kapłańską posługę. Straż miejska oficjalnie uznała tę okolicę za strefę wpływów gangów. W sobotnie popołudnia ksiądz prałat regularnie słuchał spowiedzi parafian, ale ze względu na upał, wiek prałata, zepsutą klimatyzację i nakładające się zajęcia – ksiądz McKindry szykował się bowiem do spotkania ze swymi dwoma przyjaciółmi z seminarium w opactwie Wniebowzięcia - Tom zaproponował, że wyręczy gospodarza w spełnieniu tego obowiązku. Sądził, że przyjdzie mu siedzieć twarzą w twarz z penitentami w pokoiku na plebanii, gdzie można było otworzyć okna, McKindry jednakże honorował życzenia swych parafian tradycjonalistów, którzy upierali się przy przyjętym od wieków sposobie słuchania spowiedzi. Tom dowiedział się o rym poniewczasie, gdy kościelny, Lewis, zaprowadził go do ciasnego konfesjonału, w którym miał spędzić półtorej godziny.

W dowód wdzięczności ksiądz prałat pożyczył mu mało przydatny wentylatorek na baterie, który jeden z parafian położył na tacy podczas zbiórki pieniędzy. Gadżet był nie większy od ludzkiej dłoni. Tom ustawił go więc tak, by strumień powietrza padał prosto na twarz, i zaczął czytać ostatnie wydanie „Holy Oaks Gazette”, które wziął ze sobą do Kansas City.

Otworzył gazetę na drugiej stronie z kolumną towarzyską, klóra zawsze go interesowała. Najpierw zerknął na sztampowe nowiny klubowe i nieliczne ogłoszenia, z których dwa dotyczyły urodzin, trzy - zaręczyn, a jedno - ślubu. Potem zatrzymał wzrok na swojej ulubionej rubryce, zatytułowanej „W mieście”. Podtytuł niezmiennie dotyczył bingo. Zawsze podawano liczbę ludzi, którzy wzięli udział w ostatniej sesji gry, a także nazwiska szczęśliwców wyróżnionych dwudziestopięciodolarowymi premiami. Dalej następowały wywiady; każdy z wygrywających opowiadał, co zamierza zrobić z niespodziewanym darem losu. Zawsze też rabin David Spears, organizator cotygodniowych sesji bingo, opowiadał, jak znakomicie wszyscy się bawili. Tom podejrzewał, że redaktorka kolumny towarzyskiej, Lorna Hamburg, w tajemnicy ostrzy sobie zęby na rabina Dave'a, który był wdowcem, i dlatego bingo zajmuje tak poczesne miejsce w gazecie. Rabin tydzień w tydzień mówił to samo, a Tom niezmiennie pokpiwał sobie z niego, gdy w środowe popołudnia grywali w golfa. Dave przeważnie rozbijał go na miazgę, dlatego nie protestował przeciwko tym dobrotliwym kpinkom, twierdził jednakże, że w ten sposób Tom odwraca uwagę od swych beznadziejnych wyników.

Reszta kolumny służyła powiadomieniu całego miasta o tym kogo zalicza się do dobrego towarzystwa, a jeśli akurat brakowało świeżych wiadomości, Lorna zapełniała wolną przestrzeń przepisami kulinarnymi.

W Holy Oaks nie było sekretów. Na pierwszej stronie pisano o planowanej modernizacji rynku i zbliżających się obchodach setnej rocznicy założenia opactwa Wniebowzięcia. Była też życzliwa wzmianka o siostrze Toma. Dziennikarz nazwał ją niezmordowaną i zawsze uśmiechniętą pomocnicą, a potem dość szczegółowo opisał jej wkład w przygotowanie obchodów. Nie dość, że gromadziła przedmioty, które miały być sprzedane na aukcji dobroczynnej, to jeszcze zobowiązała się przenieść wszystkie dane z zakurzonych kartotek do komputera, które opactwo niedawno otrzymało w darze. W dodatku wolne chwile chciała poświęcić na tłumaczenie francuskojęzycznych dzienników niedawno zmarłego duchownego, ojca Henri VanKirka. Kończąc czytać superlatywy pod adresem siostry, Tom zachichotał pod nosem. W rzeczywistości do żadnej z tych prac Laurant nie zgłosiła się na ochotnika. Tak się jednak składało, że przechodziła w pobliżu akurat wtedy, gdy on wpadał na różne dobre pomysły, a że była wyjątkowo wspaniałomyślna, ani razu mu nie odmówiła.

Zanim skończył czytać resztę wiadomości, przesiąknięta potem koloratka kleiła mu się do szyi. Odłożył gazetę na twarde siedzenie, znowu otarł czoło i zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie zamknąć kramu kwadrans wcześniej.

Odrzucił jednak tę myśl prawie natychmiast. Wiedział, że gdyby wyszedł przedwcześnie z konfesjonału, zostałby niemiłosiernie zbesztany przez prałata, a po dniu spędzonym na ciężkiej pracy fizycznej zupełnie nie był w nastroju do wysłuchiwania pouczeń. Raz na kwartał, w pierwszą środę miesiąca, którą zwał w myślach popielcem, odwiedzał prałata McKindry'ego, starego Irlandczyka ze złamanym nosem i twarzą pooraną bruzdami, który nigdy nie tracił okazji, by w ciągu następnego tygodnia wycisnąć z gościa siódme poty. McKindry był obcesowy i szorstki, ale miał złote serce i miłosierną naturę, nieskażoną jednakże sentymentalizmem. Żywił niezłomne przekonanie, że próżnowanie jest domeną diabła, co było tym bardziej uzasadnione, że plebania pilnie potrzebowała malowania. Ciężka praca, powtarzał stanowczo, leczy z wszystkiego, nawet z raka.

Czasem Tomowi trudno było sobie przypomnieć, dlaczego tak go lubi i czuje z nim duchowe pokrewieństwo. Może była to kwestia domieszki irlandzkiej krwi, płynącej w żyłach tak jednego, jak i drugiego. A może sprawiała to filozofia staruszka, któremu przekonanie, że tylko głupcy płaczą nad rozlanym mlekiem, pomogło przetrzymać więcej życiowych prób, niż dane było Hiobowi. Zmagania Toma z chorobą były bulką z masłem w porównaniu z tym, co musiał znieść McKindry.

Tom zrobiłby wszystko, byle mu ulżyć. Prałat bardzo się cieszył na ponowne spotkanie ze starymi przyjaciółmi. Jednym z nich był opat James Rockhill, przełożony Toma w opactwie Wniebowzięcia, a drugim - ksiądz Vincent Moreno, którego Tom nie znał osobiście. Ani Rockhill ani Moreno nie zamierzali korzystać z gościny plebanii u Matki Boskiej Łaskawej, woleli bowiem znacznie bardziej luksusowe warunki w parafii Świętej Trójcy, to znaczy ciepłą wodę lecącą z kranu dłużej niż pięć minut i centralnie sterowaną klimatyzację. Parafia Świętej Trójcy znajdowała się w samym centrum satelickiego osiedla Kansas City wybudowanego po drugiej stronie granicy stanów Kansas i Missouri. McKindry żartobliwie nazywał ją parafią Matki Boskiej Lexuskiej, a sądząc po liczbie eleganckich samochodów, zaparkowanych co niedziela przed kościołem, przydomek był jak najbardziej uzasadniony. W parafii McKindry'ego niewielu wiernych miało samochody. Najczęściej przychodzili do kościoła pieszo.

Tomowi zaczęło burczeć w brzuchu. Było mu gorąco, czuł, że cały się lepi, a do tego chciało mu się pić. Koniecznie musiał wziąć prysznic, a potem wypić zimne jasne. Siedział tu i prażył się jak indyk w piecu, a tymczasem nawet pies z kulawą nogą nie przyszedł do spowiedzi. Tomowi wydawało się zresztą, że w całym kościele nikogo nie ma, może z wyjątkiem Lewisa, który lubił chować się w składziku za przedsionkiem i po kryjomu pociągać tandetną whisky, schowaną w skrzynce z narzędziami. Tom spojrzał na zegarek; przekonał się, że zostało mu jeszcze tylko kilka minut dyżuru, i doszedł do wniosku, że ma dość. Zgasił lampkę nad konfesjonałem i właśnie chciał odchylić zasłonę, gdy usłyszał charakterystyczny świst powietrza, jaki dobywa się z poduszki klęcznika pod naporem ciężaru. Po stronie penitenta rozległo się dyskretne kaszlnięcie.

Tom natychmiast się wyprostował, wyjął gumę z ust i schował do opakowania, potem schylił głowę w modlitewnym geście i podniósł drewnianą płytkę, która zasłaniała kratkę.

- W imię Ojca i Syna... - zaintonował cichym głosem, wykonując znak krzyża.

Przez kilka następnych sekund panowała cisza. Widocznie penitent zbierał myśli albo odwagę potrzebną do wyznania grzechów. Tom poprawił stułę na szyi i cierpliwie czekał, co nastąpi.

Przez kratkę doleciał go zapach Obsession, wody kolońskiej Calvina Kleina. Natychmiast poznał ten charakterystyczny, ciężki, słodkawy aromat, bo taką samą wodę dostał na ostatnie urodziny od swej gospodyni w Rzymie. Penitent wyraźnie przesadził. Zapach kosmetyku w połączeniu z pleśnią i potem tworzył odór trudny do wytrzymania. Tomowi zdawało się, że próbuje oddychać z głową wsuniętą do plastikowej torby. Żołądek podszedł mu do gardła. Z największym trudem powstrzymał odruch wymiotny.

- Jesteś tam, ojcze?

 

- Jestem - odszepnął. - Gdy będziesz gotów wyznać grzechy, możesz zacząć.

- To jest dla mnie... trudne. Ostatnio spowiadałem się rok

temu. Nie dostałem wtedy rozgrzeszenia. Czy teraz, ojcze, je

dostanę?

Dziwnie śpiewne brzmienie głosu i kpiący ton natychmiast

wzbudziły czujność Toma. Czy penitent jest po prostu zdenerwowany

tym, że tak dawno się nie spowiadał, czy może celowo

usiłuje sprawić wrażenie aroganckiego?

- Nie dostałeś rozgrzeszenia?

- Nie, ojcze. Wprawiłem spowiednika w gniew. Z tobą będzie

podobnie, ojcze. To, co mam do wyznania, wstrząśnie tobą.

I wtedy też wybuchniesz gniewem, tak jak twój poprzednik.

- Nic, co powiesz, nic może mną wstrząsnąć ani wprawić mnie

w gniew - zapewnił go Tom.

- Ojciec słyszał już wszystko, co można usłyszeć, tak?

Zanim Tom zdążył odpowiedzieć, penitent szepnął znowu:

- Czuj nienawiść do grzechu, nie do grzesznika. - Kpiący ton

stał się jeszcze wyraźniejszy.

Tom zdrętwiał.

- Może zaczniesz spowiedź, synu?

- Tak - odrzekł nieznajomy. - Pobłogosław mnie, ojcze, bo

zgrzeszę znowu.

Skonsternowany Tom pochylił się do kratki i poprosił penitenta,

żeby zaczął spowiedź jeszcze raz.

- Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszę znowu.

- Chcesz wyznać grzech, który dopiero popełnisz?

- Tak.

- Czy to jest jakaś zabawa, czy...?

- Nie, nie zabawa - odparł mężczyzna. - Jestem śmiertelnie

poważny. Czy już wzbiera w tobie gniew?

Przez kratkę doleciał chrapliwy rechot, który zabrzmiał jak

wystrzały w nocy.

Tom bardzo się pilnował, by zachować obojętny ton głosu, gdy

odpowiadał:

- Nie wzbiera we mnie gniew, ale niczego nie rozumiem.

Z pewnością wiesz, że nie możesz dostać rozgrzeszenia za grzechy,

nad których popełnieniem dopiero się zastanawiasz. Miłosierdzie

jest dla tych, którzy uznali swoje błędy i szczerze ich żałują.

Którzy chcą zadośćuczynić za swoje grzechy.

12

 

- Och, ojcze, jeszcze nie wiesz, o jakie grzechy chodzi. Jak

możesz odmówić mi rozgrzeszenia?

- Nazwanie tych grzechów niczego nie zmieni.

- Owszem, zmieni. Rok temu dokładnie opowiedziałem innemu

księdzu, co zamierzam zrobić, ale mi nie uwierzył, a potem było

już za późno. Nie popełnij tego samego błędu.

- Skąd wiesz, że ksiądz ci nie uwierzył?

- Nie próbował mnie powstrzymać. Stąd wiem.

- Jak długo jesteś katolikiem?

- Od urodzenia.

- Wobec tego wiesz, że poza konfesjonałem ksiądz nie może

pamiętać o grzechu ani o grzeszniku. Tajemnica spowiedzi jest

święta. Jak tamten ksiądz miałby cię powstrzymać?

- Mógł znaleźć jakiś sposób. Wtedy... wtedy jeszcze praktykowałem

i byłem ostrożny. Mógł mnie łatwo powstrzymać, więc

to jego wina, a nie moja. Teraz to samo będzie bardzo trudne.

Tom gorączkowo usiłował znaleźć sens w słowach nieznajomego.

Praktykował? Co praktykował? I jakiemu grzechowi mógł

zapobiec tamten ksiądz?

- Myślałem, że mogę nad tym zapanować - powiedział mężczyzna.

- Nad czym?

- Nad żądzą.

- Jaki grzech wyznałeś?

- Miała na imię Millicent. Takie ładne staroświeckie imię, nie

sądzisz, ojcze? Przyjaciele nazywali ją Millie, ale ja nie. O niebo

wolałem Millicent. Naturalnie nie byłem dla niej nikim, kogo

nazwałaby przyjacielem.

W stęchłym powietrzu rozległ się następny wybuch śmiechu.

Tom miał czoło pokryte warstewką potu, ale nagle zrobiło mu się

zimno. To nie był dowcipniś. Tom bał się tego, co miał usłyszeć.

a jednak musiał zadać pytanie.

- Co stało się z Millicent?

- Złamałem jej serce.

- Nie rozumiem...

- A jak myślisz, co się z nią stało? - spytał mężczyzna,

wyraźnie zniecierpliwiony. - Zabiłem ją. Strasznie to wyglądało.

Krew była wszędzie, cały się zachlapałem. Wtedy brakowało mi

doświadczenia, nie miałem'odpowiedniej techniki. Poszedłem do

spowiedzi jeszcze za jej życia. Dopiero wszystko planowałem

13

 

i ksiądz mógł był mnie powstrzymać, ale tego nie zrobił. Wyznałem

mu, co zamierzam zrobić.

- Powiedz mi, jak można cię było powstrzymać?

- Modlitwą - odrzekł lekceważąco. Powiedziałem mu, żeby

się za mnie modlił. Ale widocznie modlił się nie dość żarliwie.

Przecież ją zabiłem. Szkoda, naprawdę. To była taka urocza

istotka... o wiele bardziej urocza niż inne.

Wielki Boże, czy były jeszcze inne kobiety? Ile?

- Ile zbrodni po...?

- Grzechów, ojcze - przerwał Tomowi nieznajomy. - Popełniałem

grzechy, ale może bym się oparł pokusie, gdyby tamten

ksiądz mi pomógł. Nie chciał mi dać tego, czego potrzebowałem.

- To znaczy?

- Rozgrzeszenia i zrozumienia. Odmówił mi i jednego, i drugiego.

Niespodziewanie mężczyzna wyrżnął pięścią w kratkę konfesjonału.

Wściekłość, która musiała się w nim kotłować tuż pod

powierzchnią, wybuchła. Zaczął z groteskową dokładnością opisywać,

co zrobił nieszczęsnej i niewinnej Millicenl.

Toma ogarnęła trwoga. Wielki Boże. co miał zrobić?! Niedawno

chełpliwie zapowiedział, że nic nim nie wstrząśnie ani nie wprawi

go w gniew, ale na pewno nie spodziewał się opisu zwyrodnialstwa,

który sprawiał obcemu niewysłowioną rozkosz.

Czuj nienawiść do grzechu, nie do grzesznika.

- Naprawdę miałem na nią chętkę - szepnął szaleniec.

- Ile kobiet jeszcze zabiłeś?

- Millicent była pierwsza. Innymi też byłem zauroczony, a kiedy

mnie rozczarowały, musiałem je skrzywdzić, ale żadnej nie zabiłem.

Po tym, jak spotkałem Millicent, wszystko się zmieniło. Długo ją

obserwowałem. Była taka... doskonała. - Jego głos przeszedł

w charczenie. - Ale zdradziła mnie, tak samo jak inne. Myślała,

że może igrać z innymi mężczyznami, a ja tego nie zauważę. Nie

mogłem pozwolić, żeby mnie tak dręczyła. Nie, na to za nic bym

nie pozwolił - stwierdził bardziej stanowczo, - Musiałem ją ukarać.

Wydał głośne, aktorskie westchnienie, a potem zachichotał.

- Zabiłem tę małą sukę dwanaście miesięcy temu i pochowałem

ją głęboko, naprawdę głęboko. Nikt nigdy jej nie znajdzie.

O nie, panie. A potem nie było już dla mnie odwrotu. Nie

miałem pojęcia, jak bardzo podniecające jest zabijanie. Kazałem

Millicent błagać o litość i błagała. Na Boga, jak błagała. -

!4

PR7.YMJA

Zarechotał. - Darła się jak prosię, och, jak mi się to podobało.

Strasznie mnie podnieciła. Nawet nie myślałem, że można się tak

podniecić. No, więc musiałem dopilnować, żeby jeszcze powrzeszczała.

Kiedy z nią skończyłem, rozsadzała mnie radość. I co,

ojcze, nie zapytasz mnie, czy żałuję swoich grzechów?

- Nie. W tobie nie ma skruchy.

Cisza jeszcze potęgowała duchotę w konfesjonale. Ale wkrótce

znów_rozległ się syczący głos:

- Żądza wróciła.

Ramiona Toma okryły się gęsią skórką.

- Są ludzie, którzy mogą...

- Myślisz, że powinno się mnie zamknąć? Karzę tylko te

kobiety, które mnie krzywdzą, więc zrozum, że za nic nie ponoszę

winy. Pewnie sądzisz, że jestem chory, prawda? To jest spowiedź,

ojcze. Musisz mówić prawdę.

- Tak, sądzę, że jesteś chory.

- Och, mylisz się. Jestem tylko oddany sprawie.

- Są ludzie, którzy mogą ci pomóc.

- Jestem bardzo sprytny. Nie będzie łatwo mnie powstrzymać.

Zawsze zbieram informacje, zanim się zajmę klientką. Wiem

wszystko ojej rodzinie i przyjaciołach. Wszystko. Tak, tym razem

będzie mnie dużo trudniej powstrzymać, ale postanowiłem jeszcze

bardziej utrudnić sobie zadanie. Widzisz? Nie chcę grzeszyć.

Naprawdę nie chcę. - Jego głos znowu zabrzmiał śpiewnie.

- Posłuchaj mnie - odezwał się Tom błagalnym tonem. -

Odejdź od konfesjonału, usiądziemy razem w pobliżu i wszystko

dokładnie omówimy. Chcę ci pomóc, jeśli tylko mi na to pozwolisz.

- Nie. Pomocy potrzebowałem przedtem i wtedy mi jej odmówiono.

Daj mi rozgrzeszenie.

- Nie dam.

Mężczyzna westchnął przeciągle.

- Dobrze - powiedział. - Tym razem zmienię reguły. Masz

ode mnie pozwolenie, możesz opowiedzieć o tym komu tylko

chcesz. Widzisz, jaki potrafię być układny?

- To nie ma znaczenia, czy dasz mi pozwolenie. Ta rozmowa

musi pozostać poufna. Trzeba dochować tajemnicy spowiedzi,

jeśli ma być szczera.

- Bez względu na to, co wyznam?

- Bez względu na to.

- Żądam, żebyś o tym opowiedział.

15

 

- Możesz żądać, co chcesz, ale to niczego nie zmienia. Nie

mogę nikomu powiedzieć, co od ciebie usłyszałem, i nie zrobię tego.

Na chwilę zapadło milczenie, potem nieznajomy zachichotał.

- Ksiądz mający skrupuły. Niesamowite. Hmmm. Co za rozterka!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin