Inny świat 1 - Miasto złocistego cienia.rtf

(2283 KB) Pobierz

TAD WILLIAMS

INNY ŚWIAT

Tom I

MIASTO ZŁOCISTEGO CIENIA

Przełożył Paweł Kruk

DOM WYDAWNICZY REBIS

POZNAŃ 1999

Tytuł oryginału

Otherland. Volume One: City of Golden Shadow

Copyright © 1996 by Tad Williams All rights reserved

Redaktor Renata Bubrowiecka

Opracowanie graficzne Jacek Pietrzyński

Ilustracja Michael Whelan/via Thomas Schluck GmbH

Selection from „An Irish Airman Forsees His Death”, from THE POEMS OF

W.B. YEATS: A NEW EDITION, edited by Richard J. Finneran (New York:

Macmillan, 1983). Reprinted by permission of Simon & Schuster, Inc.

„pity this busy monster.manunkind,” copyright 1944, © 1972, 1991 by the

Trustees for the E.E. Cummings Trust, from COMPLETE POEMS: 1904-1962

by E.E. Cummings, edited by George J. Firmage.

Reprinted by permission of Liveright Publishing Corporation.

ISBN 83-7120-664-X

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@pol.pl

www.rebis.com.pl

Skład i łamanie: perfekt s.c.

60-363 Poznań, ul. Grodziska 11

tel. 867-12-67; fax 867-26-43

Druk i oprawa: Wrocławskie Zakłady Graficzne SA

Książkę tę dedykuję mojemu ojcu,

Josephowi Hillowi Evansowi,

z wyrazami miłości.

Właściwie mój Tato nie czyta beletrystyki,

więc jeśli nikt mu o tym nie powie,

nigdy się nie dowie.

Podziękowania

Książka ta okazała się piekielnie trudna do napisania, dlatego chciałbym podziękować za pomoc wielu osobom, szczególnie wy­mienionym poniżej, które albo pomagały mi w poszukiwaniu abso­lutnie niezbędnych materiałów, albo przebrnęły przez kolejny manuskrypcik i zechciały podzielić się ze mną niezwykle cennymi uwagami. Są to:

Deborah Beale, Matt Bialer, Arthur Ross Evans, Jo-Ann Goodwin, Deb Grabień, Nic Grabień, Jed Hartmann, John Jarrold, Katharine Kerr, M. J. Kramer, Mark Kreighbaum, Bruce Lieberman, Mark McCrum, Peter Stampfel, Mitch Wagner.

Jak zawsze ogromne podziękowania należą się także moim cierp­liwym i wrażliwym wydawcom, Sheili Gilbert i Betsy Wollheim.

Nota autora

W odniesieniu do ludności tubylczej południowej Afryki używa się wielu nazw: San, Basarwa, Mieszkańcy Odległego Terytorium (w żargonie obecnego rządu), lecz powszechnie nazywa się ich Buszmenami.

Przyznaję, że w mojej powieści w dość dowolny sposób ukazałem życie Buszmenów oraz ich wierzenia. Nie mają oni jednolitej kultu­ry - każdy obszar, a czasem nawet każdy klan rodzinny ma własne żywe mity czy wręcz osobną kulturę. Czasem upraszczałem, kiedy indziej zmieniałem myśli, pieśni czy opowieści Buszmenów. Fikcja literacka rządzi się własnymi prawami.

Prawdą jest, że odwieczny sposób życia Buszmenów szybko od­chodzi w zapomnienie. Tak więc moje przekonanie, że w dwudzie­stym pierwszym wieku będzie jeszcze ktoś wiódł w buszu życie my­śliwego zbieracza, może nie mieć pokrycia w rzeczywistości.

Chociaż zniekształciłem prawdę, to przez cały czas starałem się oddać ducha tego, co chcę przedstawić. Nie miałem zamiaru nikogo obrażać ani wykorzystywać. Moją intencją było przede wszystkim opowiedzieć historię, lecz jeśli pozwoli ona niektórym czytelnikom dowiedzieć się czegoś więcej o Buszmenach oraz o ich życiu, o któ­rym nie wolno nam zapominać, to sprawi mi to ogromną radość.

Wprowadzenie

Zaczęło się to w błocie, podobnie jak w wielu innych wypadkach.

W normalnym świecie byłaby właśnie pora śniadania, lecz najwy­raźniej w piekle śniadania nie podawano: bombardowanie, które za­częło się przed świtem, trwało. Tak czy inaczej, szeregowy Jonas i tak nie miał ochoty na jedzenie.

Nie licząc krótkiego czasu wycofywania się w przerażeniu przez błotnisty odcinek pokryty lejami i spustoszony niczym księżyc, Paul Jonas spędził cały dwudziesty czwarty dzień marca tysiąc dziewięćset osiemnastego roku tak samo jak trzy poprzednie dni, tak samo jak ostatnie miesiące: skulony i drżący w zimnym, cuchnącym błocie, gdzieś między Ypres a Saint-Quentin, ogłuszony rozsadzającym cza­szkę grzmotem ciężkich niemieckich dział, powtarzając modlitwę do czegoś, w co i tak już nie wierzył. W czasie chaotycznego odwrotu zgubił Fincha i Mulleta, a także resztę plutonu. Miał nadzieję, że schronili się w innej części okopów, chociaż trudno mu było wyjść myślami poza wały. Cały świat był mokry i lepki. Wszystko - po­orana ziemia, szkielety drzew i sam Paul - tonęło w wolno opadającej mgle po wybuchach setek ton rozgrzanego do czerwoności me­talu, który eksplodował wśród zgromadzonych ludzi.

Czerwona mgła, szara ziemia, niebo koloru starych kości: Paul Jonas znalazł się w piekle, lecz było to szczególne piekło. Nie wszyscy w nim nie żyli.

Paul zauważył, że jeden z jego mieszkańców umierał bardzo po­woli. Sądząc z głosu mężczyzny, nie mógł znajdować się dalej niż jakieś dwadzieścia pięć jardów, choć równie dobrze mógł być w Tim­buktu. Paul nie miał pojęcia, jak wygląda ten ranny żołnierz - nie miał ochoty wychylać się ponad krawędź okopu, tak samo jak nie miałby ochoty na latanie - lecz zbyt dobrze rozpoznawał już głos tego mężczyzny, który od godziny przeklinał, szlochał i zawodził w agonii, zagłuszając chwile ciszy między kolejnymi wybuchami.

Wszyscy inni, którzy oberwali w czasie odwrotu, okazali się na tyle dobrze wychowani, by umrzeć szybko albo przynajmniej cierpieć w ciszy. Natomiast niewidoczny towarzysz Paula najpierw, wrzesz­cząc, przywoływał swojego sierżanta, potem matkę i Boga, a kiedy żadne z nich nie przyszło, po prostu wrzeszczał. Wrzeszczał bez przerwy. Zawodził niezrozumiale bez końca. Do tej pory był jednym z tysięcy anonimowych piechurów, teraz zaś jakby zapragnął, by cały front zachodni stał się świadkiem jego śmierci.

Paul nienawidził go.

Przeraźliwe dudnienie ustało i zaległa wspaniała cisza, przerwana natychmiast wrzaskami rannego, który piszczał niczym gotowany homar.

-              Masz ognia?

Paul odwrócił się. Ujrzał obok siebie oczy koloru jasnego piwa spoglądające na niego z błotnistej maski. Zjawa, ubrana w tak post­rzępiony płaszcz, że bardziej przypominał pajęczynę, pełzała na czworakach.

-              Co?

-              Masz ognia? Zapałki?

Prozaiczność tego pytania zadanego w samym środku nierzeczywistości sprawiła, że Paul nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Postać uniosła dłoń, tak samo pokrytą błotem jak i twarz, ukazując cienki, biały przedmiot - nieskazitelnie biały, jakby spadł z księ­życa.

-              Słyszysz mnie, kolego? Masz zapałki?

Paul wsadził dłoń do kieszeni i pogrzebał w niej zdrętwiałymi palcami, aż trafił na zupełnie suche pudełko zapałek. Ranny żołnierz zawył głośniej, pozostawiony gdzieś niedaleko na pustkowiu.

Mężczyzna w podartym płaszczu oparł się o błotnistą ścianę oko­pu, przełamał ostrożnie papierosa i jeden kawałek podał Paulowi. Zapalił papierosa i przechylił głowę, nasłuchując.

-              Na Boga, ten tam nie daje za wygraną. - Zwrócił Paulowi zapałki i podsunął mu ogień. - Szkopy mogłyby mu spuścić coś na głowę i mielibyśmy spokój.

Paul przytaknął. Nawet taki drobny ruch wymagał dużego wy­siłku.

Jego towarzysz uniósł brodę i wypuścił obłoczek dymu, który kręcąc się, przepłynął obok krawędzi jego hełmu i zginął na tle bez­barwnego porannego nieba.

-              Czy nie masz wrażenia...?

-              Wrażenia?

-              Że to wszystko jest błędem. - Obcy wskazał głową na okopy, niemieckie działa, na cały front zachodni. - Że Bóg poszedł gdzieś daleko albo że się zdrzemnął czy coś takiego. Nie masz nadziei, że któregoś dnia spojrzy w dół, zobaczy, co się dzieje, i... coś z tym zrobi?

Paul skinął głową, chociaż nigdy się nad tym aż tak głęboko nie zastanawiał. Lecz zdarzało się, że czuł pustkę szarego nieba i dozna­wał dziwnego uczucia, jakby spoglądał w dół na krew i błoto, jakby obserwował mordercze poczynania wojny z pozycji człowieka stoją­cego nad mrowiskiem. Bóg z pewnością nie patrzył na nich, co do tego Paul nie miał wątpliwości. Bo jeśli ich obserwował, jeśli widział rzeczy, które oglądał Paul Jonas - ludzi, którzy nie żyli, ale o tym nie wiedzieli, próbując wepchnąć pod koszule wypatroszone bebechy, spuchnięte i upstrzone przez muchy ciała zabitych, pozostawione na polu walki, nieopodal przyjaciół, z którymi śmiali się i śpiewali - jeśli On widział to wszystko i nie interweniował, to musi być szalony.

Paul ani przez moment się nie łudził, że Bóg uratuje malutkie Stworzenia, które szlachtowały się tysiącami na jednym akrze błot­nistej ziemi pełnej odłamków. To wszystko bardziej przypominało bajkę. Żebracy nie poślubiali księżniczek; umierali na zaśnieżonych ulicach albo w ciemnych zaułkach... albo w błotnistych okopach we Francji, tymczasem Papa Bóg ucinał sobie drzemkę.

Zebrał siły.

-              Słyszałeś coś?

Obcy mocno zaciągnął się papierosem, nie zważając, że żar parzy mu ubłocone palce, i westchnął.

-              Wszystko. Nic. Wiesz. Fryce przebijają się na południu i pójdą prosto na Paryż. Ale skoro jankesi są teraz z nami, może damy im łu­pnia i do czerwca dojdziemy do Berlina. Skrzydlata bogini zwycię­stwa z Samo-jakoś-tam pojawiła się na niebie nad Flandrią, wyma­chując ognistym mieczem i wybijając hołubce. Wszystko to gówno.

-              Gówno - zgodził się Paul. Po raz ostatni zaciągnął się pa­pierosem i upuścił go w błoto. Patrzył ze smutkiem, jak bibułka nasiąka brudną wodą, uwalniając okruchy tytoniu. Ile papierosów zdąży wypalić, zanim znajdzie go śmierć? Tuzin? Sto? A może ten był ostatni? Podniósł bibułkę i zgniótł ją w kulkę między palcem wskazującym a kciukiem.

-              Dzięki, stary. - Obcy okręcił się i pełzając, zaczął się od­dalać okopem. W pewnym momencie zawołał coś dziwnego przez ramię: - Trzymaj głowę nisko. Zastanów się, jak się wydostać. Jak się naprawdę wydostać.

Paul pomachał mu ręką, chociaż tamten już go nie widział. Ranny żołnierz na górze znowu zaczął wrzeszczeć, wydając z siebie jęki przypominające poród nieludzkiej istoty.

Kilka chwil później odezwały się działa, można by pomyśleć, że wezwane demonicznym rozkazem.

Paul zacisnął zęby i spróbował zatkań uszy, lecz wciąż słyszał krzyki rannego; jego zgrzytliwy głos niczym rozgrzany drut wchodził jednym uchem i wychodził drugim, piłując w tę i z powrotem. W cią­gu ostatnich dwóch dni udało mu się przespać może trzy godziny, a szybko nadchodząca noc zapowiadała się jeszcze gorzej. Dlaczego żadna z grup sanitariuszy nie poszła po rannego? Działa milczały co najmniej od godziny.

Zastanawiając się nad tym, Paul zdał sobie sprawę, że poza męż­czyzną, który przyszedł po ogień, nie spotkał nikogo innego od tam­tego ranka, kiedy uciekali do okopów. Dotąd zakładał, że inni siedzą gdzieś za zakrętem okopu, co wydawał się potwierdzać mężczyzna z papierosem, lecz Paul nie miał ochoty się ruszać, gdyż ostrzał trwał nieustannie. Teraz, kiedy wreszcie uspokoiło się trochę, zaczął się zastanawiać, co się stało z resztą plutonu. Czy Finchowi i pozostałym udało się schronić w innych okopach? A może leżeli zaledwie kilka jardów od niego, w dalszej części tego  samego okopu,  wciśnięci w błoto, bojąc się wyjść na otwartą przestrzeń nawet z misją miło­sierdzia?

 

Uklęknął, odsuwając jednocześnie hełm na tył głowy, żeby mu nie spadał na oczy, i zaczął przemieszczać się na zachód. Wydawało mu się, że zachowuje się bardzo prowokująco, chociaż wciąż pozo­stawał poniżej poziomu okopu. Wcisnął głowę w ramiona w oczeki­waniu na jakiś okropny cios z góry, lecz nic na niego nie spadło, nic poza nieustannym zawodzeniem umierającego.

Przebył dwadzieścia jardów i dwa zakręty, aż dotarł do ściany błota.

Paul spróbował otrzeć łzy, lecz wtarł sobie tylko ziemię do oczu. W górze rozległo się echo ostatniej eksplozji i ziemia jęknęła współ­czująco. Gruda ziemi na jednym z korzeni wystających ze ścian okopu zadrżała i spadła, mieszając się z błotnistą masą podłoża.

Znalazł się w pułapce. Prosty, przerażający fakt. Jeśli nie odważy się wyjść na odsłonięty teren, może jedynie siedzieć w odciętej części okopu i czekać, aż znajdzie go jakiś pocisk. Nie miał wątpliwości, że dopadnie go także głód. Nie miał żadnych wątpliwości. Właściwie był żywym trupem. Nigdy już nie usłyszy, jak Mullet narzeka na racje żywnościowe, nie zobaczy, jak Finch przycina sobie wąsy scy­zorykiem. Mało znaczące, lecz jakże miłe drobiazgi, których już teraz tak bardzo mu brakowało.

Umierający mężczyzna wciąż leżał na górze, Paul wciąż słyszał jego wycie.

To jest piekło, a ja z niego nie...

Skąd te słowa? Z wiersza? Z Biblii?

Otworzył kaburę, wyjął z niej webleya i przyłożył go sobie do oka. W zapadającym zmroku wnętrze lufy przypominało głęboką studnię, pustkę, do której mógł wpaść i nigdy z niej nie wyjść - niemą, ciemną, nieruchomą pustkę...

Paul uśmiechnął się słabo i ostrożnie położył pistolet na kolanach. Nie byłby to patriotyczny gest. Lepiej zmusić Niemców, żeby zużyli na niego swoje drogie pociski. Niech kilka fräulein o piegowatych ramio­nach popracuje jeszcze trochę przy taśmie produkcyjnej w Zagłębiu Ruhry. A poza tym przecież zawsze trzeba mieć nadzieję, czyż nie tak?

Znowu zaczął płakać.

Ranny przerwał na moment swoje zawodzenie, by się wykaszleć. Teraz przypominał bitego psa. Paul oparł głowę o błotnistą ścianę i ryknął:

-              Zamknij się! Na miłość boską, zamknij się! - Zaczerpnął głęboko tchu. - Niech cię cholera, zamknij gębę i umrzyj wreszcie.

Ranny natychmiast zaczął wyć, najwyraźniej zachęcony towarzy­stwem.

Noc wydawała się trwać rok albo i więcej, całe miesiące ciemno­ści, ogromne bloki jednostajnej czerni. Działa pluły i krzyczały. Umie­rający zawodził. Paul przywoływał w pamięci każdy przedmiot, jaki pamiętał z życia przed zejściem do okopu, przypominał je sobie i nie­ustannie liczył. W wypadku niektórych pamiętał tylko nazwy, lecz nie potrafił przypomnieć sobie ich przeznaczenia. Niektóre słowa wydawały mu się zupełnie obce: „krzesełko ogrodowe” albo „wanna”. „Ogród” występował w kilku pieśniach w śpiewniku kapelana; Paul był przekonany, że jest to coś rzeczywistego, więc policzył i to słowo.

„Zastanów się, jak się wydostać”, powiedział wcześniej mężczy­zna o żółtych oczach. „Jak się naprawdę wydostać”.

Działa umilkły. Niebo zbladło nieco, jakby ktoś przetarł je brudną szmatą. Było jeszcze na tyle jasno, że Paul widział krawędź okopu. Wspiął się i natychmiast zsunął, śmiejąc się w duchu z całej sytuacji. Wydostać się. Wymacał nogą gruby korzeń i podciągnął się do krawędzi okopu. Miał rewolwer i zamierzał zabić wrzeszczącego męż­czyznę. Tylko tyle wiedział.

Gdzieś wschodziło słońce, chociaż Paul nie miał pojęcia gdzie: na bezkresnym, monotonnym niebie widniała mała, rozmazana plama. Pod niebem wszystko było szare. Błoto i woda. Wiedział, że płaskie miejsca wypełniała woda, więc wszystko inne musiało być pokryte błotem, może z wyjątkiem wysokich rzeczy. Tak, to były drzewa; teraz sobie przypomniał. To kiedyś były drzewa.

Paul wyprostował się i powoli rozejrzał. Świat dookoła niego rozciągał się zaledwie na kilkaset jardów, a potem ginął we mgle. Znalazł się w centrum pustej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin